Koreański mistrz zen, Seung Sahn, opowiadał (spisane w „Kompas zen” str. 409/410) jak w starym katolickim klasztorze w Gethsemani (stan Kentucky) prowadził odosobnienie medytacyjne dla tamtejszych mnichów i po prostu zamieniał słowa – Budda na Bóg. Istota zen jest bowiem taka, by nie przywiązywać się do słów i pojęć, a „to” (co chce się wymedytować) jest tak nienazywalne, że powiedzieć np. „natura Buddy”, czy „natura Boga” nie ma większego znaczenia. Rzecz jasna, nietrudno się domyślić, że biorąc pod uwagę ogół wyznawców, prędzej zaakceptują taką zamianę buddyści niż katolicy. Od strony katolicyzmu bowiem „to” jest dużo precyzyjniej nazywane i konkretnie ukierunkowane („na zewnątrz”, nie tylko „do wewnątrz”). Natura Jahwe/Jezusa, przynajmniej tych biblijnych, z pewnością nie jest tym samym, co natura Buddy, nawet „tego z zen” i zastanawiam się jak Ci z Kentucky sobie to wyjaśnili. Cóż, nie wchodząc w naciągane zakłamanie i tak jestem zainteresowany buddyzmem zen jako bardzo interesującą filozofią. No i sztuki walki. To nie katolicy je stworzyli.
Ostatnio znalazłem perełkę, którą chętnie się podzielę. „Zagubione dzieci Buddy” jest długim (prawie dwie godziny) filmem dokumentalnym z 2006 roku. Dostępny z polskim lektorem między innymi na popularnej stronie cda.pl, co mam nadzieję zachęci Was do seansu.
Film kręcono w Golden Triangle, „dzikiej Tajlandii”, co nadaje klimatu, aczkolwiek mieszkańcy zapewne tak by tego nie nazwali. Trochę lat od premiery minęło, ale odbiór w moim przekonaniu jest ponadczasowy i bynajmniej nie chodzi tu o sytuację na północnej granicy Tajlandii z Laosem i Birmą. Był to ważny szlak przerzutowy narkotyków i walk między handlarzami, później także tajskim wojskiem.
Sednem „Zagubionych dzieci Buddy” jest serce i siła buddyjskiego mnicha, byłego zawodnika tajskiego boksu, miłośnika koni. Żeby w takim miejscu, przepełnionym uzależnieniem od narkotyków i handlem nimi, prowadzić działalność opartą na niesieniu dobra i pomocy, głównie dzieciom, naprawdę trzeba być człowiekiem ze stali.
Phra Khru Bah może liczyć na pomoc – zarazem ciepłej i ostrej jak on – wychowawczyni i od czasu do czasu, mieszkańców wioski. Tu jednak nie obywa się bez sprzeczek, gdzie zbiór ludzi – tam i tacy, co podsycają konflikt. Zobaczycie jednak, że mnich szybko nie zapomniał jak używa się ośmiu kończyn, a jego porywczość bynajmniej nie kojarzy się z mnisim spokojem. To bardzo specyficzne materiały i dlatego dobrze się je ogląda.
Do nowicjatu trafiają sieroty, a także dzieci, które nie mają co jeść, lub ich rodzice nie radzą sobie z wychowaniem, są uzależnieni od narkotyków. W świątyni uczą się nie tylko higieny codziennej, medytacji, punktualności, ale nawet mówić, czy chodzić. Jako, że mnich jest byłym bokserem, nie mogło zabraknąć regularnych treningów muay thai. Każdego roku organizowana jest w wiosce uroczystość na cześć przybycia mnicha, jedną z atrakcji jest turniej tajskiego boksu! Niektórzy z wychowanków zostają bokserami, inni wybierają bycie kapłanem, czy jakąś pracę. Potężna robota jest tam robiona!
Jako, że zaglądamy wgłąb obcej kultury, a nawet na jej skraj, do tego sprzed 18 lat, niektóre metody zostaną z pewnością uznane za kontrowersyjne. Phra Khru Bah robił co chciał, włącznie z tatuowaniem dzieci na całej klacie. „Od teraz będziesz jak tygrys”, heja i do przodu, a to nie film fabularny „Kickboxer” tylko prawdziwe życie.
Jeśli ktoś jest zainteresowany (dużo) spokojniejszymi i aktualniejszymi twarzami buddyzmu, mogę polecić również „Kod Buddy”. 8 odcinków dostępnych jest na aplikacji Canal+. Twórcy w każdym z nich zaglądają do innego kraju i przyglądają się tej religii od różnej, bardzo różnej strony. Na tym serialu, jeśli nie jesteś zainteresowany buddyzmem i Azją, możesz jednak kimnąć, „Zagubione dzieci Buddy” mimo wolnego rytmu zapewniają widzowi dawkę emocji.
Fight Club
Ciało i duch nie zawsze idą w parze – śmiałem się z tego kiczowatego, lecz kultowego dla niektórych bywalców wypożyczalni VHS w latach 90tych, tekstu-truizmu z „Kickboxera 3”. Teraz powtarzam go sobie pod prysznicem podczas kolejnej próby rzucenia nikotyny.
Nowy Rok, tradycyjnie biegałem z samego ranka, tym razem płuca bolały, jakby coś z nich wołało. To zatrute ciało, nieidące w parze z duchem, ewidentnie. Człowiek i tak składa się z wielu toczonych walk, czy zawsze da się wygrywać we wszystkich jednocześnie? Przecież to walki nas rozwijają…
Sprytny ten nałóg, nie?
Przynajmniej krzywdzę siebie, nie inne istoty żywe, ostatnio wbiłem się na wegański catering, ponoć ma się po nim więcej energii, he he, każdy tak reklamuje swoją dietę, zobaczymy. Jednak czy powinno chodzić tylko o zwiększanie wydajności? Bliska osoba zasypała mnie materiałami o bestialskich hodowlach i praktykach, jakby zaraz obok człowiek nie robił krzywdy masie innych ludzi, stawiamy pomoc pokrzywdzonym jako priorytet w bazie tego typu, hm, potrzeb? Człowiek psuje wszystko na wszystkie sposoby, dobrze że mniejsza część też buduje.
Daisetz Teitaro Suzuki w swoim „Wprowadzeniu do Buddyzmu Zen”: (…) Kiedy zapytano Joshu (Czao-czou), czym jest tao (czyli prawda zen), odpowiedział: „Twoim powszednim życiem, tym jest tao”, innymi słowy: spokojnym, pełnym wiary w siebie, ufnym istnieniem (…). Nie wiecznym szczęściem, a widzeniem spraw takimi jakie są i próbowaniem się nimi cieszyć. Każda religia zawiera w sobie takie nauczanie, nauka również.
Próbuję, kurwa. Ciało i duch…
Na kimono narzucam parkę, wiążę sznurówki adidasów. Co mnie opinia botów, niech sobie kupią nową bloozie, zresztą już chodzą w ciuchach stylizowanych na orientalne, heh, ja tylko do roboty idę, tak się w życiu ułożyło, i przebierać mi się nie chce. Wychodząc z klatki schodowej, nie wiedząc czemu, przypomina mi się nagle zapach odpalanej zapałki. Klatka plus zapałka jako jeden z zapachów dzieciństwa, lata dziewięćdziesiąte, wojna pojmowana co najwyżej jako miniona abstrakcja, do czasu aż Bin Laden wcisnął enter. Wtedy chwilę się zastanowiliśmy, pamiętam, pod nocnym sklepem, w trakcie dyskoteki dla nieletnich (były takie wynalazki, z polską amfetaminą na blatach). USA jest jednak za daleko. Mieliśmy po czternaście lat i melanżowaliśmy, właśnie mijała nasza kariera sportowa, by później do niej wrócić, a dekady później nawet do niej skutecznie namawiać.
Łysa głowa i okulary, do których musiałem się niestety przekonać, dopełniają mnisiego, no dobra – nieco dziwacznego, wyglądu. Ciągle na drugą zmianę, specyficzna robota, pidżama jako ubiór roboczy do kimania z córką w okolicach południa, „pidżama” jako ubiór roboczy w pracy, mam wrażenie, że zrzucam pidżamy głównie na weekendy.
– Moje zen, radość z powszedniego dnia w klubie, którą udało się wreszcie osiągnąć dzięki tak przyziemnej sprawie jak dystans. Potrzeba czasu i walki do nabrania dystansu wobec spraw, w które się angażujesz i które kochasz, bo potrafią wywoływać skrajne emocje. Znalazłem skryty za świecą dymną z ambicji przycisk stop i ciało idzie w parze z duchem, chociaż w robocie! – mówię sam do siebie i naprawdę chcę w to uwierzyć. Czasem się udaje, serio – i zaobserwowałem, że faktycznie spokój daje efekty.
„Eureka” – powiesz, ale uwierz, przy pewnym typie temperamentu, nie jest łatwo trzymać nerwy na wodzy i nie chodzi mi o biznes, czy zadymy, a o pracę z dziećmi. O wychowywanie dzieci. O ciągłe wychowywanie siebie.
Dziś krótko o filmach dokumentalnych dotyczących sportów walki, które ostatnio włączyłem. Każdy ma taki dzień, że nie chce mu się wyjść z chaty na trening. Niektórym pomagają filmowe inspiracje, podejrzenie jak robią to inni. Jeśli kochasz taką formę aktywności fizycznej, mogą „zaswędzieć dwie pierwsze kostki”, przypomnisz sobie jaką „to” daje radość, a przy okazji z ekranu padnie kilka motywacyjnych tekstów. Takie też miałem oczekiwania przed seansami. Wyszło średnio.
„W piekle tajskiego boksu” (2022) to miniserial składający się na cztery odcinki, do których zabierałem się dwa razy. Temat był ciekawy, mimo że wiele razy poruszany na ekranie, zawsze można było liczyć na coś świeżego z rozmachem. Nie tym razem. Robota jest estetyczna, ale wyszło dość sztucznie, chociaż występują tu prawdziwi bokserzy z nienaganną techniką. Nie w tym rzecz.
Gdyby przedstawiać ciemną stronę tajskiego boksu totalnym laikom, wtedy tak ślamazarna narracja w stylu paradokumentu byłaby wytłumaczalna, gorzej gdy widz dawno już o tym słyszał i mniej więcej wie jak to działa. Ktoś w 2022 (rok premiery) nie wie i jest takim laikiem? Dziś nawet przypadkowi turyści podczas pobytu w Tajlandii zachodzą na najbliższy stadion gdzie obstawiane są walki, a ciekawsze materiały o Tajlandii znajdziemy chociażby na internetowych vlogach. Pasjonaci muay thai z całego świata od lat latają tam na treningi i relacjonują. Tym bardziej nie zdziwi ich temat poruszany w miniserialu, a dwa pierwsze odcinki może nawet zanudzą. Opowiada się w nich o ogóle hazardowego interesu na stadionach thai-bokserskich, ustawianiu walk, zabójstwach. Oglądamy długie fragmenty pojedynków kręconych pod serial.
Ciekawsza, jak dla mnie, część to odcinki trzeci i czwarty, o biednych tajskich dzieciakach, które już w wieku juniora młodszego potrafią, bo muszą, utrzymywać siebie i rodziny za pomocą boksu. Tu również fabuła bez większych fajerwerków, ale patologia sytuacji ukazana jak trzeba, kwestia dzieci porusza mocniej.
Autorzy sugerują jednak, że czasy się zmieniają i muay thai trenują także dzieciaki zwane u nas bananowymi, a może po prostu… normalne? Wiadomo, że bardziej zahartowany jest chłopak, który widział jak pijany ojciec molestuje jego matkę, ale jarać się taką sytuacją jest przecież nienormalne! Kult biedy, niczym kult lat dziewięćdziesiątych u nas. Wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma.
„W piekle tajskiego boksu” moim zdaniem zasługuje na nie więcej niż 5/10. Można to opowiedzieć ciekawiej.
„Kontra” (2017) opowiada już o klasycznym boksie. Pięściarstwie – oczywiście – wielu by się słusznie oburzyło… Autorzy obserwują, a my wraz z nimi, przeplatające się postacie ze świata pięściarstwa amatorskiego i zawodowego.
Różne są motywacje zawodników, jeden chce zdobyć dla USA złoto olimpijskie (w filmie celem jest Rio 2016), zawodowcy zaś kalkulują i dobierają rywali pod kątem zarobków. Czy jednak trudno im się dziwić? Większa szkoda jest w tym, że państwo nie daje kasy, godnej emerytury za poświęcenie życia (w tym beztroskiej młodości, największego skarbu) Olimpijczykom.
Bliższa jest mi idea sportu dla chwały kraju (lub klubu), ale te czasy, nie tylko w sportach zespołowych, może nie tyle przechodzą do historii, co marginalizują się względem gal zawodowych, komercyjnych. To dziś truizm i sam gdybym miał wybór pomiędzy pustą michą, a milionami, wybrałbym to drugie. Wierzę jednak, że istnieje jeszcze droga pośrodku (chwała i zarobek), trzeba być obrotnym, pracować i umieć się zaczepić. No i spuścić ze stawek, rzecz jasna, a czasem po prostu znać swoje miejsce. Mimo zarobków nie zapominać o duchu sportu. Jeden z bohaterów filmów mówi coś w stylu: kto dzisiaj dba o chwałę? No właśnie mniejszość… i szacunek dla tych, którzy potrafią zachować się jak mniejszość w imię swoich zasad.
Część twierdzi, że porażka to dramat i nie przystoi prawdziwemu mistrzowi, inni z kolei, że dopiero po podnoszeniu się z desek można rozpoznać prawdziwego championa. W boksie zawodowym liczy się by mieć bilans bez przegranych walk – obserwujemy w „Kontrze”, że kiedy zawodowcy toczą dwie wykalkulowane walki rocznie, pięściarz amatorski tłucze się ile popadnie.
Te i inne porównania w całkiem udanym dokumencie, który również znajdziecie na platformie Netflix. Obejrzyjcie zwiastun, już na nim widać liczne kontrasty.
Pozdrawiam amatorów i zawodowców! Walczyć trenować!
PS: A propos zawodowców. Wczoraj Iga Świątek odpadła z Wimbledonu – i tak osiągając swój rekord na tym prestiżowym turnieju. Internety jej cisną, że zapłakana, że ukraińska kurwa…, nosz ja pierdolę. Legionistka, po pierwsze, wspiera Ukraińców od samego początku i robi to konsekwentnie, a po drugie hejterzy nie zbliżą się zapewne nawet do poziomu amatorskiego mistrza powiatu, a co jeszcze mówić o żywej legendzie Idze Świątek. Uczmy nasze dzieci szacunku… I ruchu – innego typu niż palcami po klawiaturze.
Nie mam ostatnio czasu na pisanie, ale nie poddam się, rzecz jasna, bo czasy mają to do siebie, że się zmieniają. Nie lubię łatwo się poddawać (odpuścić coś z rozsądku – to jednak inna sprawa, ale trzeba być uczciwym z samym sobą i potrafić słuchać mądrych ludzi).
Dziesięć!
Tyle niezdanych egzaminów na prawko właśnie świętowałem. Gdzie tort, skurwysyny, gdzie moje świeczki? Cóż, jedenastka też nieźle wygląda, tylko palców już zbraknie do fotki przed WORDem.
Wszystko mamy, ale musimy żyć ze świadomością potrzeby ciągłej walki o utrzymanie się na powierzchni. Komu jest dobrze, pytam? Zawsze, kurwa, coś.
Ja olałem m.in. prawko, brak kasy, dupę mi wozili, kumple, potem dzisiejsza żona, lenistwo, zamiłowanie do kolei, tramwajów i autobusów. Przychodzi moment, kiedy ludzie w zatłoczonym wagonie zaczynają ci śmierdzieć…, a może tylko ja tak miałem (nie sądzę)? Umiem jeździć samochodem, jestem pewien, ale nie potrafię zdać egzaminu (nowa teoria za pierwszym!). Niedługo kolejny.
Dopadło mnie, czym zawiozę córkę do przedszkola, hulajnogą? Co ty sobie myślałeś, łosiu? Jesteś frustratem zdanym na łaskę frustratów, bo serio na dziesięć egzaminów trafiłem tylko dwójkę pogodnych facetów. Zawsze trafia się na naburmuszonych mistrzów „którzy się znają i ci to – chuju – pokażą”, pewnie dla niektórych sam takim jestem, jeden jest egzaminatorem, drugi Putinem, wszyscy chcą „pokazać”.
Póki co, odwiozłem dzieciaki Boltem.
Byli u mnie analizować walki z ostatniego turnieju. Jedziemy windą, nie poruszamy tematu kutasów narysowanych markerem na reklamach. Pośród szalejącej burzy, wirusowo-wojenno-inflacyjnej, dodałbym do tego ataki na dawne autorytety (czasem słuszne, czasem nie!), staramy się coś zrobić. Chowamy się w analizach, młodzi i prawie czterdziestoletnie dziecko, kto komu i z czego pierdolnął. Wygrywamy, przegrywamy, mamy cele. Uczciwa praca daje rezultaty.
Nie poddajemy się w niej. Raz ja wyciągam ich, raz oni mnie…, bo jak bym miał obwieścić im, że trener odpuścił swój temat po ledwie dwóch, czy trzech próbach? Mało tego, zawsze trzeba wychodzić faktycznie wygrać… Wszak to w tym stresie i reakcji na niego tkwi istota. No to jak jest, panie trenerze?
Prawie dorosła dziewczyna, po pierwszych poważnych turbulencjach, „buncie młodzieńczym” zwieńczonym wnioskiem, że życie potrafi bardzo boleć. W każdym razie, emocjonalnie chwiejna, ale z kołem ratunkowym w postaci sportu. Jej powrót do walk „po tym wszystkim”, w sumie jeszcze w trakcie, jest dużą sprawą, przeniesieniem mema o wstawaniu na nogi do realnego świata.
Trenujemy i próbujemy utrzymać się na powierzchni. Sportu? Na razie życia…
Chłopak, lat 12. Nie powiedziałbym, że typowy, bo bardzo wrażliwy i ze sporą dawką empatii, a jednak wojownik. Za bardzo się przejmuje, zbyt dużo analizuje, już teraz korzysta z pomocy psychologa sportowego. W tych czasach to nic szczególnego, tym bardziej gdy dźwiga się presję. Młody twierdzi, że to także jego presja, którą akceptuje i chce to robić. Niebywałe jak oni potrafią trzymać stres, walcząc setki, a nawet tysiące kilometrów od domu. Chce im się to robić, chcą coś udowodnić. Mogliby w tym czasie grać w gry.
Trzynastolatka jakich wiele w dużych miastach. Stabilna sytuacja finansowa w domu, dobrej jakości telefon. Świetne wyniki w nauce.
Podziemny garaż jej rodziców na zamkniętym osiedlu. Na jednym z miejsc parkingowych zamiast samochodu rozłożona jest mata, stoi na niej nowoczesny worek treningowy.
– Nie boicie się tego tak zostawiać? – spytałem, przyzwyczajony do faktu nietrzymania niczego wartościowego nawet na półpiętrze, a co dopiero w piwnicy swojego PRLowskiego bloku.
– Nie, tu każdy każdego zna, ludzie zamykają za sobą drzwi na klucz.
Kurcze, jakie zaufanie… Czy nie takie miało być na nizinach? I faktycznie, wszystko stoi nietknięte od roku.
Nie jest jedyną ćwiczącą tam „po godzinach” w klubie, a jest to zazwyczaj pięć razy w tygodniu, przebywają w ciekawej miejscówce również znajomi z osiedla. Wynurzają się z garażu, tak jak my kiedyś biegają między blokami, nowymi i starymi. „Nie oceniaj po forsie” w ich przypadku wybrzmiewa w obie strony. Nowe stare czasy, pasja i ziomki, nieraz wyzwania, ambicje.
Tak, oni na to wszystko mają jeszcze czas i energię, a ja wraz z nimi szukam śladów tej radości pierwotnej i jej rezultatów (wyników). Bo wtedy słońce świeci inaczej, odkrywasz, że piękna strona życia jest namacalna – nie wirtualna, a zmaterializowana na twoich oczach. Przez chwilę wolność (robimy to co chcemy) nie jest złudzeniem.
W hołdzie starym, inspirującym czasom…
W hołdzie pasji rodzącej się w nas za dzieciaka…
BUTELKI I KYOKUSHINKAIKIDO
– Proszę natychmiast zabrać te butelki spod drzwi mojego klubu!
– Ziomuś! – krzyknął i podszedł bliżej chwiejnym krokiem, wystawiając w moim kierunku napuchnięte, sklejone czymś paluchy – Wpuść mnie do łazienki, łapy mam tłuste, obmyję trochę, co?
Cuchnął wszystkimi alkoholami świata, ale tymi poniżej dziesięciu złotych, a może nawet płynem do dezynfekcji rąk.
– Co, kurwa!? Jeszcze masz tupet mi się do klubu wbijać? – odpowiedziałem – idź stąd i zabierz stąd ten syf.
Patrzyliśmy sobie w oczy w odległości metra. Mimo, że był zniszczony – miał w spojrzeniu coś z kryminalisty.
– Że co, kurwa!? Ja mam ci, kurwa, sprzątać? – wydawał się naprawdę oburzony moim oburzeniem, mimo że staliśmy po kostki w jego śmieciach pod moim miejscem pracy, które traktuję jak drugi dom.
– Cztery lata trenowałem Kyokushinkai! – dodał przez zaciśnięte zęby, a brzmiało to prawie jak wywód z serialu „Cobra Kai”. Brakowało tylko muzyki z lat osiemdziesiątych, albo lepiej jakiejś orientalnej, jego towarzyszka melanżu – żulówa – mogła zagrać na tradycyjnym japońskim instrumencie uśmiechając się szkorbutem. Pan Miyagi też lubił wypić.
Głęboko odetchnąłem. Jakiś czas temu z podobnych powodów przegoniła ich moja pracowniczka, wtedy oświadczył jej, że cztery lata uprawiał Aikido i dodał, że może ją poskładać, a zatem cholera wie, co ćwiczył, ale przynajmniej pozostajemy w obrębie Japonii.
Jedna z zasad Taesoodo, a jest ich w sumie pięć, to samokontrola. Odwróciłem się i zacząłem schodzić w dół po schodach do znajdującego się w piwnicy klubu. Do mistrza KyokushinkAikido podszedł jego kumpel, a jeszcze większa liczba kompanów mistrza siedziała na pobliskim murku. Zaczęli się na mnie nakręcać, skubani, komicznie machając łapami.
– Chodź tu, kurwa, chodź tutaj!
Koniec miłosierdzia. Koniec zasad z Dalekiego Wschodu i koniec papieża Franciszka. Wszedłem do klubu po rękawice, aby nie otłuścić się niczym ręce pijanego mistrza, a żule czekały w poczuciu satysfakcji.
Szafa niczym w kryjówce Batmana, przejechałem po niej wzrokiem i ubrałem piankowe rękawice firmy Macho. W Taesoodo pojawiły się one jakoś w latach dziewięćdziesiątych. Problem polegał na tym, że wprowadzono je na zawody, a one nie były przeznaczone do typowego walenia się po mordach, jak to mają w zwyczaju nasi rodacy, tylko do walk a la semi contact jak stare amerykańskie Karate. Eh, nie było mi dane w takich wystartować na zawodach, nie moje czasy, ale wyżebrałem jedną parę od prezesa federacji na kursie dla instruktorów. Musiałem je mieć i trzymam teraz niczym relikwię, używam czasem do ćwiczeń na worku, na tarczach, czy – jak już wiecie – do ogarniania szukających guza meneli. W podobnych wystąpił Jean-Claude Van Damme jako czarny charakter podczas walki finałowej filmu „No Retreat. No Surrender” z 1986 roku. Od kiedy zobaczyłem za małolata ten szpagat na linach ringu i te walki, chciałem takie mieć, lepiej późno niż wcale. Uśmiechnąłem się niczym Joker.
Zadowolony wybiegłem w nich po schodkach, ale nadal liczba zadanych w twarz ciosów rękawicą Macho wynosi zero. Kopnięty niepozornym prostym, nadal wyzywający mnie żul, poleciał kilka metrów w tył, zupełnie jak w filmach Kung Fu z Jackie Chanem i innymi chińskimi skurczybykami. Przy tym walnął głową w płytę chodnikową, a wraz z nim ku niebu poszybowała butelka mleka, którą o dziwo pił, sądząc pewnie, że cudownie pomoże mu ona w zwalczaniu objawów dwudziestoletniej imprezy. Wszystko dookoła było obryzgane na biało.
– O kurwa! – pomyślałem w stylu raczej tego bliższego Wschodu i chwyciłem go za szmaty, oparłem o nogę, patrząc jak jego towarzysze rozbiegają się w cztery strony świata. Głowa zwisała zbyt swobodnie, przestraszyłem się. Nie wiem, czy bardziej o jego życie, czy o swoją wolność. Przeciągnąłem go chodnikiem na pobliski trawnik – pełen ich śmieci, na szczęście zaczął mrugać oczami, a po chwili wstał o własnych siłach. I to z jaką refleksją.
– Byłem w wojsku, poradzę sobie!
Odszedł, prosząc bym nie wzywał policji. Jebani, nigdy nie tracą tego specyficznego poczucia humoru. Butelek nie posprzątali.
Mogłem wreszcie przygotować się na kolejny, typowy dzień pracy. Po trzydziestu minutach było tu już około trzydziestu dzieciaków. Ustawieni po trzech w kilku rzędach uczniowie zajmowali swoje miejsca hierarchicznie, według kolorów pasów. Ceremonia rozpoczęcia i zakończenia treningu była taka sama. Moje certyfikaty za kolejne stopnie mistrzowskie wisiały dumnie na ścianie sali. Podobnie jak zasady Taesoodo.
A KTO TO BYŁ BRUCE LEE?
Tego dnia przyniosłem im oryginalne DVD z „Wejściem Smoka”.
– Zobaczcie! Kupiłem to! – machnąłem pudełkiem przed młodą wiekiem grupą. Ku-pi-łem, nie pobrałem, nie obejrzałem w necie! Trzymam te filmy na półce, bo są dla mnie kultowe. A wy? Będziecie mieli w przyszłości coś, co będzie dla was kultowe?
Patrzyli na mnie jak na amebę, kiwali głowami „na tak”, podobnie kiwało się nauczycielowi w podstawówce, udając, że doskonale wiemy o czym mówi.
– Czy coś z klimatu sztuk walki ma szansę stać się dla was czymś ważnym? Macie swojego idola, jak starsze pokolenia miało Bruce’a Lee?
– A kto to był Bruce Lee? – spytał jeden z uczniów, a mi opadły ręce i przystąpiłem do części praktycznej treningu. Do budowania szybkości, siły, wytrzymałości i techniki.
– Ten dzieciak ma czternaście lat i nie wie kim był Bruce Lee, wyobrażasz to sobie? – rzuciłem do kobiety od papierów w biurze klubu, odwieszając pas do szafy.
– Przecież to normalne, oni nie znają Bruce’a Lee, Maryli Rodowicz, pieprzonych Backstreet Boys i „Strażnika Teksasu”, a ty ciągle zdziwiony – potem mają cię za dziwaka. O „Fame MMA” z nimi pogadaj, jakiś karzeł leje się z YouTuberem i założę się, że pół klubu to oglądało!
Paulinka, dziewczyna od papierów, organizacji klubu i księgowa w jednym, nie do końca rozumiała moje fascynacje, a co za tym idzie pogląd, że ćwiczący sztuki walki powinni znać ich ikony, poznać inspiracje swoich trenerów i nierzadko rodziców. Ja tymczasem wziąłem na siebie misję nauczenia moich podopiecznych, opowiadania dzięki komu ich tata wracając z kina za czasów szarego PRLu walił z buta w przydrożny śmietnik.
Siedzibę naszego klubu wypełniły plakaty z kultowych filmów, zawiesiłem nawet – niech dziadkowi będzie – „Rocky’ego”. Boks to nie to samo, brak tu tej azjatyckiej mitologii, ale film motywował. Korytarze zapełniłem również wizerunkami prawdziwych mistrzów sztuk walki, niebędących przy tym aktorami. Czułem jakby wewnętrzny przymus i odpowiedzialność za przekazanie sztafety kolejnemu pokoleniu. Te postacie zmieniły przecież życia niezliczonej liczby ludzi i przyczyniły się do powstania wielu klubów.
– Pamiętasz jak nagadałeś dzieciakowi głupoty o tym Bruce Lee na jakichś zawodach? – spytała z uśmiechem Paulinka, która ma bardzo dobry kontakt z dziećmi.
Pamiętam. Siedzieliśmy w przerwie między rundami jego walki turniejowej. Panikował, bo rywal był mocny.
– Nigdy nie wpadaj w panikę! Bądź jak Bruce w „Wejściu Smoka”. W jednej ze scen powalił swoim nunchaku znaczną część straży Hana, czarnego charakteru tego filmu, po czym odcięły go drzwi – złapali Bruce’a w pułapkę. Zamiast panikować, Bruce przewiesił swoje nunchaku przez kark i usiadł po turecku. W samym środku pułapki! I oczywiście dał radę!
– Słucham trenerze? Nie rozumiem…
– Dobra, nic. Po prostu zachowaj spokój i rób to, co potrafisz.
Od zawsze byłem fanatykiem tego typu filmów. Najpierw one, a później także filozofia związana ze sztukami walki i kodeksem Bushido na stałe zagościły w moim sercu. Połączyły się jednak z wychowaniem na typowym polskim osiedlu, czyniąc ze mnie mieszankę mnicha i chuligana, dokładnie tak o Bruce Lee napisał jego ostatni biograf Mattew Polly. Lee zaczął przygodę z Kung Fu jako chuligan, a potem, po licznych lekturach mówił i myślał coraz bardziej jak taoistyczny mnich. Konflikt między mnisią wnikliwością, a chuligańską osobowością. Nie, nie czuję się w tym wyjątkowy i Bruce też nie był, to po prostu częste połączenie w środowisku sztuk walki, zmieszane ze specyfiką lat dziewięćdziesiątych i starymi filmami z kiepską grą aktorską i jeszcze gorszymi dialogami.
– Kto to wypożyczył? – spytał ironicznie mój dużo starszy kuzyn, wkładając kasetę VHS z „Amerykaninem w klasztorze Shaolin” do odtwarzacza, czyli do najważniejszego, a z pewnością najnowocześniejszego sprzętu w całym domu.
Wypożyczenie kasety było równie ważną częścią niedzieli, co pójście do kościoła, więc zachodni film – jaki by nie był – był oglądany przez ciocię, babcię, trzech kuzynów i ich siostrę. Siedem osób w małym pokoju z grubym dywanem oglądało film, a obraz od czasu do czasu podskakiwał na małym ekranie telewizora. Tylko ja w pełni czułem klimat. Jeśli chodzi o mordobicia, pewnie woleliby coś z Segalem, ale on nie kręci obrotówek, to Aikidoka (nie taki jak ten spod mojego klubu), więc jako członek rodziny z kasą na film, rozegrałem niedzielę po swojemu.
– Mam zapisane, że już miałeś ten film – krzyczał właściciel wypożyczalni jakby robiło mu to różnicę, ale ponowne katowanie tego samego tytułu nie było pomyłką. Niektóre brałem po kilkanaście razy, czasem wysyłałem kolegę, bo mi było już wstyd.
Najstarszym kuzynom oraz ciotce ani przez chwilę, zresztą podobnie jest do dzisiaj przy innych okazjach, nie schodził z twarzy cień zażenowania seansem, ale oglądali, bo co mieli robić w 1997 roku? „Komnata Drewnianych Ludzi” ich nie ruszała, ja z kolei ukrywałem swoje podniecenie kolejnymi scenami mitycznego treningu.
WY I TE WASZE, KURWA, KUNG FU!
Potem wracałem do domu i kopałem w krzaki, skakałem po drzewach, podobnie mieli niektórzy rówieśnicy na terenie całej Polski – pasja płynęła prosto z serca.
Filmy Kung Fu, klasyczne dla takich ikon jak reżyser Quentin Tarantino i tak były dla mnie niczym przy klasykach tzw. filmów Karate, bo tak się je niepoprawnie nazywało, z Jean-Claude Van Damme, który akurat faktycznie był Karateką w specyficznym wydaniu amerykańskim.
– Oddech zaczyna się tutaj – powiedziałem na ostatnim treningu do podopiecznych, wskazując na brzuch, dokładnie jak filmowy mistrz Xian do granego przez Van Damme Kurta w „Kickboxerze”. Oddech w układach formalnych Taesoodo wychodzi właśnie z brzucha i jest specyficznie głośny.
Na takiej zasadzie, między prawdą, a inspiracją z dawnych czasów, dobierałem cytaty z klasyków i wplatałem w normalne szkolenie. Każdy dzień mógł stać się dla mnie spełnieniem marzeń, mogłem na chwilę połączyć w jedną całość moje przeszłe i teraźniejsze życie. Nie każdy ma taką możliwość, większość porzuca dziecięce inspiracje i nazywa to byciem praktycznym, dorosłym. Jak tam chcą.
Był rok 1997, miałem wtedy jedenaście lat. Upalne lato, trwała przerwa w zajęciach Kung Fu, na które już uczęszczałem w swojej szkole podstawowej. Dwa długie miesiące bez sztuk walki jawiły mi się jako coś strasznego, ale znalazłem sposób na brak bodźców, wypożyczając tony filmów Kung Fu i Karate, katując je godzinami i trenując samemu na podwórku. Tata powiesił mi na drzewie pierwszy worek treningowy. Starszy o kilka lat sąsiad podchodził do płotu, jak w tym filmie o Kargulu, opierał się o niego, wpieprzał czereśnie i szydził ze mnie oraz z kumpla, z którym ćwiczyliśmy. Widziałem go ostatnio – skończył jak każdy kto tylko i wyłącznie szydzi – z wielkim brzuchem i zbyt szybkim zdziadzieniem. Odwiedziłem mamę na święta, pomagałem jej na podwórku i znów pochylił się nad tym samym, wspólnym płotem. Spytał co u mnie słychać, ale chyba nie nadążał za opowieściami z zawodniczego i trenerskiego życia. Zwiedzanie, emocje, upadki i powstanie z kolan. Walka z mistrzem świata, niezła jak na mnie. Praca marzeń, dużo wdzięczności. Słuchał z wyrazem twarzy pełnym ironii, nadal przekonanym o własnej zajebistości.
– Wy i te wasze, kurwa, Kung Fu! – tak komentował mój trening ponad dwadzieścia lat temu wisząc na płocie.
Spojrzałem na niego na tle tych wspomnień i słuchałem wypalonego człowieka, gadającego jedynie o kolejnych libacjach. Jedna z moich pełnoletnich podopiecznych mawia: karma jest suką, bezlitosną! Ma rację. Oto ja i moje, kurwa, Kung Fu dwadzieścia cztery lata później.
JA I MOJE, KURWA, KUNG FU!
Miałem osiem, lub dziewięć lat. Przy wspólnym posiłku w kuchni tata spytał mnie nagle, czy chcę zapisać się na Kung Fu. Mój kumpel z ulicy, ten sam, z którym później ćwiczyłem na podwórku, ćwiczył już od kilku tygodni. Wcześniej byliśmy na pokazie zorganizowanym w naszej szkole podstawowej. Wtedy jeszcze były one wydarzeniem, pełna sala, oklaski, po wszystkim kolejka do zapisów – dziś pies z kulawą nogą nie chce nas oglądać. Wybijane z rąk noże latały tuż przy publiczności, a my obserwowaliśmy to oczami kokainisty. Stary Rafała, bo tak miał na imię mój ziomek, zapisał go od razu, a moi z jakiegoś powodu potrzebowali to przemyśleć.
– Jasne, że chcę!
– W porządku, ale musisz się dobrze uczyć.
– Będę, będę – przytakiwałem, ale tak naprawdę nie wiedziałem, co miałoby się zmienić, liczyło się tylko dotrzeć na salę.
Trening rozpoczynała medytacja. W Taesoodo, w którym ostatecznie zakorzeniłem, religijność, duchowość praktycznie nie istnieją, ale w Kung Fu owszem. Ukłon, a następnie przejście na kolana do pozycji medytacyjnej i grobowa cisza, która zdawała się trwać w nieskończoność. Nie wiem o czym wtedy myślał trener, ale o czym może medytować dziewięcioletnie dziecko, o Żółwiach Ninja? Razem z nowymi kumplami skupialiśmy się na tym, by nie puścić bąka, a jeśli już to cichacza. Po medytacji wykonywaliśmy ukłon czołem do ziemi w tej pozycji na kolanach i nie raz potężny bąk przerywał doniosłą chwilę. Trener nigdy tego nie skomentował, ale i nie przekazywał nam o czym mamy wtedy myśleć.
Ważniejsze zaczynało się tuż potem. Trening. W latach dziewięćdziesiątych, przed erą MMA, na Kung Fu był cały przekrój społeczny. Dzieci, starsi, lamusy, chuligani, ochroniarze, osoby nawiedzone i nienawiedzone. Trener i starsi koledzy byli jak bogowie. Podziwiałem ich siłę i technikę. Stali się pierwszymi żywymi autorytetami. Pierwszy raz odezwałem się publicznie, kiedy trener pokazywał kopnięcie z wyskoku i półobrotu, które na co dzień obserwowałem i przewijałem w filmach na VHS.
– Może pan pokazać jeszcze raz?
Pokazał drugi i trzeci, a my oczy kokainisty. Starsi klubowicze uśmiechali się pod nosem.
Ćwiczyłem tak i ćwiczyłem, regularnie dwa razy w tygodniu w klubie, na podwórku i w chacie, gdy rodzice byli w pracy. Sparingów na Kung Fu prawie nie odbywaliśmy, bo nie było tak łatwo jak dziś dostępnego sprzętu. Pamiętam, że całym klubem składaliśmy się na jeden worek treningowy. Nigdy nie sprawdziłem się na macie, bo zawody sportowe w Kung Fu nie istniały.
Pewnego dnia zaatakował mnie szkolny patus. Byłem jeszcze w miarę grzecznym dzieciakiem, on już kilka razy kiblował, palił szlugi i tak dalej. Szedł do mnie szybkim krokiem burząc się o jakąś bzdurę, a tu jebs – dostał w brzuch z bocznego idealnie w tempo, tak jak godzinami ćwiczyliśmy na sali. Leżał na plecakach rzuconych wzdłuż korytarza, nie wiem kto był bardziej zaskoczony, on, czy ja swoją własną reakcją na zbliżający się cel. Pozbierał się i popełnił ten sam błąd lecąc na mnie bez większej taktyki, powtórzyłem odruch i znowu leżał na glebie. Wstał, splunął w moim kierunku, pobluzgał coś i poszedł. Już mnie nigdy nie zaatakował. Czułem coś pozytywnego. To działa!
– Czemu go nie dogoniłeś i nie dojebałeś na amen? – pytał podniecony kumpel, który już w podstawówce specjalizował się w sklepowych kradzieżach i bójkach.
Nie odpowiedziałem, ale odpowiedź znałem. Trochę się jeszcze bałem.
Solówki w podstawówce miały niepowtarzalny klimat. Pamiętam jak jeden kumpel z klasy, którego zresztą pierwszym trenerem zostałem, lał się na pięciominutowej przerwie z kanapką w ustach. Czasu mało, trzeba było zjeść i jeszcze komuś dopierdolić.
Stop. Czy właśnie napisałem, że byłem czyimś trenerem już w podstawówce? Owszem. Jeszcze takim trenerem w cudzysłowie. Bawiliśmy się w to, co widzieliśmy na filmach akcji. Jak już się naoglądałem i trochę poćwiczyłem, odkryłem w sobie powołanie trenerskie. Przed szkołą zapraszałem chłopaków do siebie i próbowałem uczyć ich mojego, kurwa, Kung Fu.
Na przerwach laliśmy się zazwyczaj dla rozrywki, lub popisówy. Kulaliśmy się po żwirowym boisku, jakbyśmy byli prekursorami MMA, albo graliśmy na nim po pięć godzin w piłkę. Gruby i znudzony woźny pił gdzieś po kątach kotłowni alkohol, monitoring jeszcze nie był powszechny, a nauczycielki bardziej zainteresowane były starszakami chodzącymi zajarać. Mogliśmy spokojnie lać się po ryjach. To hartowało, ale i uczyło nas pokory, napinacze szybko zostawali obici. Wracałem z limem pod okiem głupio kłamiąc rodzicom.
Szybko pojechałem na swój pierwszy obóz sportowy. Ośrodek nad jeziorem w samym środku pełnego muszek i komarów lasu. Starsi klubowicze spali w domkach campingowych, nas – małolatów – rozlokowano w starych namiotach wojskowych, wyglądających gorzej niż w jeszcze starszych filmach wojennych. Nikt nie marudził, nawet gdy nas ulewa podtapiała, a torby pływały w kałużach. To nie były torby Adidasa, nikt nie przywiązywał uwagi do marki kawałka zszytej szmaty. Ulewa nawiedziła nas nocą, trener zawinął nas z tego basenu do jednego z domków i do czasu, aż uspokoiło się za oknem grał na gitarze i śpiewał, między innymi wietnamskie piosenki, bo trenowaliśmy między innymi wietnamską odmianę Kung Fu. Skubanemu dobrze szło, ale my czasem podśmiechiwaliśmy się z egzotycznych słówek, jeszcze nie będąc w stanie docenić klimatu, w którego właśnie byliśmy centrum.
Trener Janek był silnym, ale trudnym do rozkminienia człowiekiem. Nauczał religii w szkole, medytował na sposób dalekowschodni, a przy tym straszny babiarz. Mozaika wybuchowa i chyba dzisiaj mam to za nim. Pamiętam kilka z jego rzucających się w oczy romansów z pełnoletnimi uczennicami i spacery z nimi po ciemnych korytarzach szkoły, w której mieliśmy zajęcia. Tu – na obozie – znikał ze swoją w małym namiocie. Starali się być cicho.
Ja też miałem na obozie pierwszą dziewczynę, z którą się obejmowałem, co było chwilowo bardziej podniecające niż Kung Fu. Dyskoteki, treningi, przyjaźnie, które nie przetrwały próby czasu, ale wtedy były prawdziwe. Telefonu nie miał żaden dzieciak, przez jakiś czas pisaliśmy do siebie listy.
Dwa lata później, na kolejnym letnim obozie, dalekowschodnie rozkminy przeplatały się z pierwszymi szlugami, którymi poczęstował mnie starszy kolega. Poszedłem gdzieś z nimi za winkiel, nie wiedząc gdzie i nagle wyciągnęli paczkę. Trochę już nas to Kung Fu nudziło, w tym sensie, że nic się nie działo nowego, nie było zawodów sportowych, a wiedzieliśmy od innych ziomków, którzy z kolei stamtąd uciekli, że w Karate, czy w Taesoodo są. Zaczęliśmy kminić w tym kierunku przy trującym dymku i piwie bezalkoholowym.
Później w rodzinnym mieście chodziliśmy pod szkołę, w której były treningi Taesoodo i patrzyliśmy przez okna, podając sobie stópkę, jak zawodnicy w jednakowych białych strojach szykują się do turnieju tocząc sparingi w sprzęcie. Jakie to mistyczne, pojechać ze swoim mistrzem na zawody się sprawdzić, niczym w „Karate Kid” – pomyślałem…
Postanowiliśmy, że namówimy starych na przepisanie nas, co nie było proste i różnie się to kończyło. Mnie przepisali, widząc, że wracam do tematu przez kilka tygodni i przedstawiając sensowne argumenty. Mogłem rozpocząć nową przygodę i od nowa naćpać się poczuciem misji. Z czasem rzuciłem szlugi.
JA I MOJE TAESOODO
Tam przeżyłem prawdziwy szok i znalazłem nowe inspiracje. Były to czasy, w których z siłą kojarzyli się łysogłowi chuligani stojący pod klatkami na osiedlach. Też uległem temu stereotypowi, tymczasem największymi kozakami na sali okazywali się spokojni goście, a miesięczny problem z zakładaniem butów zapewnił mi kopem w żebra zawodnik z długimi loczkami na głowie, które kojarzyły mi się z lamusem, bo sam już latałem łysy i zacząłem schodzić na drugą, złą stronę życia. Pamiętam jak mama mnie okrzyczała po pierwszym ścięciu czupryny, że wyglądam jak z Auschwitz. Dresy i maszynka do golenia miały dodać kilka punktów do siły na podwórku, cóż – dodały kilka do wygody, to na pewno.
Taesoodocy kopali niesamowicie, ale czułem, że mogę ich przegonić, bo nogi od zawsze były moim atutem. Trenowałem z pasją i szybko pojechałem na pierwsze zgrupowanie centralne, gdzie zetknąłem się z zawodnikami podchodzącymi do tego amatorskiego sportu profesjonalnie. Kadry narodowe.
Obozy były cięższe niż te Kung Fu i to o wiele – tylko ćwiczyć i spać. No i bekę kręcić – z tym nigdy nie było problemu, zatem klimat był dobry. Grupa złożona z czarnych pasów zrobiła na mnie duże wrażenie. Ich podejście do treningu inspirowało i kojarzyło mi się z mistycznymi wojownikami, dla których wycisk jest sprawą życia i śmierci. Wiedzieli czego chcą.
I ta kadra trenerska, a raczej grupa mistrzów z różnych miast. Piątych, siódmych danów. Ciekawe treningi połączone były z rodzącymi kolejne chęci gadkami motywacyjnymi. Łykaliśmy to jak aktywista-napaleniec teorię spiskową.
Na koniec jednego z ciężkich treningów robiliśmy krokodylki na pięściach przez całą salę gimnastyczną. Po tym jak przy końcu długiego jak na to ćwiczenie dystansu padliśmy na parkiet mistrz złożył palce obu rąk i wygłosił…
– Z każdej drogi należy wrócić do domu.
Wszystko jasne. Szorujemy obtartymi kostkami w drugą stronę. Cały obóz dorzucano nam po i tak przedłużonym treningu podobnych obciążeń.
Mistrzowie prócz treningów z grafiku prowadzili niezobowiązujące konsultacje techniczne do późnej nocy. Na salę po 23:00 wchodził cieć obiektu i prosił, by już kończyć.
– Dobrze, dobrze, jeszcze pięć minut.
Cieć powtarzał podobną prośbę co dwadzieścia minut, aż w okolicach 2:00 w nocy po prostu wyłączał nam światło i wychodził.
Dzięki takim entuzjastom, dzięki obozom i licznym seminariom, moje umiejętności szybko rosły. Dołączyłem do klubowej czołówki najlepszych taesoodoków. Zacząłem startować na zawodach, mierzyć się z najlepszymi i pokonywać strach. Przegrywałem, wygrywałem, byłem przeciętniakiem. Setki, tysiące kopnięć, aż wychodziło się z sali na miękkich nogach. Taesoodo jest sztuką, więc musi być piękne – nasza technika po czasie stawała się miła dla oka. Kto szybko był znudzony powtarzającymi się treningami kopnięć i nie odnalazł, nie zostawiał w tym cząstki siebie – prędzej, czy później odpadał.
W międzyczasie mój pierwszy trener, Janek, oszalał, więc wybór zmiany barw po raz kolejny się obronił. Nigdy nie udało mi się z nim spotkać i spytać co tak naprawdę się stało, ale mieszanka religii chrześcijańskiej, medytacji dalekowschodnich i dzikich żądz podobno skończyła się wizytami u egzorcysty i u psychiatry, inni trenerzy na mieście tak później mówili.
Ja wytrwałem do dziś, do czasów, w których mam swój własny klub i mimo, że próbuję różnych rzeczy jeszcze nie oszalałem, chyba.
– Później nie będzie już tak łatwo, że treningi jakieś i inne pierdoły, będziesz musiał pracować – mówił mi z dobrym zamiarem tata, kiedy uprawiałem te swoje, kurwa, Kung Fu w jego ogrodzie. Bał się tego, czego boją się wszyscy dorośli ludzie – przyszłości. Na szczęście pasja i praca odnalazły siebie w moim przypadku.
Psiknąłem się dobrym perfumem i wyszedłem do klubu prowadzić zajęcia. Dostałem go na święta i miałem, według rad mamy, używać na specjalne okazje, ale dla mnie specjalną okazją jest każde spotkanie ze zwykłymi ludźmi, których uczę mojego, kurwa, Taesoodo. Nie ma w moim życiu bardziej specjalnych okazji niż te.
Zmieniałem się obserwując latami jak walczą. Do końca, do ostatniej sekundy, odwracając w nich wyniki pojedynków. Też walczyłem, ze wszystkimi, którzy stanęli naprzeciwko, ale gdzieś podczas walki grubiłem wiarę w zwycięstwo, może nie było tego widać, ale wewnątrz czułem, że już przegrałem i często faktycznie tak się działo. To w swoich uczniach odkryłem te cechy charakteru, a także wytrzymałość ciała, których zabrakło u mnie. Z pasją w oczach dokonywali niemożliwego, przełamywali się, nie brakło im woli – często motywowanej chęcią niezawiedzenia mnie, rodziców, kolegów i koleżanek z klubu. Nie wszyscy są wybitni, większość przeciętna – tak jak ja, ale we wczesnej fazie trenowania ludzi zaskoczyło mnie to, że pod osobą przeciętną może się wychować zawodnik wybitny. Doceniłem swoją pracę, uwierzyłem w siebie.
Obserwując latami jak dzieciaki trenują zastanawiam się często, czy one czują już jakiś sentyment do tego sportu, miejsca, ludzi? Zastanawiam się, czy ktoś zakochał się w tym tak jak ja kiedyś, wraca do tego myślami? Czy ktoś spojrzy ze łzami w oczach w przeszłość i powie: kurde, miałem fajnego trenera, który o mnie walczył, czy raczej: ciecia, który ciągle czegoś ode mnie chciał? Czy sport, który trenują stał się częścią ich samych, ukształtował, czy noszą go w sercu, nie tylko w pięściach i stopach?
Wiem tyle, że bardzo podobał im się serial „Cobra Kai”. To dobry początek.
(1.09.2021)
ALEX DELARGE
Opowiadanie jest fikcją literacką.
Taesoodo już prawdopodobnie nie istnieje, a gdy istniało, miało niewiele wspólnego z tym, o czym tu pisałem.
Język się zmienił, wulgaryzmy w mowie potocznej już tak nie szokują opinii-ble-publicznej, a co któryś tatuś wygląda jak Kuba Wojewódzki. Nowoczesne mamy uczęszczają ze swoimi jedenastolatkami na koncerty Maty i Kiza, więc sam już nie wiem, czy mogę przy nich bluzgać (np. podkręcając ich na treningach i zawodach, tym bardziej, gdy poziom irytacji sięga zenitu), czy nie.
Gangsterka za sprawą mainstream-owych filmów, seriali, muzyki i artykułu 60-tego oswojona jak nigdy, tylko czekać aż Gucci wypuści kolekcję („żakardowy płaszcz”, hłe hłe) IWIWG-TF! („I wish i was gangster – they fuck!”).
Jeden tata przypomniał mi kiedyś, że rola wychowawcy jest inna niż pato-rapera, inny z kolei, że „zbyt świętych i delikatnych” ich dzieci nie słuchają („wejdą im na głowę”), lub ze zbyt poprawnym językiem nie poradzą sobie później w życiu.
Co dom, to obyczaj, a gdzieś w tym wszystkim Ty. Chcesz żeby było dobrze, często wychodzi jak zawsze. Nerwy nie te. Bywa, że po prostu masz słabszy dzień, albo trzy (nie mylić z możliwością przyjebania żonie, czy dzieciakowi krzesłem).
Pewnie, że „idealny mężczyzna”, jakich panie widzą na Netflixie, a którzy najczęściej są grani przez Denzela Washingtona, heh, nigdy się nie denerwują, ale poza planem bywa różnie. Nie każdy posiada poziom empatii mobilizujący do zbawiania świata, lub trzyma się podręcznika do współczesnej psychologii dziecięcej niczym egzaminator WORD-u prawa o ruchu drogowym. Skąd czerpać empatię, gdy w domu, w szkole i na podwórku było jej jak na lekarstwo? Skrzywdzona tak mniejszość – na przekór – zacznie pomagać, ale większość zamknie błędne koło, powielając błędy. Ludzkość to jedno wielkie powielanie błędu.
Chcę przestrzeni, prawa do słabości (z którymi trzeba sobie radzić) – nie kolejnych wytycznych i masek. Tak było, gdy rozpoczynałem pracę z dziećmi, tak jest też teraz w roli ojca. Uda się tak, albo wcale – na pstryknięcie palcem nie wygrasz ze swą historią i temperamentem (próbowałem).
Przebywając z kimś często i przez lata nie unikniemy poznania jego ciemnych stron, drugiej strony życia. Nie bój się. Czasem trzeba powiedzieć przepraszam, ale nie myśl, że jesteś kimś mniej, lub więcej niż (ecce)homo. Postępujesz zgodnie ze sobą, czasem inspirując się innymi, lub Bogiem.
Trener też człowiek – mówią jedni. Trener nie człowiek – zdają się myśleć drudzy…
Mamy przejebane, bo ludzka natura potrafi zniszczyć nawet najlepszy plan poprawy bytu. Z drugiej strony, zdanie sobie z tego sprawy jest wyzwalające, gdy już naprawdę dotrze, bo że przechodzi przez myśl każdego aktywisty od samego początku i w zasadzie jest truizmem, to wiem… Protestem warto zwracać uwagę Systemowi, którego nie da się obalić, chyba że innym Systemem, który od razu, lub po czasie podobnie się zdegeneruje.
Celem jednostki nie jest zatem wygranie, chociaż fajnie jak coś się nam-mróweczkom uda, ale zmaganie.
Zupełnie jak w sporcie.
Oficjalnym mottem igrzysk jest łacińskie Citius Altius Fortius – Together, czyli Szybciej, Wyżej, Mocniej – Razem. Jednak innym znanym cytatem opisującym olimpiadę jest zdanie: Najważniejszą rzeczą w igrzyskach olimpijskich jest nie zwyciężyć, ale wziąć w nich udział, podobnie jak w życiu nie jest ważne triumfować, ale zmagać się z organizmem. To ostatnie powinno towarzyszyć nie tylko zawodnikom marzącym o igrzyskach olimpijskich, ale wszystkim trenującym.
Wszystkim żyjącym.
W każdy dzień treningowy masz swoją osobistą olimpiadę. Czasem cieszy, czasem męczy – zupełnie jak reszta życia, ale na sali uczysz się zmagać. Uczysz się coś kochać i do tego wracać, po różnych życiowych turbulencjach.
Jest czas, gdy sport jest bardziej ważny, czasem wręcz najważniejszy, jest czas, że schodzi, bądź musi zejść na dalszy plan, ale wytrwałość polega tu na tym, że zawsze WRACASZ poćwiczyć. Szybciej, bądź wolniej, wyżej, bądź niżej, będąc, lub nie będąc aktywnym zawodnikiem, ale wracasz na swój ulubiony plac zabaw, jesteś jakby jedną nogą w (drugim) domu. Zmęczony jesz pyszną kolację, bez nadmiaru głupich myśli i z siłami, by kolejnego dnia wstać z łóżka.
Pamiętajmy o olimpijskim motto, że najważniejszym jest wziąć w tym udział i zmagać się ze swoim własnym organizmem, ze swoimi własnymi ograniczeniami.
Zmagać się z życiem… Nigdy samobójstwo (Molesta).
PS: Kibice Herthy Berlin (obok na murawie po nie tak dawnym spadku z ligi) wybrali jednego ze swoich na nowego prezesa klubu, ignorując innego kandydata, faworyzowanego przez inwestorów. Kay Bernstein był założycielem hardcorowej (jak podaje niemiecka strona o ultra) grupy „Harlekins Berlin ’98” i byłym gniazdowym. W sezonie 2021/2022 zespół ze stolicy Niemiec, grający na wielkim stadionie olimpijskim, ledwo uchronił się przed spadkiem z Bundesligi, pokonując w barażu HSV. Ciekawe jak poradzi sobie, gdy za sterami siedzi kochający klub kibol?
Bo trzeba kochać klub (tudzież mieć innego typu poczucie misji), żeby myśleć o nim, a dopiero w drugiej kolejności o własnej wypłacie. Nie rozumieją tego nie tylko w Legii, czego ponownie dowiodło 1:5 Lecha w eliminacjach do Ligi Mistrzów. Kręcenie przysłowiowych pejsów przy transferach, bramkarz z przypadku no i mają. Zero sensownych inwestycji!
Polska „ekstra”klasa… Trzeba się ze sobą zmagać, by dotrwać do końca większości jej meczów… No, ale kto jak nie my, prawda…?
Zmagania czas zacząć…
Kurt Zouma nie zostanie odsunięty od drużyny na niedzielny mecz wyjazdowy przeciwko Leicester. Zmieni się to tylko wtedy, gdy okaże się, że koty 27-latka zostały ranne pod jego opieką – czytamy na profilu West Ham Poland. Trzeba przyznać, że świat sportu potrafi dostarczać specyficznych newsów [więcej o tym: 1]…
Cieszę się, że zajmuję się sportami walki, gdzie przemyca się więcej wartości, częściej wspomina się o grzeczności i szacunku (no chyba, że to Fame MMA, czy inne medialne ustawki poziomu reality show typu „Warsaw Shore”). Kocham futbol, jestem aktywnym kibicem, ale powszechna opinia (sam przerabiałem) jest taka, że jeśli natrafisz na hołotę podczas wyjazdów na obozy, prawdopodobnie będzie to młoda drużyna piłkarska. W profesjonalnym sporcie liczba oskarżeń np. o gwałt też jest w piłce zatrważająco wysoka (ostatnio? Proszę, z wczoraj: LINK). Na szczęście wiele zależy od trenera i narzuconej dyscypliny, konsekwencji, więc jeśli nim jesteś – wszystko w Twoich rękach, każdy może poprawiać statystykę…
Ostatnio ponownie wyszedłem na ulicę by zamieszkać pośród szczurów (Charles Bukowski – „Vegas”), zaliczając mecze koszykarskie i piłkarskie. Nie zrozumcie mnie źle, sam uznaję siebie za w pewnym sensie ściek miasta spływający w weekend na arenę, dający na niej upust gromadzonym emocjom. Od kiedy jestem trenerem, coraz częściej stoję tam ze świadomością, że czym innym jest sport z perspektywy trybun, te emocje pośród szczurów miasta, czym innym z perspektywy ławki trenerskiej, a wychowywanie młodzieży to już zupełnie inny świat…
Prócz poczucia misji – szukam tu satysfakcji.
Tym, co buduje w robocie z dzieciakami są te przypadki, gdy małolat się wkręci. Na chwilę znów wierzysz, że robota ma jakiś głębszy sens. Prowadzę grupę i dobrze jest popatrzeć, gdy myślą, że nie patrzysz, a mimo to się starają. Dla siebie, w jakimś stopniu też dla mnie – po tym, co im montuję w głowach na co dzień.
Jeśli nie robią tego dla siebie, nie odnajdą w tym siebie, fiasko jest kwestią czasu. Ile lat można nosić maskę i znosić wysiłek, dostawać wpierdol, jeśli kogoś to nie bawi? A jeśli bawi, trzeba się starać żeby wpierdoli było coraz mniej, ciężko trenować. Ci, którzy odpuszczają, gdy trener nie patrzy – prędzej, czy później odpadają, lub coś nie zgadza im się w ostatecznym rozrachunku.
– Dlaczego przegrywam?
– A wyszłaś na matę z czystym sumieniem a propos zwykłego szarego treningu we wtorek, czy w czwartek?
Grunt to nie pozwolić, by lider trenowanej grupy świecił złym przykładem i zakorzeniał go w szatni. Jeśli tak jest, oczywiście po licznych upomnieniach i rozmowach, czas pomyśleć o zmianie lidera… Czy „kariera” Ci na to pozwala?
Często właśnie tu jest sedno. Krok w tył, by uczynić – nie od razu – dwa kroki w przód.
Stoję oparty o filar klubu i z dala lukam jak nowa dziesięciolatka nakręciła się na sport, ma te iskry w oczach, kurwiki, jak się kiedyś w polityce mówiło. Niestety coś może się spieprzyć – wyprowadzi się, za drogo, za dużo nauki, nie dogadam się z rodzicami, znudzi się. Powodów przerabiałem całe mnóstwo.
Nie zapiszą jej na zawody, bo sto złotych to zbyt wiele… Każdy jak Gérard Depardieu się stara, a tak naprawdę jak Kazik się spala… rymował Żyto na płycie z Noonem. Ludzie i tak swoje, wybiorą za dzieciaka. Okazuje się, że to ja czegoś nie rozumiem, trudna sytuacja materialna i tak dalej, ale czy na pewno? „Gdzie jest pincet plus?”, albo inaczej – czy jest coś cenniejszego niż żyjący pasją dzieciak? Wśród rówieśników, nie na Zoomie.
Ci mądrzejsi rodzice, nawet nie najbogatsi, kiedy coś im przeliczałem, przerywali że to nieważne, bo dziecko przeszło ogromną przemianę, nie tylko fizyczną – przede wszystkim psychiczną. O ile nie można wszystkiego przypisać sportowi, to znaczną część już tak, bo gdzie indziej stale musisz przekraczać samego siebie?
A jeśli na tym świecie nikt nam nie da nagrody i nam niedocenionym wszystkie dni przeminą (Łydka Grubasa)…, to przynajmniej, Ci ode mnie, nie kopią kotów…
[1]: https://whufc.pl/jakie-konsekwencje-haniebnego-zachowania-poniesie-kurt-zouma/
Mój kontakt ze skośnookimi zaczyna i kończy się na udziale w seminariach sportów walki, które organizowane są z trenerami z dalekiej Azji. Byłem już na wielu, Azjaci mają zazwyczaj inną myśl szkoleniową i przekazują sporo anegdot z tamtych rejonów, dlatego trenuje się z nimi ciekawie. Raz jednak było aż nadto ciekawie…
Po jednym z seminariów organizator zaprosił nas na grilla z azjatyckimi mistrzami, gdzie miał być omawiany ciąg szkoleń, na którym mieliśmy bardzo skorzystać. Poszliśmy…
22:00, działka pod miastem, na grillu smażą się najróżniejsze mięsa. Ja trzeźwy, Azjata pije łiskacza, jego angielski jest coraz mniej zrozumiały…
Może kilka słów o tym, co to był za typ.
Wiecie jak to jest trenować krav magę (piszę symbolicznie, może to być cokolwiek) u typowego psychola? Powykręca ci łapy, walnie w jajca, zbyt głęboko wepchnie palce w oko przy prezentacji. Typ miłośnika walki tak podniecony, że często nawet na treningu traci nad sobą kontrolę. No… to wyobraźcie sobie takiego gościa w połączeniu z old schoolowcem z Azji, który dodatkowo szkolił jakichś komandosów w Maroko i opowiadał jak rzucał w nich naostrzonymi pałeczkami do jedzenia ryżu, bo od zawsze jarał się tym jako bronią.
– Pasyboooł! – mówił…, to możliwe, by trafić!
Azjata podczas seminarium wydawał się nawet zrównoważony, chociaż prezentując techniki rzucał kolejnych partnerów o glebę, po czym z uśmiechem, który powodował, że małe oczka całkowicie mu znikały – otrzepywał Polaka z kurzu. Po czym pokazywał raz jeszcze…
Jego osobowość podkreśliła się, jak to zwykle bywa, po kilku głębszych.
– Kurwa, czas się ewakuować… – powiedział do mnie po cichu kumpel, ale nie zdążyłem wprowadzić w czyn jego propozycji – pijany Azjata, pośrodku lasu na grillu zaprosił mnie do prezentacji technik…
Co gorsza, wyszedł od tego, że nieuzbrojony człowiek ma szansę przeciw kosie i przeciwko komuś trzymającemu pistolet blisko twojej głowy. Krótko mówiąc – zaczął odpierdalać Maroko w polskim lesie. Brakowało tylko muzyki z pieprzonego „Czasu apokalipsy”.
Zaczęliśmy niewinnie – od herbatnika. Herbatnik był spustem, powiedział, że jak go złamię w palcach zanim on zdąży mi go wytrącić, wygrałem.
– Pięknie, kurwa! – nie będę Wam kłamał, że modliłem się wtedy w myślach słowami psalmisty…
Nim zdążyłem wypowiedzieć to w swojej głowie, zapierdzielił mi w łapę, połamał herbatnika.
– Pasyboooł! – otworzył z podniecenia małe oczka i wskazał na mnie palcem.
– Nie było tak źle – pomyślałem, obróciłem się i chciałem wrócić do stolika.
– Czekaj, czekaj – złapał mnie za ramię.
Patrzę na wyraz twarzy ziomków, mówi on jednoznacznie „o kurwa”, kiedy nawalony komandos wciska mi do łapy nóż, którym przed chwilą kroiliśmy mięso. Ostry nóż. Zacisnął mi go w pięści i umieścił przed swoją klatką piersiową. Zanim przeszedł do akcji, zbyt długo opowiadał o tym, że jeśli nie ćwiczysz obrony przed nożem to nie jest ona możliwa, ale jeśli trenujesz ją tysiącami powtórzeń jak uderzenia, jest możliwa.
Czas płynął bardzo wolno.
– Pasyboooł! – mówił, plując tak, że zrosił kosę, którą trzymałem w łapie. Trzymałem, bo zaraz jak mi w tą łapę zajebał… Dobrze, że nikt nie nadszedł z drugiej mańki, bo by mu się wbiła w czoło.
Co on myślał, że go pchnę tą kosą?! Może w Afryce tak się bawili…
– Pasyboooł! – dalej cieszył się Azjata, że „to możliwe”, jeśli tylko wystarczająco dużo trenujesz.
Generalnie grill z nim nie oznaczał relaksu (jak myśleliśmy), tylko dalszą część seminarium – dla tego typa istniał tylko temat walki, innych nie było… Ja usiadłem, a inni najmłodsi w kolejce służyli do prezentacji kolejnych technik.
Uff.
Kiedy tylko nadarzyła się okazja, bo przecież mistrzowi nie wypada przerywać kiedy mówi, zawinęliśmy się stamtąd w podskokach… Nigdy nic nie wiadomo z takim typem, zaczął nawet rzucać pałeczkami w konsumentów kiełbasek, dobrze że chociaż nie były naostrzone.
Tak więc seminaria z Azjatami polecam, ale pomyślcie nim pójdziecie z nimi – jeśli traficie na typowych azjatyckich zabijaków – na imprezę… Przynajmniej wtedy, kiedy piją, a wypić lubią.
Burza zdrowotna, emocjonalne tornado w pracy – jak każdy z Was poruszam się z własnym krzyżem. Chciałoby się czasem, niczym biblijny Jonasz, uciec pod pokład i zasnąć, ale tak nie można.
Mieliśmy pojechać na międzynarodowe zawody we trzech zawodników, ale ostatecznie mogę wystawić jednego, bo dwóch się, mówiąc delikatnie, wykruszyło. W życiu trenera bywa tak, że latami szkoleni z pasją zawodnicy odchodzą. Wydawało się, że jesteście związani na dobre i na złe, a tu jednak – coś nie zagrało, jak to często bywa w zbyt intensywnych relacjach. Cóż, trzeba brać to na klatę, „Life will never be the same, life is changing” – jak śpiewał niejaki Haddaway w kawałku „Life” [1]. Ludzie byli – ludzi nie ma, oto życie. Na szczęście życie to też: jeśli nie uśniesz – będą następni.
Jedziemy we dwoje i będziemy dobrze się bawić.
Byliśmy kiedyś na zawodach, kiedy przewidziany był radykalny protest przeciwko restrykcjom związanym z wirusem. Moja młoda kiepsko wylosowała, tamta to prawdziwa burza, więc żeby nie myślała za dużo o czekającej ją walce, pojechaliśmy na ten protest. Wszystko było wtedy zamknięte, tylko ulice nadal nasze. Wybuchające petardy i unoszące się nad okolicą bluzgi były większym relaksem niż leżenie na miękkim hotelowym łóżku z masą obaw odnośnie dnia jutrzejszego, z przerwą na posiłki nakładane w rękawiczkach i masce.
Chcieliśmy coś zjeść w barze niedaleko stadionu, ale wyrzucili nas z frytkami na zewnątrz. Siedzieliśmy w ciemni, na ławce pod kościołem, miałem białą czapkę i czarny kaptur, jakaś babcia wzięła mnie za zakonnicę, krzycząc z daleka:
– Smacznego siostro.
– Smacznego, smacznego…
Pośmialiśmy się, młoda przyjęła przegraną i cały wyjazd z uśmiechem. Czy to nie jest najważniejsze? Serio – jest. Cała reszta, medale, sukcesy to tylko kręgosłup, na którym można budować fajne chwile. Czegoś trzeba się uchwycić, by nadać sens, wytłumaczyć sobie cykliczność naszego życia.
Chodząc z cudzym dzieciakiem po mieście, podobnie zagubionym jak ja, wśród lecących w policję rac, czułem przynajmniej, że dzieje się coś ciekawego, oryginalnego, spontanicznego. Dzieciak też to czuł. Razem trollowaliśmy zachowanie przykładnego, poprawnego wychowawcy i jego wzorowej uczennicy. Nie byliśmy profesjonalni, ale młoda kopie profesjonalnie… i w tym cały sens.
Od zawsze wychodzę z założenia, że profesjonalizm w nauczaniu nie polega na ładnym opakowaniu swojej oferty, na PRze, promo, chociaż fajnie to wszystko mieć. Profesjonalizm objawia się w tym jak uczysz, co przekazujesz. Jakie masz efekty, jaki wypracowałeś w dzieciaku poziom i czy potrafisz kogoś wciągnąć w ten świat, który sprzedajesz. Ilu podopiecznych, chociaż nawet o tym nie wie, ma już w sobie coś z ciebie, z twojej pasji i osobowości?
Jeśli chcesz robić cokolwiek profesjonalnie, pierwszą myślą musi być nie to jak mam mówić i wyglądać, a czy w moim planie zawarte są wszystkie warunki, by efekt pracy był lepiej niż dobry. Szukając profesjonalisty nie szukam osoby, która ma ładny garnitur i fajnie gada, tylko takiej, która na poważnie zajmie się tym, za co jej płacę, kocha to, jest dla mnie w porządku. Oczekuję zaangażowania, nie podręcznikowych zachowań.
Dobrym przykładem są politycy – ufasz im, bo wiedzą w jaki sposób ustawiać dłonie podczas transmitowanej na żywo konferencji? Jak wiesz, nie układają ich bez powodu – znaczny procent ludzi łyka powierzchowny profesjonalizm, czyta książkę po okładce. Myk polega na tym, że niektórzy mają zarówno profesjonalne opakowanie jak i nauczanie, a niektórzy cwaniacy tylko to pierwsze, czego laik nie jest w stanie szybko rozróżnić, nie chce mu się. Gdyby nie żona, miałbym tylko to drugie – w robotę wkładam całe serce, ale PR jest dla mnie pojęciem obcym. Chcę zostać sobą, nie zatracić spontaniczności, być profesjonalnie nieprofesjonalny mimo faktu, że i tak skończysz wytknięty, a nawet wygnany, jak Edward Nożycoręki. Chodzenie swoimi ścieżkami ma cenę.
Był taki komik – chociaż on sam nie lubił tego określenia – Andy Kaufman (na zdjęciu wyżej). Stworzył fikcyjną postać i nazwał ją Tony Clifton. Jako, że lubił zacierać granicę między rzeczywistością, a skeczem, miał nie przyznawać się, chociaż i tak każdy to wiedział, że Tony to on i że jest postacią wykreowaną. Występował na scenie jako Andy i – już przebrany – jako Tony, zapewne w zależności od nastroju. Pierdolił wszystko, a w szczególności to jak odbierają jego wcielenia inni. Zachowania Andy’ego były zrozumiałe tylko dla wąskiego grona. Niektórzy rodzice moich zawodników też mnie nie rozumieją, tego jakie mam ścieżki i metody, ale jakoś akceptują i twierdzą, że zarażam pasją. To plus dzisiejszych czasów – otwarte umysły czterdziestolatków. Kaufman nie miał tego szczęścia.
Bycie profesjonalnym w rozumieniu PRowskim musi być w sumie nudne. Wolę być sobą i wiem, że gdybym wyszedł na dach, niczym bohaterowie filmu „A Long Way Down”, znalazłbym na nim kilku takich, którzy finalnie przypomną mi dlaczego warto żyć. Jak ta dziewczyna, którą zatargałem na protest, jak ta babcia, która pomyliła mnie z zakonnicą. Żyję po to, by łapać bieżące chwile i się śmiać, wpierdalając frytki na ławce pod kościołem. Tu nie ma polityki, nie muszę uważać jak wyglądam i jak posługuję się sztućcami. Reszta przyjdzie sama.
W drogę zatem… W wielu sztukach walki występuje to azjatyckie słowo – DO. Bo właśnie droga jest najważniejsza.
[1]: A wrzucę ten dancowy gniot, także z tego powodu, że była to pierwsza piosenka jaką w życiu zapętliłem. Tak, pamiętam ten moment. Kilkuletnie dziecko, radio-jamnik przyklejony do prawego ucha, na które dziś już gorzej słyszę i kaseta taty. Katowałem to w kółko.
Życie nigdy nie jest takie samo, życie się zmienia. Żegnajcie uczennice…, powodzenia. Czas na młode orły…
Jeszcze jest tu pusto, mamy poniedziałek, stali klienci po pierwsze dochodzą do siebie po weekendzie, po drugie są jeszcze w pracy, pijąc czwartą kawę i starając się jakoś przetrwać do fajrantu, a następnie do kolejnego weekendu. Tym razem zamówiłem shishę premium. Mocniejszy tytoń z Ukrainy, mieszanka mięty i lodu, która przy zaciąganiu się daje uczucie mrożonego gardła. Do tego zimna cola z lodem. Puszczam pierwszą chmurę. Najpierw czuję mieszankę ulgi, relaksu i słodyczy, a następnie odrobinę lęku. Pocieszam się, wielu trenerów sztuk walki paliło, mówi się na przykład o Chińczyku Ip Manie. Tak! Mistrz Kung Fu będzie dzisiaj moją podporą w nałogu, to tak działają te mechanizmy uzależnień, nie?
Zaciągnąłem się głęboko. Ten smak najlepiej wchodzi po półgodzinie, gdy nieco się już przepali – z początku jest za mocny. Lubię mocne, nie to coś serwowane w większości barów z shishą w Polsce. Mało kto się na tym zna i potrafi porządnie przygotować palenie, ale znalazłem takie miejsce.
– Nie boisz się, że forma spadnie? – spytał znajomy już barman, któremu kiedyś pochwaliłem się swoją pracą.
– Trochę się boję, czuję różnicę w płucach, ale wiesz – miałem dość tej ascezy z czasu bycia zawodnikiem. Trzy lata temu ostatni raz wystartowałem, trzy lata temu ostatni raz liczyłem kalorie i biczowałem się tym wszystkim. Mam dość, chcę się zrelaksować.
To między innymi w tym miejscu nieco zjeżdżam z ambicji, rozluźniam się, chociaż często nachodzi mnie lęk, że coś właśnie psuję, że coś, co jeszcze nie powinno, właśnie się kończy. Natręctwa są jak uzależnienie, nie pozbędziesz się ich łatwo ze swojej głowy. Robię treningi z uczniami, by udowodnić sobie, że jeszcze mogę – ćwiczę, ale coraz częściej zostaję w tyle. Coraz starszy i coraz szybciej spocony.
Latami byłem nakręcony, a moje myśli przypominały wybuchający Koktajl Mołotowa.
– Ja pierdolę, ja pierdolę! Czas wstać, iść biegać, gotować, jeść, potem trening na worku. Muszę, muszę! Muszę być gotowy, by w razie problemów, wyzwań wygrać!
Aż ten uroczysty pierwszy raz sam siebie zastopowałem.
– Czekaj, czekaj, w razie jakich problemów… i czy są one aż tak ważne? Czy to w ogóle są problemy? Z kim mam wygrać skoro nic się nie dzieje, nikt tego ode mnie nie wymaga?! Po co ta asceza skoro zakończyłem etap zawodnika jak setki tysięcy innych?
Shisha master oddalił się za ladę. Zostałem sam z fajką, zeszytem, piórem i kilkoma książkami. Biografią Bruce Lee oraz dwoma pozycjami duchowymi – jedną katolicką, a drugą dotyczącą taoizmu. Ta katolicka to rozważania Thomasa Mertona, a on z kolei był otwarty na filozofie Dalekiego Wschodu, które wciągał do swojego chrześcijaństwa. To takie dalekowschodnie, prawda, buszka ściągnąć i głębiej pomyśleć? Żeby to było takie proste i bez wyrzutów sumienia… Zawsze coś za coś.
Od kiedy zdałem sobie sprawę, że nastąpił koniec prób wzniesienia się na szczyt formy fizycznej, koniec satysfakcji z samego tylko startowania i samej tylko nadziei, że uda się coś sensownego jeszcze ugrać w tym sporcie, nic już nie było takie samo. Pewien rozdział został zamknięty, a źródło endorfin szczęścia odcięte, mimo prowadzenia przez pięć dni w tygodniu kilku grup, w których nauczam, mimo weekendów, podczas których często jeżdżę na seminaria i zawody jako trener.
Na szczęście jest alternatywa. Mogę wyrazić siebie w swoich uczniach, istnieje inne ujście dla pasji. Jednak często przy dymku, jak na złość, własna ambicja wraca by kopać mnie po dupie, jest moim największym przyjacielem i wrogiem, przeżyłem z nią wzloty i upadki, takie do łez. Kiedy ją karmiłem pozwalała mi żyć. Żywiłem się zastrzykami satysfakcji, że jeszcze mogę, mimo trzeciego krzyżyka na karku. Nie potrafię już jednak nawiązać do tamtego szaleństwa, do radości z biegania jeszcze przed kawą i śniadaniem. Do walki z lenistwem na śmierć i życie. Podczas treningu też czuję się raczej jak kupa sentymentów niż jak kupa mięśni. Tłumaczę dzieciakom zadania i łapię przy tym zadyszkę.
– Przyjmij to z godnością! – mówię do siebie pod nosem. Przecież kiedyś trzeba było odpuścić sport wyczynowy i wyluzować, mimo że to trudne, mimo że na fejsie ciągle wyskakują idealni ludzie – cały czas w formie, cały czas gotowi, by cię wkurwiać. Jak pisał Michel Houellebeckq („Interwencje 2020” już w polskich księgarniach), zastanawiając się nad przekazem świata reklamy: Musisz pożądać. Musisz być godny pożądania. Musisz uczestniczyć w rywalizacji, w walce, w życiu świata. Jeśli się zatrzymasz, przestaniesz istnieć. Jeśli zostaniesz z tyłu, będziesz martwy. Z jednej strony nie dam się lenistwu, z drugiej – takiemu szaleństwu. Nie chcę być kiedyś jak te „super dziadki”, wrzucające na Facebooka swoje zdjęcia w opasce jak Rambo, z dołączonymi do nich tekstami w stylu: „wiek to tylko liczba”. Co oni chcą udowodnić, że śmierć ich nie dopadnie? Co światu z tego, że będziesz robocopem? Zacząłem widzieć tą obsesję doskonałości jak każdą inną obsesję człowieka Zachodu i pewnie to mi pomogło nieco spuścić powietrze…
Nadszedł czas na satysfakcję z sukcesów moich podopiecznych, otrzymałem medal za Mistrzostwo Polski, staliśmy na podium Mistrzostw Europy. W tym szaleństwie, w moim szaleństwie jest najwidoczniej metoda, a brzmi ona: wychowasz sensownych zawodników. Czekam na tego jednego, który poczuje mój klimat i potem przekaże go dalej. Jest na co czekać, jest o czym marzyć.
Zwykła kolej rzeczy. Nadszedł czas Pana Miyagi.
Pocieszam się, bo kiedyś miałem odwagę zamarzyć o pracy powiązanej z pasją. To jak wbicie flagi na odkrytej przeze mnie planecie, w momencie, kiedy wielu skazywało ten statek na niepowodzenie, narzucało mi inny kurs. Teraz życie jest sumą pasji – nie przymusów. Jest tak inne niż życie ludzi, których znam, że czasem czuję strach i obawę przed byciem wolnym i szczęśliwym. Kto mnie dopadnie? Rak, czy ZUS? Przecież trzeba ciężko – i to od rana do wieczora! – pracować, uczyć się, odmawiać sobie i jeszcze raz ciężko pracować! Jeśli nie, powinny gnębić mnie wyrzuty sumienia. I gnębią…, propaganda, normy społeczne, reklama odciskają piętno… Na świecie są miliony ludzi z gorszą kondycją od mojej, ale i tak bywam zdołowany. Wszystko zaczęło się z momentem odejścia od obsesji doskonałości na rzecz odpoczynku i dobrego buszka. Musiałem, bo przysięgam, że bym zwariował. Sport wyczynowy ryje banię.
Nostalgię potęguje ponura pogoda, opady deszczu. Oto ja, trener, któremu właśnie skończył się czas progresu. Wziąłem kontemplacyjnego buszka, za oknem nadal trwają wyścigi jednostek, walka o hajs i uwagę.
Chuj z tym.
Sport wyczynowy uzależnia od chcenia więcej, lepiej. Owszem, ma to swoje plusy, ale nie dziwi mnie, że w facebookowo-instagramowym portrecie własnym ludzie nie pokazują drugiej strony tego medalu – depresji, kiedy wg adepta idzie mu gorzej, lub kiedy kończy się czas wzrostu. Nie dziwi mnie to, bo jak tu pisać o braku poczucia własnej wartości? Czy normalnym jest, że trzeba nakładać medale na szyję własną, lub dziecka, by wreszcie „było”? Wreszcie jest na zasłużonym miejscu w internetowym raju! Wreszcie coś o nim, o sobie usłyszę (na kawie, na klatce schodowej, w komentarzu), że jestem wart, że jest warte.
Jak mówi klasyk – kiedyś tego nie było, nie na taką skalę, bo nie było gdzie się chwalić.
A mówią, że chrześcijaństwo wywołuje w człowieku poczucie winy…, Facebook także („gdzie jest moje dziecko? Ups, nie ma go –tam–, coś poszło nie tak? Moja bardzo wielka wina, że nie chodzi na karate, balet, angielski i francuski!”).
To na szczęście nie jedyny powód uczestnictwa ludzi w treningach, ale zbyt powszechny i zbyt często pomijany, chociażby przed własnym lustrem. Kluby, profile trenerów personalnych nie piszą o tym wprost, słyszycie „weeeź, przyjdź do nas, zrób coś ze sobą”! To zrób coś ze sobą często oznacza właśnie – niech będzie coś za co cię wielbią, bo jesteś oceniany jako szaraczek.
Przyznacie, że na surowo i bez cenzury nie brzmi to zbyt dobrze…
Co ja tak właściwie muszę udowodnić sobie, społeczeństwu i światu? Czy świat, życie polega na ciągłym udowadnianiu? Efektu stałego uwielbienia i tak nie osiągniesz, a co drugi człowiek pisząc „gratulacje”, myśli sobie „obyś zdechł”. Za dobrze znałem niektórych piszących „gratulacje”, wiem że Ty także.
Albo robisz dla siebie i to zrozumiesz, złapiesz dystans (mimo wszystko wielu jest takich), albo zwariujesz. PESELu wszak nie oszukasz, a to on zapowiada nieuchronne nadejście lepszych od ciebie. Miłości też nie oszukasz – albo to kochasz, albo, jeśli nie kochasz i robisz to dla wyniku – przegrasz. Rola musi zmienić się z wyczynowej na sentymentalno-sercową i tu właśnie wielu sobie nie radzi.
Nadal kocham tą pracę, spotykam w niej silniejszych od siebie, którzy po prostu mają wywalone, a fajnie startują. Czasem mają tylko jedenaście lat.
Podczas pierwszej walki, po każdej udanej akcji patrzy na mnie z uśmiechem Jokera. Kombinacja, zdobyte punkty, odchodzi lekko od rywala i szyderczo szczerzy zęby w kierunku krzesełka trenera, jakby trollował swój występ oraz mnie.
W przerwie kolejnej walki – finałowej – mówię mu podniecony, że jeszcze jedna runda i ma złoty medal.
– Podobno – odpowiedział chłodno wzruszając ramionami, kiedy już wziął łyka wody.
Medal zdobył. Taki Juras przed walką z Pudzianem – dystans…, tyle że ten mój wygrał, heh.
To nieprawda, że dzisiejsze dzieciaki – podobno – nie mają osobowości. Może przesyt i ciśnienie wywoływane przez świat sprawi, że wielu z nich paradoksalnie i na przekór wyluzuje, szybciej dostrzeże tego wartość?
Świeżaki. Nawet nie wiedzą ile razy są lekiem na zachodnią chorobę, depresja to zbyt mało powiedziane, lekiem na chorobę „rozpieszczonego człowieka Zachodu” (stan umysłu, marudno-depresyjno-pesymistyczny), o którym pisał w swoich powieściach Michel Houellebecq. Idzie człowiek przybity tym wszystkim, na co składa się myślenie w XXI wieku do roboty i spotyka – pomiędzy znudzonymi – czysty entuzjazm i poczucie humoru. Jestem nieważny – mogę sprawić za to, że inni obudzą w sobie iskrę zanim zacznie się zjazd w dół.
Mimo wszystko warto – przygoda też się liczy – z czasem po prostu nasza rola się zmienia, inaczej na to patrzymy, coś tracimy, możemy i zyskać.
I tak trwamy w plusach i minusach. To co mnie zabija, także mnie żywi. Ciągły taniec na linie. Nienawidzę świata, który jednak potrafi czasem mnie nakręcić…
Bo Jołop był wyjątkowo nieatrakcyjny no i taki, jak się nazywał, ale w walce to był fajter i brudas po prostu horror szoł! i bardzo zręczny w butach – mówił Alex o swoim ziomku, a późniejszym… oprawcy. Walczące dzieciaki nie są nieatrakcyjnymi jołopami, ale już bardzo zręczne w butach i horror szoł jak najbardziej, o brajdaszkowie moi!
Młody w pierwszej rundzie spisuje się poniżej oczekiwań. Ma może połowę swojej normalnej szybkości, wybiera złe rozwiązania taktyczne. W przerwie płacze na krzesełku, ale chyba udaje się do niego dotrzeć, bo drugą rundę – i tym samym całą walkę – wygrywa. Schodzi z maty, chcę mu przybić piątkę, ale pada na kolana przed wiaderkiem i jakiś czas próbuje rzygać. Zwisa nad wiadrem z sięgającą samego dna mazią. Stoję nad nim i nad tym wiadrem, myślę sobie: Boże, ale po chwili przypomina mi się inny cytat z „Mechanicznej”: Nie po to nas wywalili na świat, żebyśmy się zadawali z Bogiem. Wróć, kurwa, no niezupełnie…, ale w tej chwili to chyba właśnie tak. Zbieramy się obaj, przyziemnie.
Dziesięciolatek w ogromnym stresie, który jednak przełamuje i znajduje w sobie siłę, by zakończyć to wejściem do finału, a następnie złotym medalem. Co ciekawe, w finale walczy już swobodnie, widać, że puściło, odzyskał szybkość. Tym razem spokojnie i z szyderczym uśmiechem mijamy zarzygane wiaderko, 1:1.
Po wszystkim zostaje tylko radość. Z piekła do nieba, spora dawka emocji jak na małolata, duża presja, ale taki to już sport. Kupiłeś rower to pedałuj, samuraj w deszczu nie biegnie.
A mi powiększają się zakola.
Młoda wygrała pierwszą walkę na turnieju. Dotychczas pękała psychicznie i nie dokańczała ich, przegrywając przed czasem. Teraz też było blisko klęski. Wygrywała kilkunastoma punktami, ale przed końcem przeciwniczka odrobiła stratę do tylko dwóch punktów (jedno celne kopnięcie)! To tak jakby jakiś zespół piłkarski wygrywał 6:0, a w 89 minucie byłoby 6:5. Uff. Druga walka już przegrana, młoda kończy u służb medycznych z lodem na nodze i na ręce, jest cała poobijana. Na brązowy medal jednak zasłużyła, zła passa się skończyła. Sukcesik w bólach i płaczu.
Włosy coraz mocniej przesuwają mi się od strony czoła w głąb czaszki.
Siedzę na krzesełku, sekunduję im i staram się ogarnąć. Jadąc z kilkuosobową ekipą przeżywam ich stres w każdej kolejnej walce, sumę ich stresów, chociaż to oni kopią się po tyłkach. Na szczęście radość też przeżywam wielokrotnie, więc wynik brzmi 1:1, jak z wiadrem.
Czuję się z nimi związany – odradzano mi to, ale jeszcze (?) nie umiem – więc uwierzcie, że po weekendowym turnieju przydałby się kolejny weekend żeby wyciszyć emocje. „Co to za praca…” – znam ten wyraz twarzy, gdy mówię czym się zajmuję.
W szerszym kontekście nie ma jednak na co narzekać, czujemy że żyjemy, odczuwamy satysfakcję – veni, vidi, vici!
Dzieciak naciągnął sobie coś w nodze po treningu. Czekało nas ważne weekendowe wydarzenie. Mama relacjonowała mi, że wykręcił jej w domu największą awanturę jaką pamięta. Przekaz był taki – nie mam czasu na kontuzję, ustaw mi lekarzy. Jedenastolatek, który nie chce leżeć – nawet ze wszystkimi grami świata!
I o to właśnie chodziło.
Naprzód, naprzód Durango 95, bo przecież finalnie i tak w każdym momencie życia jedziemy po śmierć…
Każdy kinomaniak ma swoje ulubione filmy, katowane po wiele razy. Jednym z moich faworytów jest „Fight Club” z 1999, dzieło Davida Finchera (m.in. „Siedem”, „House Of Cards”) na podstawie książki Chucka Palahniuka z 1996 roku (ta i tak jest jedną z delikatniejszych, dalekie ma facet odjazdy, przeczytajcie np. „Snuff” – myślę, że sam opis wystarczy…). Główne role grają Brad Pitt i Edward Norton. Film (i książka) jest wielokrotnie recenzowanym i omawianym klasykiem, ale klimat ciągle inspiruje.
Do dziś „Fight Clubem” nazywa się… fight cluby, albumy muzyczne, co jakiś czas wpadam na plakaty, grafiki z filmu na różnych ciekawych profilach, najczęściej inspirują się „Podziemnym kręgiem” (taki tytuł też jest w obiegu), co zrozumiałe, środowiska walczących facetów. Jednak sprowadzanie tego, co chciał przekazać Palahniuk do okładania się piąchami jest sporym uproszczeniem i jeśli masz takie wyobrażenie o filmie, którego jakimś cudem jeszcze nie widziałeś – czeka Cię znacznie więcej.
Zaczyna się od cierpiącego na bezsenność pracownika biurowego, który żyje robotą i urządzaniem domu według najnowszych katalogowych trendów. Żeby coś poczuć zaczyna nałogowo odwiedzać mitingi i uczestniczyć w spotkaniach społeczności terapeutycznych chorych na raka jąder, jelit i czego się tylko da, mimo że nie jest chory na żadną z tych chorób. Rysuje nam się portret pozbawionego sensu życia, zmęczonego człowieka. Wszystko zmieni się po tym, gdy Narrator odkryje, że nie tylko on zalicza kilka różnych mitingów równocześnie, oszukuje także Marla Singer (w tej roli Helena Bonham Carter). W samolocie spotyka zaś tajemniczego Tylera.
Darujmy sobie dalszy opis fabuły. Pozornie ma ona nieco dziur, główny wątek byłby rozwiązany znacznie szybciej, nie należy jednak oglądać filmu z przesadną powagą, a skupić się na przesłaniu, fabułę traktując wyłącznie jako pretekst autora do wygłoszenia kazania. Sam tak podchodzę, co daje większą radochę z seansów, zamiast hejtowania mistrzów, którzy i tak pozostaną poza zasięgiem, często zakompleksionych, krytyków. „Fight Club” pełen jest prostych symboli, nie doszukiwałbym się w nim na siłę realizmu, podobnie jak szczególnego zagłębienia problemów egzystencjalnych, czy kryzysu męskości.
Palahniuk pokazuje nam, że z jednej strony przykładne życie i konsumpcjonizm to za mało by czuć się spełnionym, potrzeba nam przygody, skoku adrenaliny, stałego dopływu endorfin, porzucenia strachu. Z drugiej „Fight Club” przestrzega, że poddanie się złej stronie własnej natury prowadzi do tragedii, której skutki mogą być nieodwracalne.
Na sporty walki, ogólnie do sportów, hm, ekstremalnych trafia wielu facetów (mam na myśli tylko pewien procent, większość pewnie wylądowała na sali trochę przypadkiem w bardzo młodym wieku), którzy chcą widzieć w lustrze innego siebie niż pochłoniętego wyłącznie pracą i domem szaraka. Pragną nawet w niewielkim stopniu upodobnić się do bohaterów jakiegoś filmu, czy oglądanej z wypiekami gali. Być nieznającym strachu fighterem, z łatwością wywarzającym wszystkie drzwi jest zapewne skrytym marzeniem wielu z nas i o tym także pisał Chuck. Marzenia swoje, a życie swoje…
Idea podobnego jak w filmie „Fight Clubu” to skrajność (choć i ona zainspirowała ludzi w realnym świecie!), ale można wyciągnąć z tej opowieści (prócz czystej rozrywki) pozytywny przekaz – zrób coś ze sobą (np. zapisz się do jakiejś sekcji, czy po prostu rób to, co zawsze chciałeś robić), żeby nie sczeznąć, nie dać się omamić i stale pozwalać innym decydować o sobie. Stadna „tożsamość” katalogowa to za mało. W celu wprowadzenia w życie potrzebnych zmian nie musisz od razu planować rewolucji, Twoja chata i życie nie muszą pójść z dymem… Fakt – „Fight Club” pokazuje dość czarno-białą wizję, ale nawet średnio inteligentny widz nie pójdzie przecież tak daleko.
Warto mieć swoje Ministerstwo Odlotów, ale rachunki przychodzą z zadziwiającą regularnością (kiedy system chce – wtedy działa) i trzeba je opłacić. Tyle. Jeśli więc Tyler chce funkcjonować, musi przybić z Narratorem grabę. Nie ma innej drogi, chyba że kogoś jara autodestrukcja. Mnie nie jara, więc anarchistycznych wniosków tutaj nie będzie.
Zamiast nich, otworzyłem swój mały „Fight Club”, głównie dla dzieciaków. Żebym ja, żeby one nie zdążyły sczeznąć i żeby zarobić. Razem chcemy wyprzedzić Palahniuka i nie doprowadzić do tego, że konsumpcjonizm będzie jedynym sensem naszego życia. Będę o tym pisał, ale nie będzie tak wybuchowo jak w obrazie Finchera, przynajmniej dla „widzów”, bo dla mnie mój mały „Fight Club” to bomba.
Z wyznania jestem katolikiem, ale bliska jest mi również myśl filozoficzna Dalekiego Wschodu, którą poznałem jakby przy okazji zainteresowania (od dzieciństwa) sztukami walki z Azji. Część katolików czerpie z mądrości zen, co rodzi kontrowersje wewnątrz Kościoła. Jestem z tych otwartych, będąc starszym czytałem poważniejsze lektury o taoizmie i zen, dlatego idę za myślą Thomasa Mertona (katolicki zakonnik-trapista, a przy tym znany na całym świecie pisarz), który potrafił odnieść się do buddyzmu życzliwie. Przede wszystkim należy odróżnić taoizm jako myśl filozoficzną od tego z – dodanymi później – obrządkami, czy buddyzm zen od buddyzmu tybetańskiego itd. Właśnie tao i powiązane z nim zen uczą życia w teraźniejszości, nie przejmowania się niczym, nie roztrząsania przeszłości i przyszłości w swoim umyśle. Wewnętrzna sprzeczność w naszej cywilizacji polega na tym, że przyszłość to dla katolików także, a nawet przede wszystkim życie wieczne, dlatego jeśli ktoś jest katolem, z buddyzmu może jedynie „czerpać”.
Mnisi chrześcijańscy również chcą „być tu i teraz”, ale w odróżnieniu od buddyzmu mają wiele spraw do roztrząsania w swoim sumieniu. Uczeń Chrystusa może popaść w przesadną (?) walkę o Niebo, która go wypala i zamienia w kłębek nerwów. Nie sądzę by Bogu chodziło o taką postawę, zresztą księża (szczególnie dzisiejsi) też uczą pewnego dystansu do zamartwiania się. Dlatego przyjęcie czegoś na zasadzie stanu zen (opisanego m.in. w „Drodze zen” Alana W. Wattsa, polecam) – po prostu bycia – pożytecznie wpływa na psychikę. Nie przejmuj się i nie twórz intelektualnych labiryntów.
Buddyzm zen przyjęty na sto procent jest sprzeczny z katolicyzmem, chociażby przez dużo większe rozluźnienie moralne, inne pojmowanie dobra i zła itd. Z tao i zen można jednak zrobić albo filozofię, albo religię (zresztą…, czy w cywilizacjach chrześcijańskich nie bywa podobnie?). W każdym razie nie jest tak, że wszystko w filozofii Dalekiego Wschodu jest złe i niewarte poznania, z czego zdawał sobie sprawę Merton – moim zdaniem jeden z lepiej wykładających pisarzy-katolików. Katolików otwartych, ale w normalny sposób, bez religijnego disco polo.
Dzięki lekturom o zen zacząłem mocniej doceniać chwilę teraźniejszą i żyć nią.
Gdy pierwsi uczniowie z mojego Fight Clubu zaczęli zdobywać medale na poważnych z naszej perspektywy turniejach, pojawiła się satysfakcja. Jeszcze większa naszła mnie jednak ostatnio i to wcale nie po turnieju. O 20:30 skończyłem prowadzenie swoich treningów, ale klub miał pozostać jeszcze przez godzinę otwarty – zajęcia prowadził inny trener. Szykowałem się do wyjścia, kiedy minąłem grupkę uczniów – dzieciaków – idących w stronę sali. Okazało się, że po ciężkim treningu (prawie 1,5 godziny sparingów, wszyscy wyglądali jak po prysznicu) umówili się i ogarnęli z rodzicami, by zostać jeszcze przez godzinę szlifować technikę, do czego namawiałem co jakiś czas. Nawet nie wiedziałem o tych planach, a nie był to pierwszy raz. Odwołałem transport i zostałem pobyć z nimi.
Przygotowują się do turnieju i pewnie póki co on jest dla nich najważniejszy, może kiedyś spojrzą na trenowanie z perspektywy Drogi (w Japonii, Korei zapisywanej jako Do…, Tao to jej chiński synonim), że najważniejszy nie jest wcale ten turniej tylko to, że chcieli tu razem zostać i to robić.
Jesteśmy tu i teraz. I jest dobrze. Cele przewijają się gdzieś w tle, ale stają się dla mnie wyłącznie tłem, pretekstem, który często motywuje. To najprostsze i najlepsze, co wyciągnąłem z lektur o tao i zen.
Czytając mądrych ludzi i obserwując otoczenie łatwo dojść do wniosku, że największą chorobą Zachodu jest pęd, słynny wyścig szczurów. Ciągłe pobudzanie mózgu do działania, zdobywania, kroczenie od celu do celu musi być bardzo nienaturalne, ale Zachód o tym zapomniał, nie wie już tego. Siedzenie…, po prostu częstsze siedzenie na tyłku, albo robienie czegoś dla samej przyjemności robienia stało się synonimem porażki. Do „wstania z kanapy” nawołuje papież, instruktor sportów walki, szef w pracy, nauczyciel oraz niezliczona ilość memów, programów i kanałów. Idąc w kierunku czarnego pasa, startując jeszcze w zawodach i robiąc inne wymagające motywacji rzeczy, byłem podobnie nakręcony, dopiero czas pokazał, że to wszystko ma swoją cenę. Do dzisiaj muszę bardzo się starać, by wyluzować w sprawie kilku natręctw, które w szerszej perspektywie okazują się nie mieć aż tak dużego znaczenia, nie są warte spalania się.
To paradoks – na co dzień uczę ludzi, by zapierdalali, ale jeśli sztuka walki ma także rozwijać ducha, a ma, trzeba będzie do tego dodać naukę odpuszczania wtedy, kiedy naprawdę jest na to czas. Chcesz się położyć – to się połóż, a na trening idź, bo to w głębi serca kochasz. Jeśli w ogóle tego nie kochasz, znajdź sobie jakieś inne hobby, gdzie będziesz mógł po prostu być…