Ministerstwo Odlotów

Fanzin o wszystkim i o niczym…

Dymek w deszczu sentymentów

Jeszcze jest tu pusto, mamy poniedziałek, stali klienci po pierwsze dochodzą do siebie po weekendzie, po drugie są jeszcze w pracy, pijąc czwartą kawę i starając się jakoś przetrwać do fajrantu, a następnie do kolejnego weekendu. Tym razem zamówiłem shishę premium. Mocniejszy tytoń z Ukrainy, mieszanka mięty i lodu, która przy zaciąganiu się daje uczucie mrożonego gardła. Do tego zimna cola z lodem. Puszczam pierwszą chmurę. Najpierw czuję mieszankę ulgi, relaksu i słodyczy, a następnie odrobinę lęku. Pocieszam się, wielu trenerów sztuk walki paliło, mówi się na przykład o Chińczyku Ip Manie. Tak! Mistrz Kung Fu będzie dzisiaj moją podporą w nałogu, to tak działają te mechanizmy uzależnień, nie?

Zaciągnąłem się głęboko. Ten smak najlepiej wchodzi po półgodzinie, gdy nieco się już przepali – z początku jest za mocny. Lubię mocne, nie to coś serwowane w większości barów z shishą w Polsce. Mało kto się na tym zna i potrafi porządnie przygotować palenie, ale znalazłem takie miejsce.

– Nie boisz się, że forma spadnie? – spytał znajomy już barman, któremu kiedyś pochwaliłem się swoją pracą.

– Trochę się boję, czuję różnicę w płucach, ale wiesz – miałem dość tej ascezy z czasu bycia zawodnikiem. Trzy lata temu ostatni raz wystartowałem, trzy lata temu ostatni raz liczyłem kalorie i biczowałem się tym wszystkim. Mam dość, chcę się zrelaksować.

To między innymi w tym miejscu nieco zjeżdżam z ambicji, rozluźniam się, chociaż często nachodzi mnie lęk, że coś właśnie psuję, że coś, co jeszcze nie powinno, właśnie się kończy. Natręctwa są jak uzależnienie, nie pozbędziesz się ich łatwo ze swojej głowy. Robię treningi z uczniami, by udowodnić sobie, że jeszcze mogę – ćwiczę, ale coraz częściej zostaję w tyle. Coraz starszy i coraz szybciej spocony.

Latami byłem nakręcony, a moje myśli przypominały wybuchający Koktajl Mołotowa.

– Ja pierdolę, ja pierdolę! Czas wstać, iść biegać, gotować, jeść, potem trening na worku. Muszę, muszę! Muszę być gotowy, by w razie problemów, wyzwań wygrać!

Aż ten uroczysty pierwszy raz sam siebie zastopowałem.

– Czekaj, czekaj, w razie jakich problemów… i czy są one aż tak ważne? Czy to w ogóle są problemy? Z kim mam wygrać skoro nic się nie dzieje, nikt tego ode mnie nie wymaga?! Po co ta asceza skoro zakończyłem etap zawodnika jak setki tysięcy innych?

Shisha master oddalił się za ladę. Zostałem sam z fajką, zeszytem, piórem i kilkoma książkami. Biografią Bruce Lee oraz dwoma pozycjami duchowymi – jedną katolicką, a drugą dotyczącą taoizmu. Ta katolicka to rozważania Thomasa Mertona, a on z kolei był otwarty na filozofie Dalekiego Wschodu, które wciągał do swojego chrześcijaństwa. To takie dalekowschodnie, prawda, buszka ściągnąć i głębiej pomyśleć? Żeby to było takie proste i bez wyrzutów sumienia… Zawsze coś za coś.

Od kiedy zdałem sobie sprawę, że nastąpił koniec prób wzniesienia się na szczyt formy fizycznej, koniec satysfakcji z samego tylko startowania i samej tylko nadziei, że uda się coś sensownego jeszcze ugrać w tym sporcie, nic już nie było takie samo. Pewien rozdział został zamknięty, a źródło endorfin szczęścia odcięte, mimo prowadzenia przez pięć dni w tygodniu kilku grup, w których nauczam, mimo weekendów, podczas których często jeżdżę na seminaria i zawody jako trener.

Na szczęście jest alternatywa. Mogę wyrazić siebie w swoich uczniach, istnieje inne ujście dla pasji. Jednak często przy dymku, jak na złość, własna ambicja wraca by kopać mnie po dupie, jest moim największym przyjacielem i wrogiem, przeżyłem z nią wzloty i upadki, takie do łez. Kiedy ją karmiłem pozwalała mi żyć. Żywiłem się zastrzykami satysfakcji, że jeszcze mogę, mimo trzeciego krzyżyka na karku. Nie potrafię już jednak nawiązać do tamtego szaleństwa, do radości z biegania jeszcze przed kawą i śniadaniem. Do walki z lenistwem na śmierć i życie. Podczas treningu też czuję się raczej jak kupa sentymentów niż jak kupa mięśni. Tłumaczę dzieciakom zadania i łapię przy tym zadyszkę.

– Przyjmij to z godnością! – mówię do siebie pod nosem. Przecież kiedyś trzeba było odpuścić sport wyczynowy i wyluzować, mimo że to trudne, mimo że na fejsie ciągle wyskakują idealni ludzie – cały czas w formie, cały czas gotowi, by cię wkurwiać. Jak pisał Michel Houellebeckq („Interwencje 2020” już w polskich księgarniach), zastanawiając się nad przekazem świata reklamy: Musisz pożądać. Musisz być godny pożądania. Musisz uczestniczyć w rywalizacji, w walce, w życiu świata. Jeśli się zatrzymasz, przestaniesz istnieć. Jeśli zostaniesz z tyłu, będziesz martwy. Z jednej strony nie dam się lenistwu, z drugiej – takiemu szaleństwu. Nie chcę być kiedyś jak te „super dziadki”, wrzucające na Facebooka swoje zdjęcia w opasce jak Rambo, z dołączonymi do nich tekstami w stylu: „wiek to tylko liczba”. Co oni chcą udowodnić, że śmierć ich nie dopadnie? Co światu z tego, że będziesz robocopem? Zacząłem widzieć tą obsesję doskonałości jak każdą inną obsesję człowieka Zachodu i pewnie to mi pomogło nieco spuścić powietrze…

Nadszedł czas na satysfakcję z sukcesów moich podopiecznych, otrzymałem medal za Mistrzostwo Polski, staliśmy na podium Mistrzostw Europy. W tym szaleństwie, w moim szaleństwie jest najwidoczniej metoda, a brzmi ona: wychowasz sensownych zawodników. Czekam na tego jednego, który poczuje mój klimat i potem przekaże go dalej. Jest na co czekać, jest o czym marzyć.

Zwykła kolej rzeczy. Nadszedł czas Pana Miyagi.

Pocieszam się, bo kiedyś miałem odwagę zamarzyć o pracy powiązanej z pasją. To jak wbicie flagi na odkrytej przeze mnie planecie, w momencie, kiedy wielu skazywało ten statek na niepowodzenie, narzucało mi inny kurs. Teraz życie jest sumą pasji – nie przymusów. Jest tak inne niż życie ludzi, których znam, że czasem czuję strach i obawę przed byciem wolnym i szczęśliwym. Kto mnie dopadnie? Rak, czy ZUS? Przecież trzeba ciężko – i to od rana do wieczora! – pracować, uczyć się, odmawiać sobie i jeszcze raz ciężko pracować! Jeśli nie, powinny gnębić mnie wyrzuty sumienia. I gnębią…, propaganda, normy społeczne, reklama odciskają piętno… Na świecie są miliony ludzi z gorszą kondycją od mojej, ale i tak bywam zdołowany. Wszystko zaczęło się z momentem odejścia od obsesji doskonałości na rzecz odpoczynku i dobrego buszka. Musiałem, bo przysięgam, że bym zwariował. Sport wyczynowy ryje banię.

Nostalgię potęguje ponura pogoda, opady deszczu. Oto ja, trener, któremu właśnie skończył się czas progresu. Wziąłem kontemplacyjnego buszka, za oknem nadal trwają wyścigi jednostek, walka o hajs i uwagę.

Chuj z tym.

Show More