Wchodząc do klatki schodowej niemal zderzyłem się z ubranym od pasa w górę jedynie we flanelową koszulę sąsiadem, a przecież w grudniu jest nieprzyjemnie. Na moje, najwyraźniej, zdziwione spojrzenie odparł, że patrzy, czy drzwi domknięte, bo menele coś podstawiają, a sąsiadce z parteru wieje po piętach. Śmieci panie, butelki panie – kurde, kiedy ja zdziadziałem, że to do mnie się gada takie teksty – odpowiadam, że i tak jest lepiej, prawda? Tu lepiej panie, ale na świecie gorzej, zabijają się, strzelają, teraz cyrk w tej Korei Południowej, u nas też panuje reżim, ale nikt nic z tym nie robi. Winda dojechała na jego piętro – nie, nie mieszka na parterze obok sąsiadki od chłodnych pięt – dobrego wieczoru życzę. Nie wchodzę przed snem na telefon, ale sąsiad skrollował na głos wystarczająco, by dobry wieczór dać nieco pod rozwagę. Zaś płynne przejście od jednego tematu do drugiego w krótkim czasie, zainspirowało mnie do napisania mechanicznej paplaniny.
Liczby wykręcane przy promocji totalnych gniotów przyprawiają o zawrót głowy. Nie chcę z siebie robić wielkiego obrońcy hip hopu, nie chodzi wyłącznie o niego, lecz o wszystkie nurty uliczne. Ile nut wychodzi z serca, a ile z algorytmów? Co serwuje się dzisiejszym dzieciakom na playlistach nazwanych rapem? Upadek jak Vancouver w Kanadzie.
Sukces sam w sobie nie jest niczym złym, ale pisanie pod trendy słuchaczy w nurcie mającym być wyrazem „twojej prawdy”…? Czytam „U brzegów jazzu” Tyrmanda, warto przypomnieć sobie i zatęsknić za tym, że muzyka powstawała w oparciu o doświadczenia z władzą, płcią przeciwną, ludźmi, ulicą, czy dzielnicą. Kto gra „dzisiejszego bluesa” w sensie inspiracji, nie oglądając się na wynik komercyjny i jest w miarę dobry brzmieniowo, co przecież też jest ważne?
Z bluesem i innymi gatunkami stało się to co musiało, zainteresował się nimi „wielki świat”, a ze swoich pierwotnych pobudek wyrastają na marginesie, we współczesnym podziemiu hip hopowym, punkowym, czy nawet elektronicznym. Trzeba się naszukać i oddzielać jedno od drugiego, sztukę od chłamu.
Dzisiejsze czasy charakteryzują się także tym, że należy nauczyć się oddzielać sport od chłamu.
Dawno nikt nie zrobił dla polskiego pięściarstwa tyle dobrego, co Julka Szeremeta. Przede wszystkim dobre walki w Paryżu, postać wzbudzająca sympatię z powodu wyglądu i sposobu bycia. Wszędzie jej pełno, gdy była w Legia Parku, scena przeżywała oblężenie. Jest sportowcem, którym można przyciągać dzieciaki i ich rodziców do dyscypliny. Dyscypliny, która nie ma łatwo w promowaniu się w dzisiejszych czasach. Trenerzy Szeremety pokazali się w mediach jako konkretne, ale przy tym wrażliwe chłopy, aż miło było popatrzeć, nie to co na jakieś napinkowe ścieki, które podkręcają patologię w podstawówkach. I co się dzieje w dobrym momencie dla polskiego boksu? Pięściarstwo wylatuje z Igrzysk!
Nie od dziś to, co najlepsze znajdziemy na marginesie. Niestety, z chłopami przeciw babom to już piękne nie jest i poszło pięściarstwu w pięty niczym sąsiadce chłód z grudniowego wieczoru. Prostego pytania – to masz fiuta, czy nie? – nie wypada dziś zadać… A to co działo się na otwarciu Igrzysk w Paryżu jest tym, co dzieje się z muzyką.
Winda dojechała na moje piętro. Dobrego wieczoru.
Alex DeLarge
Lato 2024, mogę porzucić na jakiś czas pracę i po prostu spakować graty, by ruszyć w stronę Włoch i – po raz pierwszy – Szwajcarii. Bardzo małe, ale już marudne dziecko na pokładzie, wymusza nocleg w niecałej połowie. Pada na Czechy, tuż przy granicy z Austrią. Niemcy omijamy, ze względu na trwające tam Mistrzostwa Europy w piłce nożnej i mecz Polaków w Berlinie. Szczerze? Nie chciało mi się nawet próbować na to Euro jechać (a było momentami ciekawe), może kiedyś.
Za bazę wypadową do… Lugano obieramy słynną włoską Gardę, jej zachodnią część. Wakacje połączone ze zwiedzaniem i żywym kontaktem z ciekawą Szwajcarią zapowiadały się ekscytująco. Czas drogi znad „naszej” Gardy do Lugano wynosi niecałe trzy godziny samochodem (w tym korki, wjazdy i wyjazdy z autostrad itd.), przynajmniej tuż przed sezonem wakacyjnym.
Najpierw jednak były Włochy – przede wszystkim włoska agroturystyka. Spokój, cisza, palmy, taras i baseny.
Napisałem cisza i spokój? Generalnie tak, jeśli nie liczyć faktu, że już drugiej nocy słyszymy awanturę w przylegającym do naszego tarasu mieszkaniu miejscowych. „Basta, basta!”, dźwięk tłuczonego szkła, męskie głosy, pół nocy krzyków. Italian disco.
Apartamenty na wzgórzu, basen, wyżej agro-noclegownia, jeszcze wyżej płot z patrzącymi zza niego dzieciakami – też by się wykąpały – (nie mogę przywyknąć) i wysoki mur z balkonami kojarzącymi się z historią o Julii. Na okienkach drewniane drzwiczki. Oliwki. Skwar, 35 stopni, albo ulewne deszcze i głośne grzmoty, jakich dawno nie słyszałem w Polsce. Czytam i piszę na balkonie, odpoczywam. Wioska, której nazwy nawet nie chcę próbować wymieniać. Fajnie, ale trzeba gdzieś się ruszyć, nie lubię ciągle leżeć jak placek.
VERONA – TYLKO NIE BALKON!
Godzina drogi. Pada deszcz, ciepło, ale spaceruję z upierdliwym parasolem, niczym włoski dżentelmen. Włoski dżentelmen, hm. „La Moda alle Puttane, Lo Stile agli Ultras” („Modę zostawcie kurwom, styl – ultrasom”, napis sprayem wspomniany w książce „Ultra” T.Jones’a, którą akurat czytałem, recenzję znajdziecie na stronie). Coloseum, trudno nie zauważyć, bo stoi w samym centrum. Na szczęście odbywa się jakiś festiwal i nie można zwiedzać. Espresso z budki chwalącej się długą tradycją za pomocą archiwalnych, czarno-białych zdjęć.
Pierwszym przystankiem był stadion Hellas Verona. Niegdysiejsza sztama Interu, do dziś kojarzona z brytyjskim stylem i naziolskimi poglądami. Swastykę znajduję równie łatwo jak pijących pod zamkniętym na cztery spusty obiektem czarnoskórych. Vlepki na old schoolowych bramkach jednoznacznie potwierdzają poglądy ultrasów Hellas, przynajmniej te tradycyjne. Motywy z casualowych ciuchów przemieszane z nazistowskimi trupimi czachami, tak też są kojarzeni. Robię rundę dookoła i rozglądam się po okolicy, cały czas z tym jebanym parasolem. Córka i żona czekają w aucie.
Po drugiej stronie ulicy umiejscowiony jest mały bar w barwach miejscowego klubu, z vlepkami na szybach. Zaraz obok zamknięty przez siestę sklep „The Firm”. Googlam i już wiem, że wrócę. Wracam o 15:30, typ akurat podciąga rolety. Od razu widać, że kibol, zresztą vlepki i dobór ciuszków nie pozostawiają wątpliwości kto prowadzi ten biznes. Robię zakupy i zawijam ile tylko chcę casualowych vlepek. Fajnie by było pójść na mecz. Niestety, Polacy dostają właśnie w tyłek od Austrii na Mistrzostwach Europy, ligi nie grają.
Verona ładna, pomieszanie tradycyjnych Włoch ze sklepami nietanich marek w tym Dr Martens. Do jakiegoś mitycznego balkonu Julii nie chce nam się nawet stać w stukilometrowej kolejce, wiadomo (aczkolwiek alternatywna wersja historii z Leonardo DiCaprio w roli Romeo mi się podobała, serio).
LUGANO – PIŁKA MNIEJ „ZADBANA” NIŻ HOKEJ
Kolejny dzień. Granica włosko-szwajcarska, wreszcie. Strażnicy Graniczni tak uprzejmi, że w ogóle nie kojarzą się z pracownikami teoretycznie zamkniętego państwa. Szwajcaria nie wstąpiła w szeregi Unii Europejskiej, ale znajduje się w strefie Schengen. Kupujemy vinetę za 45 euro, co ciekawe trzeba kupić roczną. No trudno, na taniochę w tym kraju nie ma co się nastawiać, dlatego też odpuszczamy noclegi. Jeszcze tylko niecałe pół godzinki drogi i jesteśmy w Lugano.
Trudno opisać jak piękne jest to miejsce. Trudno, bo dla każdego piękno oznacza coś innego (aczkolwiek zbyt wielu hejterów Szwajcaria akurat w tym względzie nie ma). Najpierw centrum, z kojarzącymi się włosko wąskimi uliczkami. Drogie sklepy, restauracje, knajpy i kawiarnie. Są też sieciówki, McDonald’s i tak dalej. Bardziej rzucająca się w oczy globalizacja niż u włoskich sąsiadów, Lugano to wszak niewielkie miasto, ponad 63 tysiące mieszkańców według statystyk z 2017 roku. Małe, ale ważne – turystyka, banki.
Co tu pięknego? Przede wszystkim, tuż obok centrum, widok na piękne góry oraz jezioro Lago di Lugano. Deptak, falujące łódki, a nawet rowery wodne i dziesiątki ławek, na których można kontemplować ten niesamowity krajobraz. Mógłbym tam siedzieć całą noc. Spokój.
To jednak byłoby zbyt mało. Żeby zaliczyć miejsce do atrakcyjnych, musi być stadion. FC Lugano, po odpadnięciu z Besiktasem Stambuł, trafiło z Legią do jednej grupy Ligi Konferencji Europy! W fazie ligowej mecz wyznaczono w Warszawie na 12 grudnia 2024. Oczywiście, zwiedzając jeszcze o tym nie wiedziałem.
Zaliczam obiekt FC Lugano, trwającą obok budowę nowego stadionu (niestety) oraz odświeżoną halę HC Lugano. O ile stadion jest kameralny, ale bardzo klimatyczny, hala wydaje się ogromna i bardziej komercyjna. Oba miejscowe kluby noszą czarno-białe barwy, co ujednolica liczne vlepki, do których dodaje się takie z biało-czerwonym, ładnym herbem miasta (z krzyżem i pierwszymi czterema literami Lugano). Zakładam, że kosy tam nie ma.
W jedną stronę szedłem od centrum pod stadion i znajdującą się tuż obok halę prawie pół godziny, zostawiając swoje, niezbyt czujące klimat panie, nad jeziorem.
Szykowałem się na zwiedzanie z partyzanta, zamkniętego stadionu, było wszak po sezonie, a FC Lugano to czołowy klub ligi szwajcarskiej. Tymczasem nie było żadnej spiny i pełen luz. Niestety oficjalny sklep klubu był zamknięty.
Najpierw wchodzę na oklejony vlepkami sektor gości. Miejsca stojące, barierki – klimat. Obok trochę krzesełek dla miejscowych.
Następnie bez problemu wchodzę na bieżnię lekkoatletyczną i z niej robię zdjęcia trybunie głównej, na którą też wszystkie bramki stoją otworem. Trochę betonowych miejsc stojących, „loża VIP” to średniej jakości krzesełka w barwach klubu. Na jej tyłach znajdziemy historyczne zdjęcia piłkarzy FC Lugano. Młyn miejscowych na „Stadio Cornaredo” przypomina sektor gości, miejsca stojące, barierki, tyle że po drugiej stronie boiska. Są to niskie, proste i zadaszone trybuny. Drugiej trybuny wzdłuż boiska nie ma, widzimy tam piękne góry, zatem gdy gra nas nudzi możemy chociaż kontemplować krajobraz.
Obok stadionu trwa budowa nowego, dźwigi kręcą się na pełnych obrotach. Cholera, z jednej strony szkoda. To normalne, że w końcu budują coś nowoczesnego w miejscu chaotycznego zlepku trzech różnych trybun (a jest jeszcze coś na zasadzie łuku, ale to jakby kilkupoziomowe schody), jednak jak nietrudno się domyślić, musi to zabrać część klimatu Against Modern Football. Przy budowie stoi tablica z projektem nowego stadionu, niski, zadaszony, przystosowany do potrzeb FC Lugano, może przypominać obiekt Zagłębia Sosnowiec.
Zaraz obok stadionu znajduje się rozbudowany skate park i skate shop, wręcz sąsiaduje on z sektorem gości i bocznym boiskiem, na którym akurat trenowały dzieciaki. Rampy itp. pokryte graffiti. Istnieje tu z pewnością kontrast do bycia bankierem, w Italii czasem mam wątpliwości. W oczy rzucają się elegancko ubrani panowie, cała masa, zawiodło mnie, że nie ujrzałem równie odpierdolonych kobiet. Czytam akurat „Złotą klatkę. O kobietach w Szwajcarii” – potrafią być tam traktowane dość konserwatywnie.
O ile stadion FC Lugano był otwarty i chodziłem po nim jak chciałem, znajdująca się tuż obok hala HC Lugano była zamknięta. Przynajmniej większość drzwi.
Znajduję jedną furtkę, którą wchodzę na koronę, na której znajdują się biura. Niczym ninja czmycham za obróconymi plecami pracowników i chcę wejść na trybunę. Niestety, wąskie wejścia są zamknięte, trochę się wdrapuje i widzę część lodowiska oraz pracowników budowlanych. Dzień po wizycie w Lugano czytam, że oddali do użytku odnowioną halę. Oglądam skróty kilku meczów, widać że miasteczko żyje tym.
Wychodzę z dużym niedosytem, ale to co widziałem spodobało mi się. Po pierwsze czerń krzesełek, świetnie kontrastująca z bielą lodu, co razem tworzy barwy klubowe HC Lugano. Są też miejsca stojące, z barierkami i vlepkami na bandach. Szwajcarska scena ultras na hokeju jest w stosunku do innych, tym bardziej polskiej, barwniejsza. Niedosyt ma te plusy, że pozostawiam sobie wiele do odkrycia.
W kiosku w centrum kupiłem – rzecz jasna, przepłacając – niemiecki magazyn „11 Freunde”. Dostępne też inne gazety piłkarskie z Niemiec, co jest ciekawe, znajdujemy się wszak we włoskojęzycznej części Szwajcarii.
FC Lugano zagrało kilka ciekawych meczów w Europie, ponownie znajduje się na czele ligi szwajcarskiej i przede wszystkim nie odpuszcza, dlatego do samego końca należy pozostać skoncentrowanym. Ma za sobą niewielką, ale wierną i kumatą grupę ultrasów.
SALO – ŚLADAMI „DUCE”
Niestety, musimy wracać. Dzień przeznaczamy na odpoczynek, następne na rozkładzie mamy malownicze włoskie miasteczka, w których trudno się nie zakochać. Salo, największa miejscowość na zachodnim brzegu Gardy. Zatrzymujemy się tu z myślą o muzeum Włoskiej Republiki Socjalnej Benito Mussoliniego (1943-1945). Republika została zlikwidowana po wybuchu powstania, którego uczestnicy zabili Duce.
Płacimy po kilka euro za wejście. Są zdjęcia, wielkie formaty plakatów z tamtych lat, hełmy, sztylety, flagi i tak dalej. Każdy fan włoskiego faszyzmu byłby zadowolony.
W mieście rzuca się w oczy wiele flag Palestyny zwisających z okien, są też wywieszone prześcieradła „Free Palestine”. Ogólnie w miejscach, które zwiedzaliśmy dostrzegamy liczne vlepki z propalestyńskim motywem i miejscowych muzułmanów. Burki plus okulary Gucci. Zza krat robię zdjęcia jakiemuś stadionikowi, ale nie wnikałem w futbol Salo dość głęboko, nie chcąc się już denerwować, że nic nie gra.
Jakieś pół godziny za miastem Mussoliniego znajduje się kraina cytryną, a raczej lemoniadą płynąca. Limone sul Garda, raj dla przyzwyczajonych do szarych blokowisk oczu. Ciasne, typowo włoskie uliczki i widoki na Gardę, wodę znajdującą się tuż obok deptaka. Niesamowite są kościółki i kościół umiejscowione, jak to w Italii, na tych stromych terenach.
POWRÓT
Wracamy, tym razem przez Niemcy, ponownie ze zwiedzaniem. Znajdujemy hotel w centrum Norymbergi. A jak Niemcy to… każdy człowiek sobie. Parada indywidualności, że tak to delikatnie nazwę. Masa osób, w tym kolorowi, w koszulkach kadry Niemiec, która dzień później grała z Danią na Mistrzostwach Europy. Mecz odbywał się w Dortmundzie. Byłem tak… zmęczony tym urlopem, że odpuszczam stadion 1.FCN oraz miejsce słynnych procesów. Basta.
Drugiego dnia rano wklepujemy „dom” w nawigację. Najbardziej w pamięci pozostanie niesamowita Szwajcaria, a przecież tak mało jej widzieliśmy, ale Italia również niezmiennie piękna.
PS: Dla zainteresowanych Szwajcarią. „Szwajcaria, bilet w jedną stronę, czyli jak przeżyć między krowami a bankami” (Joanna Lampka, 2022) była pierwszą książką o Szwajcarii, po którą sięgnąłem. Fakt, że napisała ją anonimowa dla mnie blogerka, osoba spoza klimatów stadionowych, czy muzycznych, stawiał pod znakiem zapytania „czy się zrozumiemy”. Tymczasem wyszło lepiej niż dobrze, może dlatego, że byłem napalony na kraj czerwonej flagi z białym krzyżem i wszelkie informacje o nim. Niestety, rzecz dotyczy głównie niemieckojęzycznej części i jej obyczajów, bo tam osiedliła się Lampka. Zresztą większa część materiałów, które napotkałem po polsku, opowiadała o wszystkich kantonach Szwajcarii tylko nie o włoskojęzycznym. Książka jest bogato ilustrowana, liczne wkładki z kolorowymi zdjęciami jak najbardziej na plus, to przecież zbiór opowiastek blogerki, a nie poważna literatura.
Trudno o bardzo dobrą, lepszą kontynuację. Pierwszy „Joker” zebrał super oceny i zdobył wiele nagród, tymczasem grana obecnie w kinach dwójka właśnie dostaje po dupie. Albo jest to szmira dla hajsu, a ja nie mam totalnie gustu, albo nie jest to film dla wszystkich. Dla hajsu mogli tam przecież włożyć serię strzelanin, armię kolorowych i wątek LGBT. Tych ostatnich nie ma. Znajomy, z którym poszedłem na seans, przysypiał w fotelu spoglądając na zegarek, kiedy ja w tym czasie wkręciłem się jak należy. Takie napotkałem też recenzje, mocno na nie i mocno na tak.
Więc jak to jest z „Joker: Folie à deux”?
Tak, czasem wiało absurdem (cóż – to jednak komiksowy świat) i zbyt prostym pomysłem, ale fani (Gotham) i tak chłonęli na wielkim ekranie klimat Arkham, przyglądając się udrękom Jokera, znakomicie granego przez Joaquina Phoenixa. Dobrze zagrała też Lady Gaga, szkoda że nie rozwinięto bardziej wątku Gagi (fanatyczki Jokera-mordercy) i Phoenixa jako pary rozpierdalaczy w stylu „Urodzonych morderców”. Klasyk, do którego scenariusz pisał mistrzunio Tarantino już w 1994 roku poruszał temat karmienia się mediów wyczynami psychopatów, czego eksplozję znajdziemy dzisiaj np. na Netflixie, czy YouTube. W Jokerze łatwo dostrzec podobny wątek, lecz tym razem przyglądamy się zjawisku towarzysząc cierpiącej jednostce, Arthurowi Fleckowi (Joker), czekającej na sprawę sądową o pięć morderstw (wydarzenia z pierwszej części). Przebieg romansu obserwujemy zatem w słynnym z historii o Batmanie szpitalu psychiatrycznym dla groźnych jednostek.
Gaga nic nie wniosła? Jej postać to jedna z wielu wielbicielek czystego zła, chodzących po tym świecie. Kiedy była nadzieja na obcowanie z idolem, złączenie się w chorej fantazji, była z nim, próbując zniszczyć tą ludzką, dobrą, czasem nieporadną stronę Arthura. Nie tylko media potrzebowały psychopatycznego mordercy Jokera – zamiast stojącego za nim człowieka – ona też. Bezradny facet z problemami z samym sobą jej nie interesował, nie pociągał. Prosta, brutalna prawda o części kobiet.
Zarówno w jedynce jak i w dwójce mamy do czynienia z postacią, która sobie nie radzi. Owszem, przejawów geniuszu w opowiadaniu o tym, tym razem nie ma, ale nie jest aż tak źle. Oceny po 1, 2… chyba za klimat trochę się należy, co?
Muzyka z filmu jest dobra, pasująca do Gotham. No właśnie – zrobiono z „Jokera” musical i dramat sądowy, co jedni mogą skwitować jako żenujący brak pomysłu, zaś drudzy określić ucztą dla koneserów. Zakończenia nie będę zdradzał, ale jest jeszcze bardziej kontrowersyjne, dla jednych kiepskie, dla drugich odważne.
Bardziej boli mnie zmarnowany potencjał na jeszcze głębszy film psychologiczny na temat reakcji na doznane krzywdy ze strony społeczeństwa. Kurwa, no nie, to jeszcze nie to. Mimo wszystko, oglądało się szybko, co z tego „że śpiewali”? Muzyka pomaga wczuć się w emocje, ale trzeba ją do siebie dopuścić i nie szukać od razu porównań z „prawdziwymi musicalami”, albo czekać na bujającą głową „muzykę współczesną” i bity. Boże, po co ciągle te porównania? Ok., mamy „słaby musical”, ale chociaż w atmosferze Gotham. W klimacie dla fanów! Kto lubi – ma dwie godziny rozrywki.
Nie jest to przełomowy film. Jak wspomniałem, pozostaję z uczuciem zmarnowanego potencjału. Ale – i to najważniejsze – otrzymaliśmy świeżą dawkę Gotham. Refleksja nad clownami deptanymi przez społeczeństwo nadal żywa. I pewnie, wbrew wszystkiemu – są oni wdzięczni Philipsowi. Nie wiem jak z licznymi ultrasami (na zdjęciu wyżej AC Milan) używającymi wizerunku Jokera…
Kontynuując wątek włoski. Wakacyjne odpoczywanie na tarasie umilali mi m.in., wydani w 2015 (posiadam polskie Wydanie II z roku 2022), „Włosi” Johna Hoopera. Książka Brytyjczyka trafiła na listy bestsellerów.
Opis Italii z jednej strony subiektywny, dość szybko wyczytamy między linijkami poglądy autora, z drugiej znajdziemy odniesienie do wielu faktów z dalszej i bliższej przeszłości makaroniarzy.
Historia (Benito Mussolini wiecznie żywy…), kulinaria, seks, miłość, rodzina, fantazja, kwestia tożsamości… Tematyka szeroka niczym włoski but. Dużo w tej książce polityki i „macek Watykanu”. Hooper raczej z bólem przytacza statystyki, z których wynika, że większość Włochów deklaruje się jako katolicy. Próbuje przy tym udowodnić, że wiara makaroniarzy nie jest zbyt głęboka, stanowi część przyzwyczajenia, tożsamości, kultury, wynik wcześniejszych ustaleń „na górze”. Jasne, że tak jest, podobnie w Polsce statystyki nie biorą się znikąd. Każda cywilizacja ma fundament, tło kulturowe. Niby dla Brytyjczyka konserwatywny odcień włoskiej kultury „ma coś w sobie”, ale jednak stoi na przeszkodzie mitycznego postępu.
Hooper zauważa nawet, że słabo przyjął się w Italii hip hop, podobnie jak inne „obce naleciałości”. Zwiedzając kilka miast, trudno nie przyznać mu racji, bo mało tego hip hopu widać. Pisząc ten tekst przebywałem we Włoszech blisko granicy ze Szwajcarią i jadąc do tej Szwajcarii bardzo szybko zauważyłem wzrost jakości wrzutów. W niewielkim Lugano znalazłem spory skatepark pokryty graffiti i wiekowych deskorolkowców, nie tylko dzieci na hulajnogach. Może gdzieś indziej we Włoszech jest inaczej, wszak to była tylko Lombardia, a właściwie jej prowincja. Pamiętajmy jednak, że nawet ultrasowskie napisy na murach rzadziej są tam graffiti, a częściej prostymi literami i to podobnym stylem! Ma to swój urok i oryginalność, ale często wypada ubogo, nawet przy sąsiadach, nie mówiąc o Polsce, czy Szwabach (obok na zdjęciu kolejny numer ich pisma o kulturze futbolowej „11 Freunde” i książka „Ultra”, gdyby zawsze można by tak było zaczynać dzień). Ale to jednak Włosi są odpowiedzialni za styl ultra.
Wreszcie rozdział na który czekałem, poświęcony calcio, włoskiej piłce nożnej. Niestety, zawodzi. Historia po łebkach, podobnie jeśli chodzi o temat ultrasów. Jeśli ktoś jest kibicem, nie dowie się niczego nowego. Autor skupił się na słynnych derbach AS Roma – Lazio Rzym, gdzie kibice „odwołali mecz” idąc za plotką o śmierci jednego z nich.
Po lekturze można wyciągnąć wniosek, że Włosi są w wielu cechach podobni do Polaków. Na przykład w kolesiostwie, czy obsadzaniu stanowisk po znajomości, lub rodzinnie, bez patrzenia na kompetencje. Autor jakby zdziwiony, zresztą z naszej perspektywy nie raz wydaje się, że urwał się z choinki. Mimo to, były momenty, że czytało się dobrze i z pewnością „Włosi” co nieco laikom rozświetlają. Mam nadzieję, że także to, iż Polacy nie są żadnymi „gorszymi Europejczykami”.
Polecam sympatykom Włoch jako ciekawostkę, wartą skonfrontowania z własnymi doświadczeniami.
Jestem jako trener na obozie sportowym latem 2024. Rano budzę ekipę na bieganie i znajduję u 17-sto letniego podopiecznego, zupełnie nie z klimatu kibicowskiego, „Mechaniczną Pomarańczę” w wydaniu książkowym. Wzruszyłem się – co klasyk to klasyk, Alex DeLarge na okładce, trafia nawet do dzisiejszej młodzieży, przyciągniętej światem i językiem stworzonym przez Burgessa. Mam dobrą informację na podstawie wieloletnich już obserwacji – mimo tych wszystkich tik toków, czytanie ma się wśród dzieciaków dobrze. Jak zawsze są tacy, którzy nie mogą przebrnąć przez dwie kartki – nie każdy musi to lubić -, lecz liczba pochłaniających cegła za cegłą może wprawić w zdumienie.
A teraz recenzja.
Książka „Ultra. The Underworld of Italian Football” została wydana przez brytyjskiego pisarza i dziennikarza Tobiasa Jonesa w 2019. Polskiego tłumaczenia doczekaliśmy się w roku 2024 i szybko stało się popularne. Książki o kibicach pisane przez osoby z zewnątrz ruchu wychodzą różnie, lecz ten tytuł czytało się z zaciekawieniem. Tym bardziej, że wziąłem go do rąk w trakcie Euro 2024, na wakacjach w Italii, blisko makaroniarskich klimatów.
Na kartkach zahaczamy m.in. o Rzym, Mediolan, Turyn, Veronę, czy Genuę. Pojedyncze wydarzenia, aczkolwiek umieszczone w szerszym kontekście bogatej historii włoskich ultras oraz poszczególnych ludzi. Raczeni jesteśmy opisami ciekawych postaci, meczów i awantur, tragedii, ale też miast, miejscówek, czasów. Było czym zapełnić ponad 520 stron, a i tak pozostaje się z uczuciem niedosytu! O to chodzi w dobrych tytułach, więc ocena musi być wysoka.
Przede wszystkim, na przykładzie (dla mnie średnio atrakcyjnej, ale opowiedział o niej atrakcyjnie!) Cosenzy autor pokazuje ile różnych poglądów spotyka się na włoskiej trybunie. Punki działały u boku zakonnika-franciszkanina. Gdzieś indziej skrajny prawicowiec ze skrajnym lewakiem. Wspomniany franciszkanin wyciągał skrajnego lewaka z więzienia po policyjnej łapance, a sam… bujał się z prostytutką. I tak dalej.
Wkładka zdjęciowa na śliskim papierze, w pełnym kolorze. Super dodatek, szkoda że zdjęć przy tak obszernym tytule jest niewiele. Znalazło się miejsce zarówno na piłkarzy, fanów Cosenzy, a nawet samo miasteczko. Stare Lazio ze swastyką – standard, awantura z policją.
Ciekawa rzecz dla fanów Włoch, włoskiej piłki, ruchu ultras i po prostu kibiców lubiących czytać. Tobias Jones dał radę i ukazał bez ukrytej pretensji, że środowisko jest fascynujące, ale często przeczy samo sobie – tak jak świat, z którym walczy. Żeby to dostrzec, trzeba spróbować spojrzeć z dystansu, albo… skumać zasadę yin yang. To przewijające się w tle pytanie „kim są ultrasi?” naprawdę daje do myślenia w połączeniu z licznymi historiami. Czy są lepsi?
Autor nie popiera ślepo kibicowskiej przemocy, ale opisuje też brutalne ataki policji, nie tylko na ultras, np. na uczestników demonstracji anty G8. Taki jest świat – nie wszyscy dziennikarze potrafią dostrzec jego kolory.
Mimo to, Jones nie uniknął antyfaszystowskiego wydźwięku książki, dużo miejsca poświęcając także głośnym przypadkom rasizmu. Livorno i ich Lenin wprawdzie są wspomniane, lecz potraktowane jakby łagodniej. Statystyki zbrodniarzy spod sierpa i młota nie stoją za tym nierównym podejściem, tym bardziej, że włoscy komuniści lubili „fajerwerki” na ulicach także długo po II Wojnie Światowej (= tak, potencjalnie jest przed odrodzeniem czego ostrzegać).
Wiadomo, że ultra z krwi i kości napisałby tą historię inaczej, ale dajcie Jonesowi szansę. Lustro w domu też się przyda.
Przed drugą kolejką fazy ligowej Ligi Mistrzów’2024 doszło do zatrzymań liderów obu grup kibicowskich w Mediolanie. Media opublikowały wizerunki, które tak czy siak są (interesującym się tym regionem kibicom) znane. Przetłumaczyłem tekst translatorem, chociaż ostatnio wziąłem się za kilka nowych misji – w tym za naukę włoskiego. Początki są ciężkie. Książki – i to nie te, co trzeba -, kilka miesięcy z aplikacją na telefon (niestety, słabo na mnie działa taka presja urządzenia, które chętnie odkładam, wyłączam…), leniwe zabieranie się za tego typu lekcje. Kolejna wycieczka do Italii i brak rozumienia czegokolwiek. Zniechęcony tym wszystkim zapisałem się w końcu na lekcje włoskiego online, podpisując umowę z lektorką. Trzeba było wyczyścić umysł jak się da i zwolnić kilka gigabajtów na ponowną, po kilkunastu latach, naukę. Może dla kogoś to nic wielkiego, ja należę do osób, które nadmiernego uczenia się od jakiegoś czasu unikały, a tu trzeba poruszyć receptory. To taka dygresja, by zmotywować samego siebie, wybaczcie przynudzanie.
W każdym razie przy okazji czytania newsów z Mediolanu i przed januszowym oglądaniem pojedynku Interu z czerwoną gwiazdą z Belgradu (4:0), sięgnąłem po coś, co chwyciłem na wakacjach w Italii.
Gwoli uzupełnienia wstępu, link do doniesień medialnych (niżej zdjęcie z owego źródła): LINK
Lato, objazdówka, Verona, miasto dawnego zgodowicza Interu (mieli pokłócić się m.in. o podejście do kolorowego piłkarza, nie wiem na ile to prawda, fakt faktem u Włochów grajki mają bardziej, hmm, ubóstwioną pozycję). Wszedłem do wielkiej księgarni w centrum, była rewelacyjna – bogato zaopatrzona w różnych działach. Kilka książek o kibicach, jeszcze nie kupiłem, za mało tam fotek, heh.
Nie zdążyłem przejrzeć wszystkich albumów, ale chwyciłem wydanie podsumowujące mistrzowski sezon Interu Mediolan. W 2023/2024 zdobyli dwudziesty tytuł! Cena to 11,90 euro. Liczba stron: 168 formatu nieco większego niż A4, pełen kolor i dobry papier. Dużo zdjęć. Tematyka typowo piłkarska, można było się spodziewać, mimo to liczyłem na większą dawkę ujęć trybun – takich jak to całkiem na górze, z trenerem i pucharem na tle ultrasów.
Pismo przypomina oficjalną gazetę klubową. Artykuły na aktualne i historyczne tematy (związane z dwudziestym tytułem), skany z prasy, wielkoformatowe zdjęcia. Piłkarze, słynny gracz i trener Simone Inzaghi, czy prezydent Interu – wymieniani są ojcowie sukcesu. Każdy został na łamach oceniony. Główną część stanowi opis każdego meczu Serie A mistrzowskiego sezonu! Razem z tym zdjęcia, skany, składy, strzelcy itd. Brakuje „tylko” frekwencji, a najlepiej też liczby fanów gości, ale to już czysta fantazja – zbyt oficjalny to album.
Jeśli ktoś jest sympatykiem Interu i przebywa we Włoszech – dostanie to nie tylko w Mediolanie. A u mnie w pokoju kolejny tytuł dopełnił i tak przepełnioną szafę.
PS: Jak już jesteśmy przy spokojniejszych lekturach i przy Interze. „Mediolan i Lombardia” (Beata i Paweł Pomykalscy, 2024) to przewodnik po Mediolanie i Lombardii. Zdjęcia, mapy – książka jest bardzo bogato ilustrowana, praktycznie na każdej stronie, a jest ich aż 362. Wiadomo, wszystko po łebkach (derby też, fotka niżej), jak to w przewodnikach, ale dające jako taki obraz regionu. Jeśli ktoś planuje zwiedzić i odpowiednio się przygotować, nakręcić – polecam, aczkolwiek wiadomo, że to co najciekawsze, czeka na nas w zakamarkach, o których przewodniki nie piszą, a żony nie lubią.
PPS: Żeby nie było za nudno, na koniec wyrwane z kontekstu ciekawostki historyczne o kibicach Interu.
Listopad 1958. 17-letni syn byłego zawodnika Interu, Giordano Guarisco, został stratowany, gdy na stadion wtargnęli fani bez biletów.
Grupa Blood & Honour miała kontakty z grupą Interu Boys SAN. SAN oznacza Squadre d’Azione Nerazzurre, co nawiązuje do Squadre d’Azione Mussoliniego. Były to słynące z przemocy Drużyny Czynu, złożone głównie z weteranów I Wojny Światowej, które później stanowiły część ruchu faszystowskiego Mussoliniego. Na lidera Boys SAN wołali Il Rosso (Rudy).
Grupy fanów Interu miał organizować Franco Servello, który zasiadał w zarządzie drużyny z Mediolanu, a jednocześnie był parlamentarzystą z ramienia neofaszystowskiej partii MSI (źródło: „Ultra. The Underworld of Italian Football” – recenzja wkrótce…).
PPPS: „Tam (na pewno!) za Interem…”: LINK
Jestem fanatykiem „Algorytmu” (2018), tym bardziej, gdy przebywam nad polskim morzem, lub chociaż spojrzę na okładkę albumu z fotografiami Mikołaja Bugajaka (Noona) z motywami plaży. Plaże powstały po to, by słuchać na nich takiej muzyki, prawda? I już chce się wsiąść w auto i jechać samemu do jednej ze znanych miejscowości nad brzegiem, mimo że właśnie stuknął pierwszy dzień jesieni. Noon ożywia zmysły, wspomnienia. Nie mam pojęcia o czym oni sobie myślą tworząc elektronikę, ale działa, pewnie na każdego w nieco odmienny sposób. Może mają wywalone na emocje, robią dla rozrywki…, da się tak robić dzieła?
Tymczasem jesteśmy po premierze drugiej płyty Noona w debiucie z raperem z Częstochowy. Rap Żyta, no cóż, przyjmuję koncepcję kolaboracji, chociaż linijki są raz bardzo dobre, przez inne z kolei ciężko (mi) przebrnąć. Hedonistyczne, niczego nie uczą i niczego głębszego… nie mają uczyć, to nie tego typu rap. Pod blokiem było ciekawie, w pięciogwiazdkowym hotelu też nie ma na co narzekać, a pośrodku jest tyle tematów. Uczciwy obserwator życia nie może pomijać czegoś, co nie pasuje odbiorcy.
Moje zdanie jest takie, że Noon bez Żyta by się obył (niedługo nowy projekt solo!), a odwrotnie? Pytanie bez odpowiedzi, zwrotka na składance 88 (ups) była zacna. Kawałki całościowo są bardzo dobre, podkreślę raz jeszcze, w swoich recenzjach patrzę na nie głównie pod kątem Noona, ale dobrze jest, gdy towarzyszy tym dziełom narracja (w „Złości” dosłownie, jak u wczesnego Fisza). Był mega klimat w „Drodze” z „Algorytmu”, jest też w – jakże odmiennej – „Dawce” z „Glitchy Praga”, a na obu ciarki od samego wejścia. Zawsze można skorzystać z wersji instrumentalnej, której chłopaki nie żałują słuchaczom, tak więc każdy ma to, co lubi i hejt na obecność Żyta u Mikołaja jest generalnie słaby (chcieli zostać influencerami, zostali hejterami). To postać bez wątpienia barwna i nie chodzi wyłącznie o tworzone obrazki. Nie wymagajmy od muzyki, by robiły ją takie same postaci, sztuczne niczym AI. Na „Glitchy” jest z jajem, a wykorzystanie słynnego wywiadu z kapelą disco polo – Weekend – w kawałku „Terra” mówi samo za siebie.
Okładka, odcienie szarości i piksele. Znowu fotki robił Noon. W wersji podstawowej albumu skromna książeczka ze zdjęciami, ujęciami znanymi z podkładek video pod kawałki udostępniane na socjalach. Mimo wszystko – mogło być ciut lepiej, ta muzyka godna jest bardziej rozbudowanego opakowania. Na krążku 12 kawałków w tym jeden instrumentalny („Śmierć królowej”), co przy Noonie nabiera rzecz jasna innego wymiaru, oraz jeden na zasadzie rozbudowanego mixu tekstów z pierwszej płyty obu panów („Stos”) – też w kosmicznym klimacie. 10 utworów wrzucanych było w artystycznym nieładzie na dłużej i krócej przed premierą fizycznego albumu. Miało wyglądać na niedbałość w promocji. Cóż – i tak kupi ten, kto ma kupić. Dla mnie nie było innej opcji.
Jakiś czas temu ruszył nowy sezon Ekstraklasy, zabrałem na inaugurację kilku młodych podopiecznych. Pierwsze wspomnienia dzieciaków to dziś „stare” aplikacje. Smutne, nawet jeśli zabierały je na prawdziwe wakacje.
Wcześniej, rano pojechaliśmy do Muzeum Powstania Warszawskiego, dawno w nim nie byłem, zbliżała się rocznica.
Jedna zawodniczka (ogólnie, lubię ją) jest fanką historii na tyle, że gdy zwiedzaliśmy obóz koncentracyjny podczas campu sportowego w Dachau, ustawiała się do zdjęć uśmiechnięta, autentycznie była szczęśliwa, że go zwiedza. Poza tym, mama kazała być uśmiechniętą do każdego zdjęcia, żeby pamiątki z dzieciństwa były pozytywne. Czy uczyła o zjawisku sztucznego uśmiechu w kontekście negatywnym? Wątpię. Mówię do niej – fajnie, że się uśmiechasz do fotek, ale może jednak nie tutaj? Pozostaję fanem czarnego humoru, lecz w pewnym wieku (cholera) czasem robi się niezręcznie. Banan na twarzy, w tle napis Obóz Zagłady, co my, wycieczka z Palestyny? W każdym razie, owszem, są jeszcze takie dzieciaki („które chcą”), od nas zależy jak (i czy) uczymy je pamięci. W Muzeum Powstania było bardzo tłoczno.
Po lekcji historii – lekcja od ultrasów, którzy przygotowali oprawę odnoszącą się do witania uchodźców. Tak jak brzmiały głosy twardego rozsądku z pozostałych miejsc Europy – „asymilujcie się, bo…”. Oczywiście, będzie jak w innych przypadkach na Zachodzie, zasymiluje się tylko jakiś procent, nie może to zadziałać inaczej, znamy naturę człowieka i samo życie. Wojny plemienne. Ostatnie dni – grupy z Ameryki Łacińskiej pojawiły się w Śremie, Kórniku i już słychać o nakazach opuszczenia kraju po krwawych atakach na Polaków. Czy jest możliwy inny świat, inne relacje między kulturami niż potłuczone butelki?
Wracając do meczu. Dzieciakom się podobało, mimo faktu, że przejście od oglądania Euro’2024 do Ekstraklasy nie było proste, nawet na żywo, a oni jeszcze mogą wierzyć, że w tak wysokiej frekwencji chodzi o piłkę nożną. Prawda jest taka, że w obecnym sezonie oczy pieką jeszcze mocniej. W takich chwilach najlepiej jest… pocieszyć się, że inni mają jeszcze gorzej, na przykład są szesnastą w tabeli I ligi Wisłą. Z drugiej strony UEFA rozkminiła to tak, że wiele klubów grających mocno przeciętny futbol może grać w europejskich ligach, nawet trzeciej, co zawsze jest ciekawsze niż kolejne spotkanie z Niepołomicami.
A, właśnie. Warto wspomnieć jeszcze o wygranym w męczarniach remisie z Broendby, a właściwie o kibicach gości (na zdjęciu). Byli najlepiej śpiewającą ekipą od dawna, przynajmniej w takiej liczbie. Szli na stadion już kilka godzin wcześniej, następnie w niedającym oddychać upale siedzieli na kortach tenisowych, by rozpocząć śpiewy, jeszcze pojedyncze, godzinę przed pierwszym gwizdkiem i lecieć z koksem przez całe spotkanie. Repertuar nie był może zbyt oryginalny, ale dawno nikogo z przyjezdnych tak dobrze mi się nie słuchało w sensie zaangażowania. Możliwe, że pomogła w tym wrażeniu nie najlepsza tego dnia forma gospodarzy.
Eh. Uśmiechaj się, nawet w obozie śmierci – ważne, że to zdjęcie, a ty masz mieć jedynie pozytywne wspomnienia. Reklamy podczas hymnu Ligi Mistrzów (na Canal+) są w porządeczku, bo przecież taki jest świat kapitalizmu, bądź dorosły i zrozum. Chcesz się wczuć? W dzisiejszym świecie nie brzmi to zbyt dobrze, brr, może nawet nieco fanatycznie, nawet jeśli tylko siedzisz z… produktami przed TV. Trzymajmy się w tych pierdołach i róbmy naprawdę pożyteczne rzeczy, np. pomagajmy ofiarom powodzi. Obok każdego trwa lokalna zbiórka.
Do następnego!
Koreański mistrz zen, Seung Sahn, opowiadał (spisane w „Kompas zen” str. 409/410) jak w starym katolickim klasztorze w Gethsemani (stan Kentucky) prowadził odosobnienie medytacyjne dla tamtejszych mnichów i po prostu zamieniał słowa – Budda na Bóg. Istota zen jest bowiem taka, by nie przywiązywać się do słów i pojęć, a „to” (co chce się wymedytować) jest tak nienazywalne, że powiedzieć np. „natura Buddy”, czy „natura Boga” nie ma większego znaczenia. Rzecz jasna, nietrudno się domyślić, że biorąc pod uwagę ogół wyznawców, prędzej zaakceptują taką zamianę buddyści niż katolicy. Od strony katolicyzmu bowiem „to” jest dużo precyzyjniej nazywane i konkretnie ukierunkowane („na zewnątrz”, nie tylko „do wewnątrz”). Natura Jahwe/Jezusa, przynajmniej tych biblijnych, z pewnością nie jest tym samym, co natura Buddy, nawet „tego z zen” i zastanawiam się jak Ci z Kentucky sobie to wyjaśnili. Cóż, nie wchodząc w naciągane zakłamanie i tak jestem zainteresowany buddyzmem zen jako bardzo interesującą filozofią. No i sztuki walki. To nie katolicy je stworzyli.
Ostatnio znalazłem perełkę, którą chętnie się podzielę. „Zagubione dzieci Buddy” jest długim (prawie dwie godziny) filmem dokumentalnym z 2006 roku. Dostępny z polskim lektorem między innymi na popularnej stronie cda.pl, co mam nadzieję zachęci Was do seansu.
Film kręcono w Golden Triangle, „dzikiej Tajlandii”, co nadaje klimatu, aczkolwiek mieszkańcy zapewne tak by tego nie nazwali. Trochę lat od premiery minęło, ale odbiór w moim przekonaniu jest ponadczasowy i bynajmniej nie chodzi tu o sytuację na północnej granicy Tajlandii z Laosem i Birmą. Był to ważny szlak przerzutowy narkotyków i walk między handlarzami, później także tajskim wojskiem.
Sednem „Zagubionych dzieci Buddy” jest serce i siła buddyjskiego mnicha, byłego zawodnika tajskiego boksu, miłośnika koni. Żeby w takim miejscu, przepełnionym uzależnieniem od narkotyków i handlem nimi, prowadzić działalność opartą na niesieniu dobra i pomocy, głównie dzieciom, naprawdę trzeba być człowiekiem ze stali.
Phra Khru Bah może liczyć na pomoc – zarazem ciepłej i ostrej jak on – wychowawczyni i od czasu do czasu, mieszkańców wioski. Tu jednak nie obywa się bez sprzeczek, gdzie zbiór ludzi – tam i tacy, co podsycają konflikt. Zobaczycie jednak, że mnich szybko nie zapomniał jak używa się ośmiu kończyn, a jego porywczość bynajmniej nie kojarzy się z mnisim spokojem. To bardzo specyficzne materiały i dlatego dobrze się je ogląda.
Do nowicjatu trafiają sieroty, a także dzieci, które nie mają co jeść, lub ich rodzice nie radzą sobie z wychowaniem, są uzależnieni od narkotyków. W świątyni uczą się nie tylko higieny codziennej, medytacji, punktualności, ale nawet mówić, czy chodzić. Jako, że mnich jest byłym bokserem, nie mogło zabraknąć regularnych treningów muay thai. Każdego roku organizowana jest w wiosce uroczystość na cześć przybycia mnicha, jedną z atrakcji jest turniej tajskiego boksu! Niektórzy z wychowanków zostają bokserami, inni wybierają bycie kapłanem, czy jakąś pracę. Potężna robota jest tam robiona!
Jako, że zaglądamy wgłąb obcej kultury, a nawet na jej skraj, do tego sprzed 18 lat, niektóre metody zostaną z pewnością uznane za kontrowersyjne. Phra Khru Bah robił co chciał, włącznie z tatuowaniem dzieci na całej klacie. „Od teraz będziesz jak tygrys”, heja i do przodu, a to nie film fabularny „Kickboxer” tylko prawdziwe życie.
Jeśli ktoś jest zainteresowany (dużo) spokojniejszymi i aktualniejszymi twarzami buddyzmu, mogę polecić również „Kod Buddy”. 8 odcinków dostępnych jest na aplikacji Canal+. Twórcy w każdym z nich zaglądają do innego kraju i przyglądają się tej religii od różnej, bardzo różnej strony. Na tym serialu, jeśli nie jesteś zainteresowany buddyzmem i Azją, możesz jednak kimnąć, „Zagubione dzieci Buddy” mimo wolnego rytmu zapewniają widzowi dawkę emocji.
Bawię się z córką na osiedlowym placu zabaw. Wyciągam ręce by ją złapać, gdy sunie po zjeżdżalni. Zza jej pleców ukazują się napisane markerem przez większe dzieci, co wnioskuję po młodzieńczym charakterze pisma, „Jebać policję” oraz inne, mniej oczywiste teksty, zapewne cytaty new-pato-schoolu. Próbuję zmęczyć młodą, żeby w spokoju móc przesłuchać nową płytę kieleckiego rapera Tau. Druga część głośnego „Remedium” pomaga wychowywać dziecko, oddala od pokus, czy opcji bycia „fajnym tatusiem”, widzianym głównie na… widzeniach.
21 utworów Tau na jego własnych bitach, nie licząc dwóch kawałków na podkładach… syna, Aleksa. Raper zapowiedział, że nie będzie tu odrzutów, cóż, w przeszłości bywało z tym różnie, pozostawało sprawdzić. Wniosek? Wyszła mu jedna z równiejszych płyt od jakiegoś czasu.
W ostatnim tekście o nowych polskich rap-płytach wspomniałem, że Tau jakby nawijał do dzieci, taka myśl opętała (heh) mnie np. po zobaczeniu klipu do „Say Cheese” z Vin Vinci. Przebrali się z Vincim za kowbojów i biegają po „Dzikim Zachodzie”. W takim wydaniu Piotrka lubię najmniej, a ostatnio cukru nie brakowało, na przykład w postaci utworów z różnymi księżmi z poprzedniej płyty („Ikona” 2020), czy dodanie do niej jako gadżetu jakichś dziwnych, kolorowych okularów.
W teledysku do „Grawitacji”, na którym Tau tańcuje, stylizowany na Jokera, z Miśkiem Koterskim (polecam jego wywiad w podcaście „Co ćpać po odwyku”, znajdziecie m.in. na Spotify) jest już ciekawiej, po głośnym, mrocznym (ups) i udanym filmie o tej postaci, łatwiej się z nią utożsamiać (niestety – od małego dzieciaka jestem fanem Batmana [1]).
Naprawdę lepiej jest na kawałkach, które nie były singlami. Przesłuchując „Remedium II” robiłem „uff” niezliczoną ilość razy, Tau nie tylko odzyskał charyzmę, która jakby powoli znikała w nie tylko moich oczach, ale odnalazł sposób opowiadania, w którym słowo „Jezus” nie pada co pięć sekund, a który przecież znał z początków kariery jako Medium. Rewelacyjnie usłyszeć go w takiej formie, na hip hopowych bitach, zresztą jest to bardzo hip hopowa płyta, co ostatnio nie jest oczywiste. Dojrzalszy katolik nie musi się już tłumaczyć w kawałkach, wiara stoi w tle na mocniejszym fundamencie, co nie znaczy, że brakuje tu kawałków poświęconych wdzięczności Bogu. Muszę też oddać Tau w kwestii męskości w przekazie – słuchając „Reme2ium” zdałem sobie sprawę, że esencją owej męskości jest bycie odpowiedzialnym ojcem, a to Piotrek promuje jeszcze mocniej niż np. Lukasyno. Niby truizm, ale jak trudno za tym pójść na 100% wiedzą tylko rodzice. Mówiąc wprost – przed „R2” zacząłem się zrażać i nie zauważać dobrej roboty artysty. Kopnął w dupę jak na rapera przystało – siłą nowej płyty.
Gdzie znajdziesz tekst na temat hipokryzji korzystania z prostytucji, czy pornografii i wychowywania córki? Między innymi na drugiej części „Remedium”:
Ciekawy jest numer „AI”, sprzeciw wobec sztucznej inteligencji, temat na czasie, świetny bit. Rap jest muzyką protestu, a każde czasy mają inny obiekt/zjawisko do oprotestowania.
Trzy kobiety, które dograły się na album to Nicole Tymcio, Sara Deepsoul (śpiew) i charyzmatyczna Kara (rap). „Remedium II” odwiedził też Kacper HTA, Vin Vinci, Łona (!), Anatom i Kotzi. Oczywiście starsi odbiorcy czekali głównie na numer z Łoną, który trzyma swój poziom i specyfikę (polecam przesłuchać projekt „Taxi”). Tau i Łona charakteryzują się szerokim zakresem słów oraz bogatą wyobraźnią i taki musiał być kawałek „Nie znamy się”. Po nim następuje świetna „Tautologia” – ten numer najmocniej kojarzy mi się z charyzmą „Graala” (plus, oczywiście, otwarcie krążka – „Przeszłość”).
Wydanie fizyczne, książeczka, jest właśnie tym, czego zazwyczaj nie znajduję u innych współczesnych artystów. Poruszałem to przy poprzedniej recenzji, Juras, KęKę i Lukasyno dali nam dobrą muzykę (szczególnie dwójka ostatnich), ale niezbyt zadbali o opakowanie. U Tau „fizyk” zapewnia dodatkową frajdę, w tym przypadku jest to list do fanów, podsumowanie ostatnich 10 lat na… 39 stronach (formatu typowego opakowania płyty)! Piotrek po raz kolejny zapowiedział tam swoją książkę-autobiografię, nawet kilka razy. Czekam. Póki co, opakowanie otrzymuje mocne 10/10, bo czego tu jeszcze oczekiwać? SewerX, grafik rapera od lat, nie zawsze mi leży, lubię odcienie szarości, a on zawsze daje nam paletę barw, tu jednak okładka wyszła zajebiście, zdjęcia pochodzą z Rezerwatu Gwiezdnego Nieba w Bieszczadach, a Tau leży na kanapie z tagiem „Reme2ium”. Taka właśnie jest ta płyta, trochę spojrzenia do góry, wiele przyziemnego, bliskiego blokom hip hopu.
Dobrze mi weszła ta płyta, niemal zbiegła się z kolejnym wstaniem z gleby, które przechodzę plus minus od czerwca. Próbując uchwycić świat, ba, nawet swoje życie, tym bardziej będąc wyposażonym w jakąkolwiek wyobraźnię, można doprowadzić się do szaleństwa. Otwarta głowa ma ten minus (?), że niełatwo jest na stałe osiedlić ją w jednym światopoglądzie – wszak żaden z nich nie odpowiada na wszystkie pytania. Zakładam słuchawki, zagłuszając smutne i tragiczne krzyki z osiedla. Między wieżowcami krążą ci, którym się (oby tylko „jeszcze”) nie udało, zabrano im dzieci, albo olali je, wybierając alkohol, czy mefedron. Z drugiej strony osoby, które oddały się kultowi (wyłącznie) ciała. Wiem o tym, bo znam ich, bo znam dzielnicę. Tak jak Tau. Obyśmy wszyscy potrafili wyważyć, zawrócić, reflektować się.
Wybacz brak wiary. Znowu zapętlanie, znowu ciary! Wiem za co zapłaciłem, pod każdym względem.
[1]: – Czego ode mnie chcesz? – krzyczy bandyta, wisząc na lince Batmana, wysoko nad mrocznym Gotham.
– Strachu.
Chyba w „Lidze sprawiedliwości” to było. To źli ludzie mają się bać, nie dobrzy, zgadzamy się?
Obecnie robi się bohatera z Jokera, zresztą po bardzo dobrym filmie Todda Phillipsa z 2019 roku. Oto w światku Batmana skupiono się na psychice czarnego charakteru, stworzonego przez społeczeństwo. Czarno-białość, podział dobry-zły, rozmywa się coraz bardziej. Coraz mądrzej?
Joker Phillipsa miał prawo się wkurwić. No ok., ale co dalej „ma prawo” z tym wkurwieniem robić? Oto jest pytanie o kształt akceptowalnego… społecznie buntu.
Mroczny Rycerz walczy poza prawem, ale w imię sprawiedliwości, uderzając także w skorumpowanych policjantów. Już od oglądanej przez nas w dzieciństwie bajki, współpracuje głównie z Gordonem, a reszta na niego czatuje. Nie ma instytucji, środowiska godnego stuprocentowego zaufania. Czy to powinno dziwić, skoro stworzyło je społeczeństwo, to samo, które powołało do życia postać Jokera? Syf w policji, syf w Kościele… Syf w hierarchii, ale i bez niej.
Ogólnie, niegłupie te historie o naszych bohaterach z dzieciństwa…
5 lipca, leżę jak wieloryb i oglądam dwa mecze z rzędu. Piękna egzekucja Hiszpanów na dobrze grających gospodarzach i to w 119 minucie. Ciarki na ciele przypominają mi, że… lubię piłkę, bo co ja mam wspólnego z Niemcami i Hiszpanią? Nawet zagraniczne sympatie skierowane są gdzie indziej. No, ale… skurwiel wyskoczył do główki i uciszył Stuttgart.
Po 21:00 w Hamburgu CR7 udowodnił, że „nadszedł już czas” w futbolu na najwyższym poziomie, zaś jego kolegów z kadry ogląda się dużo przyjemniej. Szkoda, że dalej przeszli Francuzi, cały świat wie dlaczego, przyjemnie patrzyło się tam tylko na jednego piłkarza i nie był nim „człowiek w masce”. Mbappe wyglądał jakby dbał tylko o swoją twarz, trzymał się to za nos, to za szczękę, zaangażowania wydawał się mieć tyle, co znudzona Pani w nie swoim warzywniaku. Zarówno „twarz” reprezentacji Francji jak i twarz kadry Portugalii wyglądali w meczu przeciwko sobie niczym wystawieni dla kibiców z Azji celebryci, jakby po prostu mieli być. Przed dogrywką cała kadra Portugalii stoi w kółku i słucha trenera, a Ronaldo leży w środku.
Ale ja nie o fenomenie, który sam wie, że czas się zwijać.
Wszystkim znane są pseudo bijatyki piłkarzy, które najczęściej przypominały przepychanki dziewczyn z trzeciej ce (podstawówki), czy też emocjonalne kłótnie z arbitrem, który miał na przykład nie widzieć przewinienia (dzisiaj: nie pobiec sprawdzić VAR-u). Teraz nawet to zabrano futbolowi, bo pod groźbą żółtej kartki jedynie kapitan zespołu może dyskutować z sędzią. Media poinformowały, że UEFA jest zadowolona i przepis zostanie z piłką nożną na dłużej.
Dłużej trzeba będzie czekać na słynne Zajeb mu! Zajeb mu!? Na to wychodzi.
Nie twierdzę, że przepychanki na boisku są czymś w piłce niezbędnym, a arbiter ma biegać w ochraniaczu na zęby i kasku. Oczywiste, że decyzje UEFA się obronią, ma to sens (jak VAR), ale otoczka naszego (dzieciaków ze żwirowych boisk) futbolu na tym traci. Owszem, takie mecze jak Hiszpania – Niemcy nadal będą przyjemne dla oka za sprawą poziomu zawodników, ale wyobraźmy sobie, nawet nie tyle Portugalia – Francja, co szarą polską rzeczywistość ligową, nowoczesne stadiony, na których każdy mecz jest bliźniaczo podobny, z jeszcze jedną „emocyjką” mniej.
Co kolejnym krokiem? Sprawdzanie w wozie VAR ruchu ust piłkarza, czy oby nie przeklął pod nosem, niczym 41-letni Pepe po dogonieniu Francuza i wybiciu piłki na rzut rożny (fuck yeah!)? Kastrują nam ukochany sport, rzecz jasna we wszystkim mając „obiektywną rację”. Tyle, że na trybunach, przed telebimami i monitorami, gdzieś mamy spokój – szukamy nie tylko sportu, ale i płynących z niego emocji. Kto kibicuje od dawna czuje jak odchodzą, nie od razu, a taktyką salami, plasterek po plasterku.
Nic nie jest wieczne. Nostalgia…
„Chciałem tylko żyć spokojnie” – nikt tak ciekawie nie opowiedział o przejściu z życia ulicznego do izolacji od zgiełku jak Lukasyno. Dzieje się to od kilku płyt konsekwentnego („Nie zawrócę”) białostockiego rapera. Jego przekaz jest przejrzysty, a warsztat coraz lepszy. Mam takie momenty w życiu, że nie mogę tego słuchać, zbyt spokojne, ale zawsze wracam…
Dawno nie kupowałem płyty CD, po prostu nic ciekawego, według mojego gustu, od jakiegoś czasu nie wychodziło. Kilka dni temu opuściłem empik z „Przedświtem” Lukasyno (2024) i – zaległością – „Przemianą” Jurasa (2022). Szykuję się na „Remedium 2” Tau (jeszcze nie ma w sklepach, wysłał preordery), ale Piotrek, niestety, stracił zapał, sam o tym mówi i to słychać na ostatnich singlach, podobnie jak spadek charyzmy, co odczuwam wyraźnie jako wierny fan od czasów Medium (w tym uczestnik sam nie wiem ilu koncertów, co najmniej pięciu). Poza tym, jakby nawijał do dzieci, wiem że Jezus kazał być jak dziecko, ale dzieciak jakim jest Piotr na swoich trackach spowodował przesunięcie tego niegdysiejszego top (dla mnie) na nieco dalszy plan. Lukasyno za to rapuje/recytuje po męsku, zresztą niejednokrotnie powołując się na zachowania „jak na prawdziwego faceta przystało”. Nie jest to muzyka rozrywkowa, to refleksja dla mężczyzn właśnie (nie obrażając słuchaczek), najlepiej na łonie natury, na słuchawkach.
+/- połowę długiej płyty stanowi refleksja idealna na przedświt, druga to dojrzały przekaz uliczny, taki z innej perspektywy, z dystansu. Lirycznie jest bardzo dobrze, rap ocierający się o poezję, tym bardziej w stosunku do dzisiejszego „głównego nurtu”. Co jest głównym nurtem, to co ma najwięcej wyświetleń na portalach, w których od dawna się gubię? Za to lubię kupowanie płyt…
Nie znajdziesz tu pochwały brania narkotyków, ruchania dziwek i tak dalej. To zachęta do, by nie użyć po raz kolejny słowa refleksja, medytacji nad samym sobą i światem, tym widzialnym i niewidzialnym. Lukasyno nie ocenia człowieka pod kątem jego religii, sam używa szamańskiego bębna, indiańskiego fletu… widzimy jak różne ma inspiracje, nie tylko muzyczne, ale i duchowe. Kolejnym instrumentem, którym raper wzbogaca bity jest handpan. Mój faworyt? Póki co – „Makata” (na fotce kadr z klipu).
O ile jeden Piotrek traci charyzmę (życzę by przypomniał sobie jak Jezus wywracał stoły), drugi albo ją trzyma, albo odzyskuje po latach bez większego – jak dla mnie – wyrazu. Fani wiedzą co się działo z KęKę, ja fanem nie byłem, ale oglądałem kilka wywiadów, po których uznałem, że warto go śledzić, bo po prostu zna życie i prawdziwe problemy (także z samym sobą). Na fali słuchania nowości od Lukasyno wklepałem KęKę „4:01” oraz EP’kę „3:59” i zakochałem się w tej muzie od pierwszego słyszenia, a zaznaczę, że do teraz żaden album eks listonosza z Radomia nie został ze mną na dłużej niż jedno przesłuchanie (nie licząc singla „Samson”). Powód jest prosty – niektóre wokale ci (!) się podobają, inne pozostają mniej strawne dla twojego (!) ucha. Wokal to jedno, a przekaz, bit to drugie i trzecie. Ostatnie, nowe albumy siadły tak mocno, że wokal (lubię Fokusa, Sokoła, Pezeta, Borixona, całego WYP3 i wielu innych…) chowa się (przede wszystkim) za tematyką, bitami i bujającymi, melodyjnymi refrenami (Jonatan!). „Nowy design” brzmi jak letniaczek, a porusza smutny – jak to u KęKę – temat szukania szczęścia. „4:01” to godzina, podobnie „3:59” – ta druga, „wcześniejsza płyta” jest bardziej depresyjna, ale raper przypomina, że po czwartej zero zero zawsze nadchodzi czwarta zero jeden. Sporo tu bólu, ale i zbierania sił do dalszego życia pełnego obowiązków. Dorosłe życie, kłopotów mnóstwo, czy dajesz radę, czy samobójstwo? – pyta KęKę, nawiązując do kultowej „Molesty Ewenement”. Na „4:01” roi się od gości, śpiewających i rapujących (w tym Żabson, nie mogę się przekonać, ale tematyka singla narzuca ostrożność w ocenie, trafnie).
Zarówno KęKę jak i Lukasyno kupiłem w podstawowej wersji digipaku. Jakieś zdjęcie, grafika, podziękowania – nic specjalnego. KęKę dodał kilka vlepek, fajnie. CD Jurasa w klasycznym opakowaniu, ale książeczka bardzo uboga. Wiem, że muzyka ma mówić wszystko, ale dla kolekcjonerów…
Muzyka nie zamyka się na wiek słuchacza, mimo to po wspomniane krążki sięgną zapewne starsi odbiorcy, lub chociaż starsi życiowym doświadczeniem. Budujące, że wychodzą jeszcze dobre albumy, mocna dawka. Ostatnie projekty 1988 z kolei mi nie wchodzą, chłop jeszcze (?) w mroku. Noon z Żytem też szykują, aczkolwiek z zupełnie innego działa, solidny strzał. Dzieje się.
Kupię każdą płytę, przy której poleci mi łza. Nie będę analizował każdego numeru, odpal sobie i sprawdź, co sam poczujesz.
Jest szansa na chrześcijański seans, po którym nie będziecie rzygać tęczą. Nie spodziewajcie się robiącej taniec erotyczny Salmy Hayek, ale też cukierkowego obrazu raju i ukazania wiary, a co ważniejsze instytucji katolickiej i protestanckiej bez żadnej skazy. Jest pro, ale nie w stu procentach, a to już bardziej życiowe.
Żeby każdy film „katolicki” był jak „Ojciec Stu” (2022), oszczędzono by wiernym i niewiernym cierpienia! Bezpretensjonalny, w kilku momentach naprawdę zabawny, chwytający za serce. Tematyka i obsada (Mel Gibson, John z „Teda”… zawsze go tak będę nazywał) spowodowały, że długo do niego siadałem, spodziewając się zbyt moralizatorskiego podejścia do tematu. Znudziło mnie takie kino. Historia była wszak prosta, były bokser ma wypadek i słyszy powołanie. A jednak, ciekawie pokazali charakter późniejszego ojca Stu (nie ma co ukrywać, skoro sam tytuł sugeruje…), jego taty – smutnego alkoholika (Gibson), mamy oraz towarzyszy z seminarium. Dobre wrażenie potęguje oparcie fabuły na faktach. Czy ktoś uważa wiarę w Boga za kłamstwo to inna sprawa, nie jest rolą tego typu filmów rozważać historię religii, w każdym razie wiadomo, że jakakolwiek próba pokazania powołania zatwardziałym ateistom kończy się fiaskiem. Może chociaż nie będą patrzeć na wszystkich powołanych z góry?
Kolejnym obrazem opartym na faktach, jest „Jesus Revolution” z 2023 roku. Tu mamy do czynienia z protestantyzmem, nazwałbym go typowo amerykańskim, bo wiemy jakie do dziś „pastorzy” robią na tym biznesy. Zapełniają stadiony, zmieniają modlitwę w show, zresztą jego nieodłączną częścią są uzdrowienia, egzorcyzmy (w katolicyzmie już jest podobnie). Na ekranie przyglądamy się początkom tego zjawiska, kiedy w latach siedemdziesiątych masowo nawracali się hipisi. Głosili miłość, bezpośrednią i natychmiastową, równolegle polecano ją za pomocą trawy, czy popularnego LSD. Hipisi-chrześcijanie powoli rozumieli, że to czego szukają jest w Jezusie, nie w narkotykach. Nie tracili nic ze swojej subkulturowej specyfiki, której z kolei nie tolerowali konserwatywnie nastawieni protestanci. Do czasu, bo znalazł się taki, który otworzył im drzwi swego zboru… Film pokazuje historię takiego pastora oraz kilku młodych ludzi – wszyscy żyli, lub żyją do dziś, w realnym świecie. Podobnie jak „Ojciec Stu”, film jest dobrze zrobiony. Ciekawie pokazano np. próbę rozkminienia świata na haju, kiedy dzieciaki gubią się we własnych monologach, myśląc że są mędrcami prawdy. Chrzczenie w wodzie i samo przyjęcie chrztu również jest mocną stroną filmu. Obraz nie jest cukierkowy, porusza ważny dla mnie wątek wybujałego ego, mieszanego z „głosem Ducha Świętego”. Jak to się ma do dzisiejszego, „stadionowego” chrześcijaństwa? Nie wiem. W każdym razie trzeba uważać na wilki w owczej skórze i zwyczajnych narcyzów. Jeśli jesteś wierzący, oprzyj się jak najmocniej na Bogu i własnym sumieniu, a jak najmniej idealizuj innych ludzi. Piszę z doświadczenia, również w Kościele. Wtedy tego nie widziałem, ale dzisiaj znam takiego wilka i sam nie wiem, czy mu dziękować, czy mieć pretensje o osłabienie (ostatków) wiary w ludzi. Chyba jednak dziękować – wydoroślałem jako osoba religijna.
Oba filmy znajdziecie na platformie Netflix.
Choćby nie wiem ile reportaży o Hamburgu napisał portal X, ilu szarym ludziom Niemcy kojarzą się z tolerancją i wykolejeńcami, a ilu z odradzającym się, bo siedzącym głęboko pod skórą, poczuciem aryjskiego nadczłowieczeństwa (wrogiego nam, Słowianom)? Wiele razy byłem w Berlinie, w Hamburgu także, widzę jak bardzo lewica i skrajna lewica starają się, by sprzeciw wobec rasizmu był na pierwszym planie, wyskakiwał z lodówki. Z drugiej strony są przedmieścia, tzw. normalni ludzie (prócz lewicowej ulicy), są statystyki poparcia dla partii, są nastroje i trendy w social mediach. Kto o zdrowych zmysłach pochowa niemiecki kompleks i szowinizm?
Podczas meczu otwarcia Euro 2024 przebywam na imprezie związanej z robotą, spotkanie w tle na wyświetlaczu, słyszę typowe zakrapiane komentarze (różnych) ludzi przy stołach. Nikt nie wierzy w przemianę Niemców. Takich fragmentów historii jak III Rzesza szybko się nie zapomina, efektów pracy propagandy nie usuwa z DNA pstryknięciem palców, mimo że pokazano jej absurdy na wszelkie sposoby, od systemu edukacji po Netflix. Mimo, że po raz kolejny zachodni sąsiedzi wystawili na piłkarską imprezę kolorową jedenastkę. Adolf Hitler kontra wielcy, pijani kolesie w sukniach, którzy nienawidzą Anglii, 5:1. Tyle. Euro się rozpoczęło.
Mazurek Dąbrowskiego. Śpiewają rodacy na stadionie HSV, pod stadionem, w strefach kibica. Śpiewają w domach, w tym ja, wkurwiony tatuś pilnujący dziecka podczas czterodniowej zmiany. To fakt, przed Euro 2024 emocji miałem tyle, co przed Eurowizją – zero, traktując je jako coś na kształt zjazdu dziwolągów.
Polacy przed trudnym zadaniem, widzę jak śpiewają hymn, podoba mi się, a pod skórą coś odżywa – ponownie są lata dziewięćdziesiąte i czekam z kumplami chociażby na remis z Anglią. Odradza się wiara i poczucie więzi, myślę, że Lewandowski rozpoczynający na ławce też się do tego przyczynił. Ominęło mnie, że zafundował sobie botoks, bo tak dziwnie pościągany podczas tych śpiewów i krzyków? Co ja bredzę za populizmy, to tak oczywiste jak fakt, że podczas wspomnianej imprezy chociaż ktoś musiał zdradzić żonę. W każdym razie Lewy kojarzy się z erą „Narodowy roztańczony”, czyli meczami u siebie bez jakiegokolwiek klimatu. Jak nie to, to Olisadebe, albo Roger – zawsze, kurwa, coś.
A tu, proszę. Wychodzą chłopaki i grają, dając nam fajny mecz. Odczuwalny w kraju brak presji póki co dobrze na nich podziałał. Było mi smutno, bo ja wrażliwy jestem, razem z nimi – szkoda. Mistrzowie pięknych porażek kontra Holendrzy (z czym kojarzą się Holendrzy, liberalizmem, trawą, burdelami?), 1:2.
fot. Włoscy kibice zatrzymani przed meczem z Albanią (Euro 2024). Ponoć znaleziono przy nich sprzęt, ale ten tekst tego nie potwierdza: LINK
W wiosennym numerze „To My Kibice+” (nr 1/2024) ukazał się artykuł „Chuligańska Brazylia”. Zdecydowanie zbyt mało popularny kwartalnik po raz kolejny opublikował materiał o Ameryce, która wcześniej w ogóle mnie nie interesowała, ale ile można czytać opisów kto jak ułożył kartony? Teksty o Brazylii, Argentynie, Kolumbii itd. przynajmniej oferowały coś nowego czytelnikowi-laikowi. Kiedy Jawor wrzucił do swego sklepu trzy książki-reportaże Łukasza Czeszumskiego, który w obiektywny sposób stara się przedstawić świat amerykańskiej ulicy – szybko zrobiłem klik, klak, klik.
Zacząłem po kolei. „Miasto gangów. Ukryte światy Rio De Janeiro” wyszły w 2019 i obrazują rzeczywistość przed i po Igrzyskach oraz Mistrzostwach Świata w Brazylii. Poradzili sobie? Oczywiście, że nie. Zamietli pod dywan, a teraz jest jeszcze gorzej.
Policjanci muszą po służbie chować mundur i dokumenty, bo bandyci mogą ich rozpoznać i – czy to w środkach transportu publicznego, czy podczas stania na światłach we własnym aucie – odstrzelić. ACAB nabiera w Rio innego rozmachu niż u nas w Europie, a każdy diler z faweli (od razu, bez szkoleń i testów dostają broń) oddał serię podczas nalotów.
Dawna stolica Brazylii nie jest jednak miejscem walki dobrych policjantów ze złymi bandytami. System jest tak skorumpowany, że sprzedaje na fawele broń, od której potem będą ginąć jego ludzie. To on zepchnął znaczną część narodu na margines. Gangi wynajmują policyjne wozy opancerzone do ataków na konkurencyjne grupy. Podobnych faktów Czeszumski przytacza sporo, a „Miasto gangów” można uznać za książkę ukazującą brazylijskie błędne koło, nakręcane przez nieudolną i zakłamaną władzę.
Mieszkańcy zazwyczaj wolą życie pod ochroną trafikantów (dilerów) niż policji, a tym bardziej milicji, a więc mafijnej koalicji polityków, policji i bandytów. Ale na faweli nie jest fajnie. Możesz jak piłkarz Adriano, legenda Interu Mediolan (na małych zdjęciach), gadać o tym, że na faweli jest wolność i na bosaka można ze skrętem zapalić sobie beztrosko grilla, ale tego samego dnia możesz zginąć od zabłąkanej kuli puszczonej gdzieś w uliczkę, bo dilerowi wydawało się, że dostrzegł coś podejrzanego. Mimo to, nie brakuje relacji mieszkańców przyzwyczajonych do realiów i twierdzących, że lepiej jest pod ochroną gangu niż policji. Z drugiej strony – co się dziwić, skoro tam dorastali, a główny nurt nie oferuje niczego prócz kłamstw i przemocy. Gang to sąsiedzi i jeśli trzymasz się zasad (opisanych w książce) – nic nie powinno się stać. Nic dziwnego, że nikt nie okrada swoich, skoro karą za niemal wszystkie przewinienia jest kulka w łeb, a np. pedofilowi nie zdążyliby jej zapakować, bo wcześniej zostałby wywleczony na ulicę i zabity kijami oraz maczetami.
Książka opisuje klimaty takich ludzi jak na filmiku niżej (dobór akurat tego filmiku – przypadkowy, ale jest o tyle fajny, że surowy). Relacje z wnętrz faweli, wnikliwe, po poznaniu ludzi, nie jak modne dziś vlogi podróżnicze pokazujące fawele z daleka, niczym ZOO. Czeszumski poszedł dalej, szukając przyczyny otwartej wojny. Wyszło mu tak, że 287 stron przeczytałem w dwa dni. Dobra lektura!
Ranny człowiek – rządny przygód, jeszcze może coś zrobić, poczuć młodzieńczy zew. Wieczorny, pełen gorzkich refleksji.
Dogasa ogień w wymarzonym kominku. Gdzieś poza sezonem, w Polsce, w pięknym kraju, lecz z dala od ludzi. Niestety, tego jednego – siebie – zawsze muszę ze sobą zabrać. Na wyjeździe regenerującym umysł i nerwy, powoli odzyskuję równowagę. Czemu skośne zen popularnie łączy się z zachodnią psychologią i psychiatrią, a jest tolerowane nawet przez niektórych duchownych katolickich (np. śp. klasyk Thomas Merton)? Bo działa. Nagle wszyscy trenują uważność. „Trenuję i ja” (melodia z reklamy Mamby).
Z bezradności przechodzę w obojętność, ze zdrowego rozsądku przechodzę w obojętność, nawet rewolucje od spodu pompowane są przez wielkie korporacje. „Rewolucja” jest dziś modna, każdy kto papla jęzorem ma kanał i papla na nim publicznie, co drugi śmiga w kominiarce, zasłania ryj chyba tylko dlatego, że się go wstydzi. Nawet nie ma czasu tego komentować, zresztą kto by to czytał?
Z lenistwa przechodzę w obojętność! Chciałbym tryskać optymizmem, łamać ten stereotyp o nas, smutnych Polakach, ale odbieram kolejne wiadomości, tam, przy kominku i „Grze szklanych paciorków” Hermanna Hesse. Nic więcej nie trzeba dodawać, też wieczorami, podczas których pragniesz spokoju, wolałbyś zapomnieć o tym, że jesteśmy ze sobą „perfekcyjnie” skomunikowani. Dawniej sprawy mogły poczekać.
Wychodzę na taras, w kraju jeszcze zimno, wystarczy że słyszę szum fal, ten sam, co za dzieciaka. Przecież jest pięknie, „ale…” gdzieś tam czekają problemy i zawiedzione twarze. Jednego wieczoru odbieram trzy fatalne wiadomości z odległości ok. 300 km. Przesada.
Przecież trzeba szukać rozwiązania, tyle. Choroba Zachodu to jednak taki stan, w którym nawet stojąc na szczycie myślisz, że jesteś na dnie, więc trąbię co jakiś czas jak stara baba, lub słoń, zapominając, że życie generalnie jest cierpieniem i należy to zaakceptować. Nigdy w pełni nie zaakceptowałem. Odzyskiwanie równowagi oznacza uspokojenie emocji i dokarmianie tego drugiego wilka. Rodzina, praca, spokój ducha… no „jaja” są potrzebne (i nie mam tu na myśli wyłącznie nas, facetów).
Neowojny, leciały drony na Izrael. W polityce, tak jak w życiu, zamiast spraw bieżących bardziej zainteresowałem się mechanizmami. Z tego dystansu najlepiej widać, najłatwiej też zrzucić sidła sztywnej ideologii. Kto chciałby być pionkiem w grze? Nie robię z siebie żadnego weterana, lecz zgodzicie się, że do uwierzenia w ten wniosek, bo on się oczywiście przewijał jako dostępna opcja (niezbyt atrakcyjna) już wcześniej, potrzebny jest PESEL. U jednych taki, u drugich inny, w każdym razie w życiu uczciwego względem siebie i poszerzania wiedzy człowieka jest ta linia. Mówi się, że z wiekiem jesteś coraz mniej radykalny. Bo jesteś mądrzejszy, nie tylko mniej Ci się chce! Kryzys paradoksalnie może oznaczać, że idziesz w dobrą stronę.
1 maja. Dopisuję to, gdy jest już ciepło. Dziecko ciągnie na dwór. Tego lata będę bardziej opalony i mocniej dotleniony. Jedziemy do ZOO. Zobacz jaki piękny dronik, yyy, słonik…
Trochę kultury! Dawno nie czytałem niczego ciekawego od Waldemara Łysiaka. W 2022 wyszła nowa książka „Pan Juliusz”, typowo łysiakowy hołd, tym razem dla Wieszcza Narodowego, Juliusza Słowackiego. Co mam na myśli pisząc „typowo łysiakowy hołd”? Przez wiersze Pana Juliusza płyniemy bowiem lekko i przyjemnie, nawet jeśli nie jesteśmy fanami poezji. Faktem jest, że w każdym polskim mieście znajdziesz ulicę Słowackiego, więc warto chociaż coś na temat Wieszcza wiedzieć!
Łysiak zaczyna od obalania rzekomego homoseksualizmu Juliusza, przedstawiając nam muzy autora m.in. „Kordiana”. Poznając wyrywkową twórczość poety trafiamy na historie miłosne i erotyczne, na których przecież – obok kasy i władzy – stoi (lub leży) ludzki gatunek. Oprócz kobiet (często kilku naraz), Słowacki miłował Jezusa Chrystusa, lecz ta książka nie jest o wierze. Hmm.
Treścią drugiej części jest spór Słowackiego z Adamem Mickiewiczem. Tak jak dzisiaj „freestyluje” się na podwórkach i w podziemnych klubach (aczkolwiek za sprawą Internetu dużo mniej undergroundowych), tak dawniej improwizowali poeci. Kto miał lepsze dissy? A no właśnie, ciekawe i naprawdę nie tak odległe od rapu! Po co zatem wyzywać jedni drugich, to od frajerów, to od bluzgających idiotów/tryglodytów, skoro dla każdego znajdzie się miejsce przy polskim stole? Jedni i drudzy prezentują typ polskiej wrażliwości. Typ, nie wzór. Nie będę nawet próbował Wam wciskać, że ten prosty wniosek przyszedł mi łatwo. Zawsze będą jednak tacy, co „albo za Słowackim”, „albo za Mickiewiczem”, murem. Nazwą to konsekwencją, ich gust – ich prawo, gorzej gdy zaczynają zwalczać inny nurt, współczuję, że nie potrafią patrzeć szerzej, czyli dostrzec „coś” nawet „po drugiej stronie”.
Końcówka książki zahacza o agenturę rosyjską, która miała zakręcić Mickiewiczem. „Towiańszczyzna” pokazuje nam różnicę między wieszczami, jeden z nich miał się pogubić w politycznym sekciarstwie, drugi wyjść z tego starcia zwycięsko.
Wydanie jak zwykle piękne, (bardzo) bogato ilustrowane i zdobione. Wydawnictwo Nobilis zamyka „Pana Juliusza” w 240 stronach, opakowując je grubą, sztywną okładką.
Polecam wszystkim, szczególnie takim laikom jak ja. Waldemar Łysiak w odpowiedniej dawce i nie o sobie (aczkolwiek w swoim stylu, bo pstryczka Ukraińcom musiał dać nawet tu…)!
Świat się otworzył, przy różnych okazjach można turystycznie wpaść na dziwny mecz, nie każdy gustuje wszak w zwiedzaniu muzeów, czy sztucznych wabików na turystów. No więc kawa i do dzieła.
BSC Hertha Berlin – FC Sankt Pauli (2 liga niemiecka)
Trochę czasu minęło od tego wiosennego spotkania, odbyło się bowiem we wrześniu 2023.
Hertha ma wielki stadion, do tego gra w drugiej lidze, a stolica to też inne kluby, więc o bilet na olimpijski jest stosunkowo łatwo. Tym bardziej, że dookoła obiektu krążą liczne koniki. My postanawiamy znaleźć kasy, co nie jest proste, bo jak się okazuje te tradycyjne stoją zamknięte, zaś wejściówek trzeba szukać w – nieco oddalonym – oficjalnym sklepiku.
Dookoła stadionu robi się tłoczno, a barwy obu klubów zaczynają mieszać się ze sobą. Zabawne było, gdy zgromadzona przy kołowrotkach grupa gospodarzy bluzgała na gości, którzy przechodzili tuż przed wejściem do młyna w kilkunastoosobowej grupie. To są Niemcy właśnie.
Zanim weszliśmy na olimpijski, wbijamy pod sektor gości obejrzeć przyjezdnych. Rzecz jasna – co jeden to lepszy wykręt. Lepsze wrażenie robi boczny stadionik, chyba rezerw Herthy. Niskie trybunki, klatka, miejsca stojące z ovlepkowanymi barierkami. Mogą tu być ciekawsze turystycznie meczyki niż te na głównym stadionie.
Po przekroczeniu kołowrotków od razu udaję się do kiosku prowadzonego przez ultras, gdzie kupuję kilka konkretnych pozycji z tamtejszego rynku prasy kibolskiej. Obok, setki fanów Herthy ustawiają się w kolejce po vlepki, które sprzedawane są w olbrzymich rozmiarach i w całych rulonach, jak – przepraszam za porównanie – papier do dupy. Zresztą cały Berlin to jeden wielki street art.
Stadion pełen, sektor gości także. Czego chcieć więcej? Przede wszystkim super dopingu i akcentów ultra. Tu niestety szału nie było, ale te kilkaset osób z młyna Herthy dopinguje całkiem nieźle jak na ich warunki. Opraw brak, tylko te beznadziejne pokazy świateł, w sumie to „ultra bez fajerwerków”.
Goście wygrali ten mecz, a dziś są liderem 2.Bundesligi. Hertha, podobnie jak Schalke i inne zasłużone kluby tamtejszej piłki, póki co bez szans na szybki powrót do czasów świetności.
Hertha-Sankt Pauli, krótkie video:
Lommel FK – Anderlecht U23 (2 liga belgijska)
Przebywając służbowo w belgijskiej wiosce (nie dosłownie, ale prawie), tuż obok granicy z Holandią (okolice Eindhoven) poszukałem tam meczu. Okazało się, że akurat gra trzeci w tabeli drugiej ligi miejscowy zespół FK, z rezerwami znanego Anderlechtu. Mieliśmy ze znajomym jakieś 30 km do stadionu. Dobre i to, skorzystaliśmy.
Biało-zieloni z Lommel powstali już w 1932 roku, znacznie później przechodzili fuzje, ale kibice używają tradycyjnej nazwy. O gościach nie będę się rozpisywał, bo nie mieli tu znaczenia – i tak było wiadomo, że nikt za Anderlechtem U23 nie przyjedzie.
Stadion to old school i już dla niego warto było tam zajrzeć. Główna z dachem, naprzeciwko trybuna podzielona na dwie części – wyżej krzesełka, niżej miejsca stojące z betonem i barierkami. Właśnie tam kupujemy bilety po 12 euro.
Za bramkami niskie trybunki, wyłączone z użycia. Na sektory wchodzi się schodami, albo piaszczystą koroną, górką z piachu.
Kilku stewardów, dwa małe samochody policyjne, zero spiny, przeszukiwania. Nikt nie pilnuje płotów, polskie dzieci by tam skakały całymi osiedlami. No, ale przed czym pilnować skoro kibic tam raczej kulturalny jest?
Atmosfera to piknik, piwko, hamburgery i dmuchańce. Miejscowi mają na sobie barwy, szale, czapki. Widać jakieś pojedyncze vlepki. Lommel zbiera się w dwóch miejscach gdzie wiesza po jednej małej, kiepskiej fladze. Mini młynek z bębnem obok nas tworzy kilkunastu młodzieńców, odróżnia ich nieco bardziej uliczny styl, ale i tak nie stanowią żadnej siły. Piwko, krzyczenie po udanej akcji, czasem jakiś okrzyk. Bęben zagłuszał śpiewy. Przez większość spotkania było słychać tylko rozmowy grup kumpli na trybunach, mam wrażenie, że znaczna część siedzi w telefonach.
Fakt – nie bardzo było co oglądać, mimo że w pierwszej połowie padły trzy bramki, od 0-1 do 2-1. Ostatecznie Lommel wygrywa 3-1, kupon wchodzi, a nam zrobiło się sennie. Wniosek jest jeden. Piłka nożna bez ultras jest niczym.
Lommel-AU23, krótkie video:
Budzą się jak prawdziwa wiosna, powoli. Kolejne ligi, od najwyższych począwszy. Budzą się europejskie puchary, bez udziału drużyn agresora (Izrael kiedyś zawiesili?).
Niedawno byliśmy dzieciakami. Nie tak dawno manifestowaliśmy, protestowaliśmy w innym świecie. Dopiero co mówiliśmy, że liczy się człowiek, nie to czy jest Ukraińcem (= Bandera), czy Rosjaninem (=komunizm, Putin). I jest to prawda. Czytam aktualnie trylogię „Metro”, napisaną przez pana imieniem Dmitry Glukhovsky, za którym Ministerstwo Spraw Wewnętrznych Federacji Rosyjskiej wysłało list gończy. Napiłbyś się z owym, urodzonym w Moskwie Dmitrym, czy bał się jednak, że siedzi w nim ruski diabeł?
Jak głęboko ranią, w złą stronę zmieniają kurewskie systemy, w których dorasta istota ludzka? A idź pan…
A propos protestu. Ten ciągle trwa w ukochanej kulturze stadionowej. Przeciwko bogatym, którzy chcą odebrać europejskiej ulicy jej, zrodzoną w Anglii, religię. Futbol.
28 stycznia. VfB Stuttgart podejmował u siebie znienawidzony w Niemczech RB Lipsk w ramach rozgrywek 1.Bundesligi. Jeśli ktoś myśli, że ultrasi z tego kraju odpuścili kibicom sztucznego tworu, ten jest w błędzie. VfB najpierw pokazało stosowny transparent, zaś w 60 minucie meczu zrzucili kartki z… krzyżówką nad sektorem gości stadionu Neckar. Gdy kibice RB Lipsk poprawnie odpowiedzieli na jedenaście pytań zagadki, hasłem było (mniej więcej) „nietradycyjne dranie”. Niczym Pan Zagadka z Batmana. Albo dorośli „Chłopcy z placu broni”.
Podobnie jak na innych niemieckich stadionach, przez pierwszych dwanaście minut panowała cisza w proteście przeciwko planom inwestorskim DFL. Następnie VfB ultras wyskoczyli przed sektor i obrzucili boisko piłkami tenisowymi, prowokując przymusową przerwę. Jeden użył do tego rakiety tenisowej. Gospodarze wygrali 5:2, ku radości ok. 52.000 kibiców i pewnie wielu więcej przeciwników czerwonego byka.
Luty. Podobną akcję, co VfB robią ultrasi Herthy, ale przerwa w meczu z HSV Hamburg trwała aż 32 minuty. Harlekins’98 zaznaczyli w oświadczeniu, że Niemcy przyzwyczaili się do krótkich protestów, a te zazwyczaj są mało widoczne.
A propos HSV. W kolejnych kolejkach kibice w Dortmundzie i Hamburgu użyli… blokad rowerowych na słupkach bramkowych, czekoladowych monet i piłek tenisowych, aby zaprotestować przeciwko tym samym propozycjom DFL.
Oddolny, zorganizowany protest wciąż obecny na Zachodzie. Wiosna tuż, tuż.
Ciało i duch nie zawsze idą w parze – śmiałem się z tego kiczowatego, lecz kultowego dla niektórych bywalców wypożyczalni VHS w latach 90tych, tekstu-truizmu z „Kickboxera 3”. Teraz powtarzam go sobie pod prysznicem podczas kolejnej próby rzucenia nikotyny.
Nowy Rok, tradycyjnie biegałem z samego ranka, tym razem płuca bolały, jakby coś z nich wołało. To zatrute ciało, nieidące w parze z duchem, ewidentnie. Człowiek i tak składa się z wielu toczonych walk, czy zawsze da się wygrywać we wszystkich jednocześnie? Przecież to walki nas rozwijają…
Sprytny ten nałóg, nie?
Przynajmniej krzywdzę siebie, nie inne istoty żywe, ostatnio wbiłem się na wegański catering, ponoć ma się po nim więcej energii, he he, każdy tak reklamuje swoją dietę, zobaczymy. Jednak czy powinno chodzić tylko o zwiększanie wydajności? Bliska osoba zasypała mnie materiałami o bestialskich hodowlach i praktykach, jakby zaraz obok człowiek nie robił krzywdy masie innych ludzi, stawiamy pomoc pokrzywdzonym jako priorytet w bazie tego typu, hm, potrzeb? Człowiek psuje wszystko na wszystkie sposoby, dobrze że mniejsza część też buduje.
Daisetz Teitaro Suzuki w swoim „Wprowadzeniu do Buddyzmu Zen”: (…) Kiedy zapytano Joshu (Czao-czou), czym jest tao (czyli prawda zen), odpowiedział: „Twoim powszednim życiem, tym jest tao”, innymi słowy: spokojnym, pełnym wiary w siebie, ufnym istnieniem (…). Nie wiecznym szczęściem, a widzeniem spraw takimi jakie są i próbowaniem się nimi cieszyć. Każda religia zawiera w sobie takie nauczanie, nauka również.
Próbuję, kurwa. Ciało i duch…
Na kimono narzucam parkę, wiążę sznurówki adidasów. Co mnie opinia botów, niech sobie kupią nową bloozie, zresztą już chodzą w ciuchach stylizowanych na orientalne, heh, ja tylko do roboty idę, tak się w życiu ułożyło, i przebierać mi się nie chce. Wychodząc z klatki schodowej, nie wiedząc czemu, przypomina mi się nagle zapach odpalanej zapałki. Klatka plus zapałka jako jeden z zapachów dzieciństwa, lata dziewięćdziesiąte, wojna pojmowana co najwyżej jako miniona abstrakcja, do czasu aż Bin Laden wcisnął enter. Wtedy chwilę się zastanowiliśmy, pamiętam, pod nocnym sklepem, w trakcie dyskoteki dla nieletnich (były takie wynalazki, z polską amfetaminą na blatach). USA jest jednak za daleko. Mieliśmy po czternaście lat i melanżowaliśmy, właśnie mijała nasza kariera sportowa, by później do niej wrócić, a dekady później nawet do niej skutecznie namawiać.
Łysa głowa i okulary, do których musiałem się niestety przekonać, dopełniają mnisiego, no dobra – nieco dziwacznego, wyglądu. Ciągle na drugą zmianę, specyficzna robota, pidżama jako ubiór roboczy do kimania z córką w okolicach południa, „pidżama” jako ubiór roboczy w pracy, mam wrażenie, że zrzucam pidżamy głównie na weekendy.
– Moje zen, radość z powszedniego dnia w klubie, którą udało się wreszcie osiągnąć dzięki tak przyziemnej sprawie jak dystans. Potrzeba czasu i walki do nabrania dystansu wobec spraw, w które się angażujesz i które kochasz, bo potrafią wywoływać skrajne emocje. Znalazłem skryty za świecą dymną z ambicji przycisk stop i ciało idzie w parze z duchem, chociaż w robocie! – mówię sam do siebie i naprawdę chcę w to uwierzyć. Czasem się udaje, serio – i zaobserwowałem, że faktycznie spokój daje efekty.
„Eureka” – powiesz, ale uwierz, przy pewnym typie temperamentu, nie jest łatwo trzymać nerwy na wodzy i nie chodzi mi o biznes, czy zadymy, a o pracę z dziećmi. O wychowywanie dzieci. O ciągłe wychowywanie siebie.
Niemiecka scena ultras wróciła do protestów w klimacie „Scheiss DFL”, bowiem już od 19 stycznia grać zaczęły tamtejsze ligi. Protesty w Niemczech, protesty w Szwajcarii – kibice wspólnie walczą o swoje. Tymczasem u nas za oknem biało, a grają tylko sporty halowe. Co zrobić, póki co kawę i sięgnąć po kolejną cegłę, którą przywiozłem z germańskiej ziemi. Zapasy się wyczerpują, więc możecie odetchnąć z ulgą.
„Saisonruckblick 2022/2023” („Przegląd sezonu 22/23”) spod skrzydła „Blickfang Ultra” liczy 340 kolorowych stron dużego formatu. Po raz kolejny Mirko Otto (kibic Zwickau) zadał sobie trud, by poskładać dokonania fanatyków w profesjonalnej szacie graficznej. Wydał to dziś, kiedy ludzie nie zadają sobie pytań, czy czytać magazyny/fanziny, a czy w ogóle jest sens kupowania/wydawania jakiejkolwiek prasy drukowanej… Niech idą dalej za trendami i wyzywają nas od dinozaurów, może gdy ktoś będzie chciał się od nich kiedyś odciąć i stać się podziemiem, sięgnie po stare sprawdzone sposoby? Chodzi przecież o underground, tak? Nie tylko, ale też. Ufacie dzisiaj jakiejkolwiek gazecie, stronie internetowej?
Magazyn otwiera VfB Stuttgart, ale tak naprawdę nie ma sensu wymieniać wszystkich opisanych tu grup, bo zmieniłbym recenzję w ulotkę reklamową. Zaglądamy zarówno do lig regionalnych jak i na sam szczyt (Bayern) Bundesligi. W zestawieniu znalazło się też miejsce na podsumowanie sezonu ekip spoza Niemiec, np. SV Austrii Salzburg.
Przy każdej grupie znajdziemy opis, czasem liczby, skrótowe info, w tym takie o wydawanych fanzinach. Rzecz jasna nie starczyło miejsca dla całej sceny zachodnich sąsiadów, od czego zależy selekcja – nie mam pojęcia.
Najważniejsze, pewnie nie tylko z naszego, polskiego punktu widzenia, są zdjęcia. Te mniejszego formatu i te ogromne. Graffiti, pochody, fani na dworcu, radość z piłkarzami, rocznice, fanty. Oczywiście mecze, kominiarki, piro i oprawy. Wielki kompleks treningowy Schalke 04, które ostatnio zawodzi – jak wiele znanych marek z Niemiec. Kibice mimo to tłumnie walą na stadiony, także w niższych ligach. Na minus na pewno brak zdjęć z awantur, a nawet licznych tamtejszych spinek.
Polecam kolekcjonerom. 39 grup za 11,90 euro.
Daisetz Teitaro Suzuki „Wprowadzenie do Buddyzmu Zen”. „(…) Zen po prostu czuje ciepło płomieni i chłód lodu, ponieważ gdy jest zimno, drżymy i cieszymy się z ognia (…). Nawet stwierdzenie: „To jest właśnie to uczucie” oznacza, że zen przestał być sobą (…)”. Na chwilę zatem sprawię, że prasa wokół sportowa nie będzie moim zen i Wam o niej opowiem.
Nie potrafię „tego” inaczej wytłumaczyć, kiedy inni szukają typowych pamiątek, ja znikam na stoisku z prasą. Jeśli chodzi o niemieckie kioski, konsekwentnie szukam w nich aktualnych wydań gazety „11 Freunde”. Ostatnio upolowałem dwa numery z 2023 roku w tym jeden specjalny. Różniły się ceną, 7,5 i 9,8 euro. Duży format, kolor – chyba, że chodzi o materiały archiwalne, z premedytacją publikowane w odcieniach szarości.
– Trenerze, ale to jest po niemiecku!
Eh, kuuurwa zen. Czuję się lepiej, gdy oglądam jak bogata i emocjonująca jest kultura futbolowa, jeden z sensów życia. To jak znowu być na stadionie, ale siedząc w domu.
10 numer z 2023 jest ciekawszy jeśli chodzi o fotografie, bo to głównie dla nich warto nabyć kultowe „11F”, będąc polskim kolekcjonerem. Redakcja dba o różnorodność i jakość. Raz jest to oprawa FC Koln na cały stadion, stronę dalej widok z lotu ptaka na nieużywany stadion w Turcji, stojący pośród slumsów i meczetu. Stronę później witają nas jegomoście atakujący autobus kijami. To starcie Eintrachtu z Napoli w Lidze Mistrzów (tam sobie poradzili, wiadomo). To wszystko dwustronicowe rozkładówki. Dalej – niesamowite zdjęcie ultrasów Feynoordu na treningu piłkarzy (na zdjęciu niżej). Piro, kominy i „to” fanatyczne wsparcie dla drużyny. Czerwona cegła pod The Fulham Football Club, corteo z MLS. Mógłbym wymieniać i wymieniać, bo stron jest aż 132. Trzeba zobaczyć, powąchać, przerzucić stronę, znaleźć miejsce w pokoju.
Znajdziemy tu obszerne reportaże, wzbogacone rzecz jasna o dobre zdjęcia. Jeden z nich poświęcony jest zdobyciu Mistrza Italii przez Napoli. Kibice na skuterach, pod kasą, piłkarze, ultrasi, feta. Zresztą w tym numerze fety mistrzowskie i wielkie rozczarowania są tematem numer jeden. Redakcja zagląda w egzotyczne rejony, do Afryki, Ameryki (nie mogło zabraknąć Argentyny). Poświęca artykuł piłce nożnej kobiet, o której ostatnio jakby głośniej.
Do numeru, który nazwałem specjalnym dodano plakat-terminarz 1 i 2 Bundesligi. Wydanie bardziej piłkarskie, jakieś stare tabele, teksty o zawodnikach. Obszerny materiał z dziwnymi… prototypami stadionów niemieckich klubów. To chyba specyficzna zapowiedź sezonu. Powyższe nie znaczy, że numer pozbawiony jest wspomnianego klimatu. Tym razem redakcja fotografowała między innymi kibiców ściśniętych w komunikacji miejskiej, przyklejonych do szyb w drodze na mecz, lub z meczu. Czy to choroba? Nie, to zen.
„11 Freunde” wręcz ocieka tym, co kochamy. Gdy będziecie u Szwabów, koniecznie poszukajcie.
„Kilka miesięcy mojego życia” (2022-2023) to 110 stronicowa książeczka, którą znalazłem przy nazwisku Michel Houellebecq w dziale z literaturą piękną. Mimo umiejscowienia w takim, a nie innym dziale, rzecz tyczy procesów sądowych znanego francuskiego pisarza (aktora, komentatora, skandalisty…?), a także jego stosunków z mniejszością islamską.
Procesy dotyczą kontrowersyjnego (?) udziału Michela w filmie pornograficznym. Przyznam, że sprawa mnie ciekawiła, dawała chwile oddechu od poważniejszych aktualności, na przykład zza naszej wschodniej granicy. Na Zachodzie dalej kłócą się o pierdoły – tak to teraz odbieram, jednak podczas czytania Houellebecq ponownie czułem się zrelaksowany. Zabawne te pierdoły. Humor go nie opuszcza, co czyni lekturę jeszcze lżejszą. Ocenianie Francuza jako człowieka „prawej strony” pozostawiam Wam, tym bardziej, gdy siedzicie głębiej w miejscowych klimatach. Pozycja dla fanów.
Po Marszu Niepodległości 11.11.11 w polskie trybuny wstąpiła nowa fala szeroko rozumianego nacjonalizmu, albo jak kto woli specyficznej stadionowej światopoglądowej prawicowości, gdzie każdy jest inny, ale w kluczowych kwestiach krzyczy się jednym głosem. Taki był duch czasów za rządów Platformy.
Zawsze jest jakiś duch czasów, ale kibice różnią się w kwestii poglądów bardziej niż się nam wydaje. Wystarczy dłużej zastanowić się nad… swoim podejściem do życia, a potem przyjrzeć mu się na tle symboli i ich znaczenia. Idea i czyny zawsze pokrywają się? Taka prawda, że jesteśmy coraz bardziej Zachodni, kraj nie mógł się otworzyć i jednocześnie nie odczuć zmian.
W prehistorii, kiedy film „Romper Stomper” (nie poważne książki) stanowił inspirację, a za granicę wyjeżdżał mało kto, nad Wisłą rozwijał się ruch NS/NR skinów. Następnie nastała era rapu, a po 2010, 2011 roku wszystko jakby się wymieszało i stworzyło coś, co obserwujemy w Polsce po dziś dzień. „Narodowo nastawionych kibiców”. Kto czego słucha, jak wygląda i tym podobne kwestie nie mają już znaczenia. Ortodoksi to dinozaury, a kraj pełen jest patriotów – mniej, lub bardziej w tym patriotyzmie wykształconych. Różnych jak liczba światopoglądów wewnątrz Konfederacji.
Dla każdego z nas pojęcie „narodowy” może oznaczać coś innego, podobnie jak Good Night Left Side. I zazwyczaj oznacza, więc jeśli mnie nie rozumiesz – rozumiem. Szanujemy barwy narodowe, czcimy pamięć o ważnych wydarzeniach, także tych kontrowersyjnych dla elit (np. Wołyń). Tym co (prawie) zniknęło z płotów i okrzyków jest radykalniejsza polityka, skrajny nacjonalizm. Niby „okładka zmieniona, lecz ta sama książka” (Ci sami ludzie na trybunach) – przynajmniej w kilku miastach, ale to okładka podkreślała poglądy i je szerzyła. A może ludzie się wewnętrznie zmienili, nie tak bardzo jak świat, ale trochę musieli przesunąć się w kierunku „nowego centrum”… Tak to po prostu działa. Skoro najważniejszy jest klub, wszystko kręci się wokół niego. I innych spraw.
Kibice robią co chcą, mają swoje sposoby na zakazy, więc radykalniejsza polityka (np. „biały suprematyzm”) zniknęła z płotów głównie dlatego, że nie jest – najwidoczniej – warta kultywowania. Sektory najzagorzalszych fanatyków już od dziesiątek lat dopingują ciemnoskórych piłkarzy, jeśli ci zostawiają serce na boisku. Czy to oznacza „poddanie się”, czy może jednak rozszerzenie horyzontów, wbrew temu, co sądzą o nas media? Przecież krzyczenie np. „Edson” nie oznaczało, że trybuna zaprasza wszystkich rodaków Edsona do Polski, wraz z tabunami wujków i kuzynów (a Edson grał w Polsce długie lata temu…)! Wręcz przeciwnie – ostatnio pojawiły się antyimigracyjne transparenty! Wymierzone celniej w dany czas.
Prywatnie stajemy się coraz mniej radykalni, mam wrażenie że niektóre hasła goszczą na ustach i koszulkach ludzi głównie z przyzwyczajenia. Trybuny niechętnie przyznają się do ewolucji (bo po co?), ale ta ewolucja wiąże się z powolną zmianą zachowań. Wielu kibiców (czytałem dziesiątki podobnych wniosków w relacjach) na przykład „rozumiało strajkujące kobiety”, ale nie chciało przy tym bezczynnie przyglądać się atakom na kościoły. A jednak! Sercem byliśmy także po stronie wolności pań (nie politycznych liderek-feministek, czy ewidentnych lewaczek, ale… co to dziś znaczy?). No właśnie – wolności.
Mimo wszystko, takie nietypowe dla kibiców „rozdwojenie jaźni” dawało do myślenia. Jacy faktycznie jesteśmy i czy oby nie z… pojemniejszymi sercami niż sami sądziliśmy? Czy właśnie kibice jako pierwsi nie okazali, chociażby w relacjach z kontrmanifestacji, zrozumienia dla… teoretycznego rywala (w tym przypadku – rywalek)? Jak określą się polscy kibice, gdy kolejne pokolenie nie będzie chciało stanąć murem za, a właściwie przed, kościołem (bo będzie im wstyd za Kościół), a PiS/Konfederacja będzie pod przymusem zakładał paniom metalowe majtki?
Aby nie być zbyt słodkim, warto podkreślić, że nowe sytuacje wywołują reakcje również w drugą stronę i tak było np. w Przemyślu (ale nie tylko) z Ukraińcami, odkurzono nowy-stary konflikt i tamtejsi naprawdę wiedzą jak daleko hasłom o tolerancji i integracji do prawdziwego życia. Dzieje się także na dzielnicach innych miast w Polsce, w tym pod moim blokiem. Żadna sytuacja nie jest stała. Yin-jang, jedno przemienia się w drugie, kręci koła czas, jak w starej piosence Chylińskiej (która też się zmieniła, jak każdy kto myśli). Kręci się czas, kręcą się interesy (w tym wojenny). Zakorzeniła się globalizacja. Nie skończyła się historia.
Wracając do światopoglądowego wizerunku trybun. Najpierw zmieniły się flagi, celtyki lądują głównie na szalach. Na Zachodzie restrykcje rozpoczęły się od zakazu eksponowania flag z radykalnymi symbolami, czasem było to powiązane z restrykcjami dla całych grup (Boulogne Boys, Ultras Sur). Dzisiaj Pankowski z Nigdy Więcej też musi biegać za Marciniakiem, bo tematów na stadionach „faszystowskiej Polski” brakuje, a hajs za coś trzeba brać. Nacjonalistyczne flagi wywołują gównoburze i kary, a kibice nie zabiegają o nie, ot po cichu odpuszczą coś czasem w imię dobra ruchu w zmieniających się (na niekorzyść dla ultrasów) czasach. Odpuszczą, lub zaznaczą w inny, bardziej wyważony sposób.
A Netflix, Disney itp. napieprzają swoją propagandę, wchłanianie „New World Order TV” przerywają wiadomości, w tym takie o płonącej Francji. Nic się nie zgadza, lecz równolegle, powolutku, zmienia się polska mentalność. Nie widzimy „zagrożenia” w pojedynczym człowieku, ale z drugiej strony nie będziemy chyba tak naiwni jak Zachód? W przeciwieństwie do niego możemy nauczyć się na błędach, czyli np. zapełnianiu mieszkań/osiedli socjalnych klanami z innych kultur.
Tylko jak? Żeby uniknąć trzeba mówić, a tak się przecież nie mówi, heh.
Pytanie też ile czasu utrzyma się w nas specyfika, którą rozumiem jako łączenie tradycyjnego ze zmienianiem się wraz z duchem czasu? To powolna przemiana i na naszych oczach stare słowa zmieniają swój sens. Coraz trudniej będzie „żyć tak jak Korwin-Mikke i mówić o Jezusie”, czy korzystać z otwartych granic, a być za ich zamknięciem. Ile można „wyrywać kartek z Biblii”, by nadal zgadzało się przed lustrem? Albo wewnętrzna walka, albo odpuszczenie światopoglądowej napinki – tak by wypadało.
Nowe pokolenie, mam na myśli osoby spoza ruchu kibicowskiego, patrzy globalnie – nie lokalnie. Od lat regularnie, codziennie pracuję z dziećmi i młodzieżą w najróżniejszym wieku, przewinęła się przez moją salę czterocyfrowa liczba szkrabów. Rozmawiam z nimi, obserwuję – u ich starych można jeszcze znaleźć oznaki myślenia narodowego (niektórzy starają się edukować), u nich raczej nie (prócz tego, że słyszeli o rocznicach), to indywidualiści przejęci wynikami egzaminów tak, że aż mi ich żal (inna sprawa, że w podstawówkach pojebało im się z obciążaniem dzieciaków). Nie mają bodźców do tego, większość „narodowego” kojarzy im się z PiSowskim betonem i „policją wizytującą matki chcące usunąć chore dzieci w szpitalach”, nawet jeśli to medialne ustawki. Po drugiej stronie barykady dzieci katolików, rodzice często starają się separować je od „zagrożeń” i zagrożeń, ale zazwyczaj nie nadążają za technologią, „Szustak przegrywa z Netflixem”. Tacy młodzi ludzie stanowią większość, a między nimi w szkołach m.in. raczkujący kibole chłonący sytuację, też widzący świat inaczej niż nasze roczniki. Z kamerami na korytarzach. Z oknem na świat w dłoni. Cóż – pocieszeniem jest fakt, że każde pokolenie miało swoje problemy i klapki na oczach – dadzą radę.
Oficjalnie i tak nie ma z kim się utożsamiać, poza tym posiadamy już swoje znaki, nie szukamy nowych na siłę. Konfederacja? Policzcie małżeństwa i dzieci Korwina, a później dodajcie je do „wartości cywilizacji chrześcijańskiej” wpisywanej przez niego w statuty kolejnych partii. Ubliżanie kobietom, niepełnosprawnym w imię politycznej gry – „chyba” jednak jesteśmy zbyt „socjalni” by to tolerować. Kibice pomagają ludziom, zwierzętom. O Mentzenie nawet jego towarzysz z partii, a mój kolega od dwudziestu lat, nie mówi za dobrze. Ktoś kto szczerze nie doskonali samego siebie, w myśl zasady Konfucjusza (ale po polsku, rzecz jasna), nie będzie moim reprezentantem.
Zaakceptowałem chaos, bo mam prawie czterdzieści lat i nie jestem naiwny, co nie znaczy, że się z nim utożsamiam. Swoje poglądy mam. Czy niegłosowanie na hipokrytów to obywatelska nieodpowiedzialność? A ja wiem, co jeden z drugim kłamca mi i mojemu dziecku finalnie zaserwuje? Poglądy też już nie te, co dwadzieścia lat temu. Przez naturalną ewolucję, której nie uważam za wstyd. Dzisiaj potrafię powiedzieć – nie wiem, do cholery… Nie mam pojęcia, co robić.
Każdy widzi świat po swojemu, ale zaryzykuję stwierdzenie, że nie można nie widzieć zmieniającej się mentalności również wśród polskich kibiców. Nie jesteśmy oficjalnie za żadną partią, a udzielamy się tam, gdzie podpowiada nam serce, lub zasady. Póki co jedna z nich brzmi – zakaz skrętu w lewo. Założę się, że dla większości oznacza ona sprzeciw wobec komuny (i kontynuatorów polityki Kremla), środowisk typu „Gazeta” oraz LGBT+. Pamiętam, że polskie środowisko raperów w okolicach 2000 roku również kojarzyło się z „nieakceptowaniem pedalstwa”. Też zauważyliście zmianę w stosunku do dzisiejszych linijek? A to przecież też jest polska ulica, tyle że w 2023! Idąc tym tropem, czy możliwe jest, aby – powiedzmy za trzydzieści lat – polscy kibice również złagodzili podejście do tej sprawy, a stało by się to jako naturalna konsekwencja zmiany proporcji w pokoleniach (w sensie nowe będzie nawet nie tyle tęczowo-tolerancyjne, co obojętne, przyzwyczajone)?
Tymczasem nie sądzę by polscy kibice nagle stali się lewicowi ze wsparciem dla socjalu i równości regulowanej przez państwo, lecz liberalizm z teoretyczną wolnością na sztandarach oraz lewicowa pamięć o innych rodakach – już są częścią nas, zawsze były, choć nieoficjalnie. To przecież oczywiste.
Narodowa anarchia – zestawienie tych dwóch słów już dawno pojawiło się w moich felietonach, ale prędzej określa stan umysłu niż pomysł na nowy… porządek. Powstanie Warszawskie wybuchło głównie dlatego, że ludzie mieli dość i śnili o normalnym życiu w Warszawie. To „normalne życie” jest naszą główną wartością także dziś, nie oszukujmy się. Nie chcemy oddać Zachodniej części naszej tożsamości, wolności. Jesteśmy Polakami, mamy swój charakter będący mieszanką – jak charakter każdego innego narodu.
„Powrót do przyszłości 2” został nakręcony w 1989, rozgrywa się w 2015 roku, jednak dzisiaj ani samochody, ani deskorolki nie latają. Wróżby-felietony swoje, świat swoje, zatem zobaczymy jak ewoluują poglądy polskich kibiców jako ogółu. Żyjemy wszak w ciekawych czasach, a np. Ruch w Warszawie (6.08.23) wydawał odgłosy małp, gdy przy piłce był Baku, zupełnie jak w latach dziewięćdziesiątych.
Może czas będzie wiecznie toczył koła, tworząc enklawy? Może jest jak było, a to mi zakręciło się w głowie?
5:00 rano, wstaję poczytać i popisać. Na palcach wychodzę z pokoju. Ninjutsu wymaga dopracowania, bo gdy sterczę przy ekspresie do kawy, zza rogu wyłania się kochana Laleczka Chucky. Włączam bajkę, robię mleczko, odpalam w tle NHL na żywo, nic innego do obstawiania nie leci. Świat ekranów, nie uciekniemy, co mam, jaskiniowca wychować? Kuponik NHL + NBA wchodzi, chociaż jak zawsze jestem w plecy u sponsora mojego klubu.
„Tak się nie mówi”.
Od małego rodzice powtarzali: tak się nie mówi. Potem podwórko, po swojemu. Szkoła. Wreszcie otoczenie, praca. Czytelnicy: co to za dialogi? Tak się nie mówi! Tak się nie myśli. Nie za często. Prawdopodobnie to jakaś odmiana debilizmu (dla jednych), lub sposób na przetrwanie, który przejął kontrolę nad jego twórcą (dla mnie?).
Tak się nie mówi, pewnie dlatego tu siedzę i piszę, żeby zostać sobą.
Z drugiej strony wszystkiego mówić nie można, ze swoim nastawieniem do ludzkości pewnie musiałbym być ciągle niemiły. Tak się nie robi.
Coraz trudniej zrobić sensowną prasówkę. Oglądam filmik, na którym żydzi tańczą z gaśnicą. Akcja marketingowa Brauna rozdmuchana (heh) tak, że może kolejna ekipa z Zachodu nie przyjedzie do Warszawy na mecz, bo skoro nawet w polskim sejmie siedzi „chrześcijański Adolf Hitler” (czyli Hitler do potęgi), to co czai się na ulicach? A owszem, czai się, może nie to co myślą (kato-nazi-zombie), ale jednak.
Tak się w Europie nie robi, nie mówi – mówią. A jak się mówi, robi, tak jak w Alkmaar, Birmingham? Czy istnieje nieprzestrzelony system, nurt?
Sięgam po poważniejszą lekturę, wyłączając krzykliwe memy i nagłówki, wywody Rzeźniczaka o nieutrzymywaniu kontaktu z córką „z wyboru” (nigdy go nie lubiłem), „bitwę o TVP”. Jeszcze przed wojną wycieczki w stronę Putina traktowane były jak rusofobia, dzisiaj nikt już nie powie, że nasz kraj jest bezpieczny. W ostatnią rocznicę Powstania Warszawskiego zafundowałem sobie dwie lektury na jego temat. Tym razem o wojnie w kanałach, czyli mówiąc wprost – w gównie. Wojna to gówno, mimo że ma swoich herosów. Niepokonane miasto, niesamowite miasto! Nasi herosi wojny nie chcieli, zostali do niej zmuszeni. Przed Godziną W pragnęli ukarać oprawcę, który przegrał II Wojnę, lecz pozostawał oprawcą. Przyniósł tu śmierć.
Psy domagają się wyjścia. W windzie zagaduje mnie starsza sąsiadka.
– Jak tam córeczka?
– Dobrze, rośnie zdrowo.
– Yhym. Ja mam raka jelita.
Nie wiesz jak na coś takiego odpowiedzieć, zazwyczaj wychodzi przeciętnie.
– Powodzenia zatem – mówię tekstem i z uśmiechem idioty, ale ona też się uśmiecha, kiedy drzwi jej piętra się zamykają. Liczy ostatnie uśmiechy?
Śmierć na Zachodzie nadal jest tematem niezręcznym. Taki wspaniały świat, a nie ma na nią recepty!
Wracam na górę, to nie pierwsza informacja o raku tego dnia. Dalsi ludzie, ale jednak znajomi, wrażenie wszechobecnej śmierci zostaje. Coraz więcej pogrzebów. Najpierw rodzina. Babcia, wujek. Później młodszy kolega, którego pomagałem wkręcać do naszej ekipki, tworzącej większą grupę na krajowych manifestacjach i działających na lokalnym podwórku.
Podziemny klasyk puszczony na cmentarzu po zakończeniu ceremonii pogrzebowej. Spotykamy się ponownie, okoliczności nieciekawe. Niektórzy nadal widują się często, z niektórymi nie widziałem się dziesięć lat. Zawsze byliśmy różni, ale łączą nas te same, lub sąsiednie gałęzie tego samego ideologicznego drzewa. No i przede wszystkim wspólne wspomnienia. Ktoś z nim pił, ktoś z nim kogoś bił, ktoś kleił plakaty. Młody, szczery i otwarty chłopak zamknął oczy po raz ostatni. Wylew.
Nie znamy dnia ani godziny. Może nie zaraz, ale z pewnością przed nami czas, kiedy coraz częściej będziemy się spotykać pośród „lasu krzyży”. PESELu nie oszukasz, podobnie – tak zwanego – przeznaczenia. No i cholernej chemii.
Rozeszliśmy się do swoich domów, rodzin, do swoich spraw. A gdzie i kiedy rozeszły się nasze poglądy, działania? Wszak świat już nie ten sam, czas ma gdzieś nasze (różne) dziary, a każdy miał nowe życiowe doświadczenia, poznał ludzi i ich perspektywę, przeczytał kolejne książki.
Płomień w sercu, nie ugasi go nawet Braun swoją gaśnicą – gadam z córcią, ona po swojemu, ja po swojemu, nie wiem kto mniej zrozumiale. Kiedy pierwszy raz powiem jej „tak się nie mówi”?
Minie jeszcze wiele czasu, gdy po raz pierwszy pomyśli o śmierci.
…, czyli nic nie rozumiem, lecz patrzę. Znowu Szwaby. Nie posądzajcie mnie o bycie folksdojczem, po prostu scenę fanzinową mają tam świetną. Też są Zachodem i wyobraźcie sobie, że nawet mają Internet, a mimo to – drukują na potęgę. „Blickfang Ultra”, znany każdemu fanowi kibicowskich zinów, chociaż od dawna już w pełnym kolorze i na super papierze. 48 numer kosztuje 5 euro i liczy 132 strony. Skład jak zwykle klimatyczny, aczkolwiek – mimo, że poniżej wysokiego poziomu nie schodzą – chyba już mniej się chłopakom chce szaleć na papierze i to widać od jakiegoś czasu. Z okładki wita nas młody kibic z megafonem, który jakby pytał „ultras forever?!”. Niestety, bariera językowa nie pozwoliła mi na zagłębienie tematu z frontu. Wiem za to, że kiedy wchodzą zdjęcia, od razu czuć atmosferę tego – klasycznego już – tytułu.
Prócz sondaży, konkretnych artykułów, relacji, na łamach pisma znajdziemy takie ciekawostki jak słownik kibolski (nie zabrakło w nim wątku polskiego), czy inne równie lekkie. Jest materiał z pierwszej ręki z Brazylii, z Glasgow, a dokładnie z zielonej części. Rysunki, zdjęcia, vlepki, tagi. Redakcja „BU” przedstawia nie mniej ciekawą „Gazzetta Ultra” z francuskiego Bordeaux. Fotka z gościa chaty/miejscówki, półki, a na nich alfabetycznie poukładany zbiór zinów. Ciary, są jeszcze pasjonaci!
Dorwałem też „Unterwegs” z Austrii, nr 23/2023 (4 euro). Niby wszystko w porządku, ale brak tu fanzinowych wariacji graficznych (choćby amatorskich), które podobają mi się najbardziej. Ot, prosty skład, relacje, wywiady, fotki. Z pewnością dla Austriaków treści są ciekawe, bowiem relacje dotyczą spotkań w całej Europie, także w Polsce. Widać sporą zajawkę włoskim klimatem, materiałów z kolebki ultra jest naprawdę sporo. Śliski papier, kolor, ale jakoś tak mi nie podszedł „Unterwegs” do końca. Tak, czy siak – gdy gdzieś zauważę, parafrazując Kazika, spróbuję z kolejnym numerem.
„Blickfang Ultra”:
„Unterwegs”:
Jakby problemów z pisaniem było mało (czas/energia), za sprawą soczewek, a raczej niedopilnowania higieny z nimi związanej…, skleiły mi się oczy. Tak – skleiły, aż musieli pomóc je odklejać na SOR-ze. Przez cztery dni byłem niemal ślepy, najmniejsza próba otwarcia okupiona była cierpieniem.
Leżałem, nie pozbywając się nieprzyjemnych myśli o tym jak przesrane mają osoby niewidome oraz jaki jestem głupi. Trwała przerwa na reprezentację, więc na szczęście nie było czego oglądać, gdyby nie Wszołek i Slisz, dla mnie kadra mogłaby zostać na tych Wyspach Owczych i nie doczekać dobrego wiatru na lot powrotny.
Gniłem z zaciśniętymi ślepiami także w niedzielę wyborczą, co było kolejnym powodem, by nie głosować – polityków też wysłałbym na jakieś wyspy, może nie Owcze, podobnie jak imigrantów gwałcących osiemnastolatka w berlińskim metrze. Wyspy Szczurze.
Wyspy Szpitalne. Żarcie nadal okrutne, przyjmuję głównie różne rodzaje kropel i maści do oczu.
– Kto wygrał siostro?
– Opozycja – jakby wzdycha, po korytarzu rozchodzi się różaniec Radia Maryja.
Poczułem podobny, delikatny niepokój jak w przypadku kolejnych wygranych PiSu. Może ogarnęła mnie ignorancja i to nie tylko dlatego, że ponownie podłączyli kroplówkę z lekiem przeciwbólowym. W życiu byłem dwa razy na SOR-ze i dwa razy w ostatnich dwóch latach. Nie oszukasz, przychodzi po ciebie. Co? Kto? Po prostu efekty zaniedbań, ziemskich do bólu.
Po Polskę też przyjdą? Coraz trudniej nawet wskazać te zaniedbania, nadmiar bodźców, informacji i blogerów bynajmniej nie uczynił z nas specjalistów od wszystkiego.
Przyznam, przez chwilę wierzyłem w „mniejsze zło”, ale dziś spoglądam inaczej – co powiesz w oczy komuś, kogo złodziejskie, bandyckie działania polityków „mniejszego zła” dotknęły w sposób bezpośredni? Zresztą, jak pokazał np. mecz Legii w Alkmaar oraz… historia, służby „postępu” są zaskakująco podobne, czy to postęp „na prawo”, czy „na lewo”. Zmienia się tylko „kto tym razem będzie przysłowiowym Polakiem w Alkmaar”.
Chciałbyś się pod tym podpisać?
Zawsze ktoś coś zarzuca. Moje i Twoje niegłosowanie również ma „dotykać pokrzywdzonych” (wczoraj lub jutro), a zatem jesteśmy winni, chyba za to, że przyszliśmy na ten cholerny świat.
W każdym razie, nawiązując do niedawnych transparentów – drugiego Berlina tu nie chcę, chyba że chodzi o… fanziny.
Kiedy otworzyłem ślepia, chwyciłem m.in. za to, za czym bardzo bym tęsknił po oślepnięciu. Będąc ostatnio w Berlinie odwiedziłem domowy mecz Herthy, a także miejscowe stanowisko (w czymś przypominającym kiosk) z ultra-prasą. Uzupełniłem zapasy. A mecz Legia – Mielec obejrzę jakby to był finał Ligi Mistrzów.
9 euro na ladę. Wrażenie zrobiła cegła z podsumowaniem ostatniego okresu działalności fanów ze Stadionu Olimpijskiego. „Das Tagebuch der Alten Dame” – nr 21/2023. 388 książkowo-zinowych stron o BSC (obie fotki wyżej), a to wszystko (tylko) od końcówki poprzedniego sezonu (w tym zawarte mecze testowe – szanuję, występy gościnne ultrasów Herthy, turystyka itd.)!
Okładka średnia, rzekłbym słaba w stosunku do schludności zastanej w środku. Kiepskawa jakość rysunku, a na zdjęciach piksele – można było zrobić to lepiej, ważniejsza jest jednak zasada „zrób to sam”, a to kolejna okładka duetu Cody & Jonas, niech im będzie. Wnętrze w odcieniach szarości, spis treści i numeracja stron. Dużo fotek, czytelnie wyodrębnione mecze, z datami, herbami, a nawet wynikami. Mimo bariery językowej, dobrze się to kartkuje.
Cegła dostarcza nam głównie relacje z meczów, dokładne liczby itd. Swoista kronika ultrasów BSC. Dużą część wydania zapełniła relacja z charytatywnej-politycznej działalności środowiska kibicowskiego, która w ostatnim czasie skoncentrowała się na pomocy Ukrainie.
Właśnie – niesienie pomocy to najlepszy pomysł na aktywizm.
Jeśli chodzi o Herthę, zabrałem jeszcze coś do zakurzonej kolekcji. Klasyczny zin-program nazywa się „Kurvenecho” (zdjęcie wyżej i niżej). Jest to czarno-biały, zszyty informator, liczący kilkanaście stron formatu zeszytowego. Treść to głównie aktualne relacje, komunikaty oraz reklamy, a także kilka fotek w odcieniach szarości. Jak to w programie, znajdziemy tu również zapowiedź „dzisiejszego” meczu. „Kurvenecho” można wziąć sobie za free z lady kibolskiego stanowiska.
Kupić na nim można jeszcze inne wydawnictwa, jeśli będziecie na meczu BSC, nie omijajcie budki przed Ostkurve!
PS: Kilka przypadkowych zdjęć z Berlina. Tutaj fotka fotki umieszczonej przy Murze:
Miejskie obklejanie:
Kampania, przerwa na reprezentację…, w ojcostwie przerw już nie uświadczę, ale widzimy się, więc udało się siąść do klawiszy, by nieco potrenować. Musi się udawać, to trwanie w pasjach. Wpatrywałem się w różne dzieła, ale i tak najpiękniejszy jest stary, pogięty stadionowy płot, a zatem jesteśmy po prostu pierdolnięci. Z drugiej strony to nas trzyma, w kampanii również, że istnieje bunt, niezależny obieg, coś w czym się człowiek zakochał, nawet jeśli dla większości jest to szkaradne i szalone. Cóż, słyszałem że postępowcy chodzą przytulać się do drzew, lub dzwonią do wróżek, a zatem… Co kto lubi. Zamiast rozważać, czy Kaczor, Tusk, a może Konfederacja, wolę włączyć instrumental Noona (włącz, przecież tam od pierwszych sekund jesteś gdzieś indziej, wpatrujesz się!) i cofnąć przed początek jesieni.
Czerwiec, zakończył się sezon piłkarski, pozostało kilka finałów pucharów. Miałem zrobić przerwę, ale jednak, pod wpływem chwili, wpłaciłem kolejne pięć dyszek na Fortunę. Wtorek rano, nic ciekawego nie gra, miała być Maja Chwalińska w tenisa, ale mecz zniknął gdzieś ze streamów, chuj go wie. Obstawiam czeską ligę juniorów U19, dokładny wynik, fajnie nabiło, a i tak granie przypomina strzelanie na oślep. No, prawie, lecz systemy i prognozy tylko pomagają zwykłemu nieszczęściu, które czeka na większość graczy. Gram z nudów, jak Bukowski na wyścigach konnych, nie dla kasy, co oczywiście też jest na rękę bukmacherowi, bijącemu szmal na takich nudziarzach jak ja w równym stopniu, co na „wszechwiedzących” analizatorach. Mecz czeskich juniorów nie wszedł. Wzruszam ramionami.
Śpiewam do lustra. Drzwi windy otwierają się, wyjeżdżam z walizkami na klatkę schodową i znów nie jestem sobą. Gdyby tak wszyscy pozbyli się strachu przed oceną. Kim w czterech ścianach był Adolf Hitler i kim jest Putin? Kim jest Twoja sąsiadka i kumpel? Kim ja jestem? Magnezy na lodówkę z Hitlerem i Putinem sprzedawane na deptaku w Złotych Piaskach. Ach ta polityka, ten dziki kapitalizm. Pisząc o Bułgarii mam wątpliwości, czy „Piękny świat” tu pasuje.
Polityka, ponoć wszystko nią jest. Środowisko aktywistyczne, często z jakimś żalem, skrytym kompleksem, sfrustrowane że nie może żyć tak jak „góra”. Niby nie chce, ale ciekawe, czy by pogardziło, mając taką możliwość. Co pokazała historia – wiemy. Aby coś zmienić trzeba umoczyć się w gównie, a masy z ulic to tylko i aż mięso armatnie. Aż, bo wielotysięczna armia bez przywódcy potrafi przesuwać granice skrajności i pozwala działać w centrum osobom umoczonym, gdyby nie ona – to centrum byłoby gdzie indziej, jeszcze bardziej w stronę przeciwnika, którego każde pokolenie posiada. Takie oto znaczenie miał/ma nasz protest, gaz na twarzach i ciuchach. Rządy PiSu, wysokie słupki Konfederacji. Ludzie wierzący, że gdy do władzy wróci Tusk będzie lepiej. Jaka krótka pamięć! Ludzie, którzy zawsze mieli to w dupie, teraz wydzwaniają, że każdy głos się liczy, a tobie otwiera się przysłowiowy nóż w kieszeni.
2023. Nie chcę z oczami frustrata kogokolwiek „budzić”, brać w tym udział, aczkolwiek skoro uważa się coś „na górze” za wałek, niesprawiedliwość – trzeba o tym mówić głośno. To zaprzeczenie „Orwellowi”, reżimowi w praktyce, a zatem mrówczy aktywizm „dla każdego”. Ulica może też przesadzić, pamiętamy co działo się w wakacje we Francji, ale wiadomo kto tam „protestował” i na co był im potrzebny sprzęt RTV/AGD.
Tymczasem wyjazd-urlop, myślę nieskromnie, że zasłużony. Cały rok mam pod swoją opieką od 80 do nawet 140 dzieciaków uprawiających sport. Praca z ludźmi, z ich rodzicami, ryje banię, psuje nerwy – nie miałem pojęcia, ale i tak to my sami jesteśmy dla siebie największym zagrożeniem. Przecież generalnie jest dobrze!
Siedzę na tarasie z nogami na barierce, spoglądam w dół na innych wczasowiczów. Wszyscy w pewnym sensie śpimy, chociaż wiemy o politycznych mafiach, płacimy im. Każdy dziś „budzi”, linkuje, memuje – tylko do czego? Czasem do szczęścia w tym względzie wystarczy nie łykać propagandy jak pelikan, ale nic z „nimi” nie zrobisz. Nieświadomi mają prościej, a Ty będziesz kolejnym nieszczęśliwym pseudo rewolucjonistą, ewentualnie szczęśliwym, lecz niespełnionym. Może napiszesz książki?
Mewa siada na balkonie, ponoć potrafią coś ukraść tym swoim wielkim dziobem, zupełnie jak nasi carowie.
Do polityki obrzydziło mnie także działanie w związku sportowym jako trener. Bitwa o stołki zamiast wychowywania dzieciaków, pełne hipokryzji towarzystwo, materialne motywacje, ginąca kasa. Jak to ma później zdrowo funkcjonować?
Złote Piaski, pełne Szwabów i vlep ich ekip. Ba, nawet jest kilka typowo niemieckich barów, gdzie nad kranami z browarem wiszą szale klubów z Bundesligi. Widzę dwóch typów w koszulkach HSV, kogoś w rybaczce, aż kusiło by „Ha Ha HSV!” zaśpiewać po ich ostatnim wyczynie związanym z brakiem awansu [1]. Na parasolkach ogląda się Ligę Narodów. Techno i piwo.
Polaków również tu sporo, u mnie w hotelu przybijamy grabę z typem w koszulce Radomiaka. Warna hooligans w Złotych Piaskach słabo widoczni, przynajmniej jeśli chodzi o barwy. Widoczna za to budząca respekt mafia i ich tancerki, dziwki oraz bramki. W miejscowości wyczuwalny strach przed nimi, mają monopol na wszystko w tym automaty, „boksery” na deptaku. Jednego poranka przed ich dyskoteką widać ślady konkretnej awantury, zamknięte są nawet budy w najbliższym sąsiedztwie. Poszedłem na jedną imprezę i tam też barman ostrzegał mnie przed niebezpiecznymi ludźmi, którym lepiej nie rzucić się w oczy.
Taksiarz przekonany, że wie do jakiego sklepu chcę jechać.
– Wiozłem już tam kogoś, chyba Niemców.
– Zobacz pan zdjęcie – pokazuję mu telefon – taka czaszka tam jest na witrynie, na pewno się rozumiemy?
Nie spojrzał, on wie.
Oczywiście zawiózł mnie do sklepu oficjalnego, na szczęście po pierwsze na stadionie Spartaka, który i tak chciałem zwiedzić, po drugie jest to niedaleko nieoficjalnego „Fan Shopu”. Machnąłem ręką, płacąc umówioną wcześniej kwotę. Ze Złotych Piasków do stadionu powinniście zapłacić około dwudziestu bułgarskich „wariatów”, to aż pół godziny drogi, miejscowość wypoczynkowa nie znajduje się w samej Warnie.
Wchodzę na płytę stadionu. Takich wysłużonych obiektów już w Ekstraklasie nie ma, nie dopuszczają ich, często wymuszając prowizoryczne rozwiązania z opłakanym skutkiem dla stadionowej infrastruktury i klimatu. 12stotysięcznik, krzesełka tylko na prostej, łuki stojące, klimatyczny płocik na flagi. Oficjalny sklep to jakaś buda obok, nic w niej nie ma prócz paru koszulek meczowych i breloczków. Bida, ale kto chciałby pościel Spartaka Warna… Klubu dziś drugoligowego, z grupką fanów.
Niecały kilometr dalej znajduję wspomniany sklep, prowadzony przez członka tamtejszej ekipy. Google pokazuje, że otwarty, tymczasem zastaję zasłonięte rolety. Obok barber shop, leżakują przed nim jakiś typek z panną, pytam o „Fan Shop”, wykonują telefon i za dziesięć minut szef podjeżdża taryfą.
Asortyment również bez szału. Chusty i koszulki, typowo hooligańskie wzory w tym ze znanym „h”. Obok vlepek miejscowych, vlepki gdyńskiej Arki, z którą – jak się dowiaduję – mają kontakty (pierwsze słyszałem).
Chwilę gadamy. Generalnie są grupą chuligańską w starym znaczeniu tego słowa, przynajmniej tak to gościu przedstawił, ich drużyna spadła w minionym sezonie z najwyższej ligi, ale mają to w dupie jak i cały bułgarski futbol, bo tutaj nikt nic nie gra prócz góra dwóch drużyn, zresztą w Warnie funkcjonuje kumaty FC CSKA Sofia (sporo tagów).
Truizm. Przypomina mi się jak taksówkarz narzekał, że ich sport po pierwsze niszczy mafia, po drugie sprowadzanie szrotu spoza Bułgarii, zamiast dać grać miejscowym chłopakom. Skąd znamy tą narrację? Ogólnie taksiarze mówili o mafii i syfie, a kibic w sklepie tylko o syfie, heh. Kameralny klimat to żaden Against Modern Football, raczej niszczenie popularnego sportu w sporym mieście, zresztą podobnie jak całego kraju. Po chwili rozmowy żegnam się i wracam do kurortu.
Na obiekt Czarnego Morza Warna, lokalnego rywala Spartaka, nie dotarłem. Sprawdzałem ich sparingi, ale grali poza miastem i to w znacznej odległości, nie chciało mi się tracić pół dnia na kolejny pusty stadion. Spartak nie grał wcale. Minus wakacji pod koniec czerwca, ale wybrałem mecze Legii na żywo (po raz pierwszy w życiu jestem szczęśliwym karnetowiczem).
Plus taki (i takiż też sens tego tekstu), że zawsze jakiś kibicowski wątek urlopu, odrobinę słońca można sobie wyszarpać, gdzie byś nie pojechał. I to jest mój sport, moja piłka nożna, moja turystyka. Z dala od wielkiej polityki, w opozycji do gówna, nawet jeśli jesteś na komercyjnym stadionie gdzieś w Europie Zachodniej, nie tylko na bułgarskich ruinach.
A urlop? Wybrałem to miejsce tylko dla ceny i krótkiego lotu z niemowlakiem, mam nadzieję że do trzeciego pod względem wielkości miasta w Bułgarii nie będę musiał wracać. Nic tu nie ma prócz dziwek i mafii. Morze fajne, fakt – i pogoda prawie pewna.
[1]: Na koniec jeszcze o tym HSV. Niedziela 28 maja. Ultrasi HSV Hamburg cieszyli się z awansu do Bundesligi na murawie stadionu SV Sandhausen (HSV wygrał 1-0), wtem… Heidenheim (weszli z pierwszego miejsca) strzela w Regensburgu na 2-2 w 93’ minucie i na 3-2 w 99’ i… HSV znowu zagra w barażach, a na twarzach fanatyków HSV rysuje się poczucie klęski! No i trochę przypał z tą przedwczesną inwazją na murawę, lokalny rywal wydał serię vlepek. Aha, baraże ze Stuttgartem przegrali i pozostają w 2.Bundeslidze, do której spadł też inny „pompowany balon” niemieckiej piłki – berlińska Hertha.
Klub Piłkarski Sporting Roma z przedmieść Rzymu istnieje wiele lat. W całej swojej historii nic, kurwa, nie wygrał. Takim oto tekstem, po którym gęba sama się uśmiecha, wita nas dramat sportowy „La partita”. Możemy rozsiąść się wygodnie w fotelach jako kibice klubu, który ponownie mknie ku sukcesom.
Wybitnym filmem „Mecz” nie jest, ale dla fanów amatorskiego futbolu, włoskiego tym bardziej, jak najbardziej godnym polecenia. Głębsze rozkminy towarzyszące rozgrywkom… juniorów są z pewnością lżej strawne niż „piłkarskie/sportowe filmy familijne” w stylu USA, ociekające lukrem. Zaś o „Meczu” dramat należy pisać przez wielkie D.
Film porusza między innymi stosunek młodych piłkarzy do futbolu i rangi meczu. Tu zdradzę, że niektórzy w przerwie… jarają zioło, bo emocje towarzyszące reszcie bohaterów wyraźnie ich nie dotyczą. Stosunek ojca do syna-piłkarza. Stosunek żony do męża-trenera dzieciaków. Stosunek wszystkich do kasy i hazardu w piłce amatorskiej. Ogółem – kilka wątków jest, a fabuła się zapętla.
Co tu więcej pisać? Polecam! Znajdziecie na Netflixie (napisy, brak lektora polskiego). Jest to niewątpliwy plus tej platformy, że obok gównianych produkcji znajdziemy na niej ciekawe kino europejskie i światowe, perełki.
To czego brakuje w „Innej duszy”, znajdziecie w „Psycholandzie” – język ulicy z pierwszej ręki, z „kurwa” jako przecinkiem, jak między blokami i w bramach kamienic. Wreszcie – jak w kryminałach. Książkę napisał odsiadujący wyrok kibic Ruchu Chorzów.
Relacji z akcji chuligańskich i meczów jest ledwie kilka, ale są konkretne. Autor pokazuje czytelnikowi zawiłe życie chuligana z długim stażem, różne jego aspekty i uczucia mu towarzyszące.
Wiele stron zajmuje opis odczuć jakie towarzyszą odsiadce oraz wyjściu na wolność po latach za kratami. Kontrastom między kryminałem, a codziennym funkcjonowaniem w mieście nie ma końca.
Refleksje autora wykraczają poza grypsowanie, gangsterkę i chuligaństwo. W międzyczasie rozważa na przykład o… strajku kobiet, taoizmie, a przede wszystkim o kwestiach damsko-męskich, o córce – o miłości, ale i o żądzach różnego typu. Opisów seksu jak w pornosie. Poglądy nie zawsze są typowe dla środowiska, co należy odczytać jako plus, bo autor po prostu jest tu sobą.
Nie uniknęliśmy powtórek, na przykład epitetów w kierunku świadka koronnego, ale pewnie tak miało być, a i ma to swój surowy klimat, sprawiający wrażenie słuchania tych opowieści podczas rozmów na żywo, bez poprawek (zresztą „kilka” literówek się przedostało).
Mi czytało się dobrze przez cały czas, ostatnio tak szybko – z tematów kibolskich – chłonąłem tylko „Chłopców z Łazienkowskiej”.
Ślązak wspomina kilka wydarzeń z Legią, daje odczuć, że ta kosa jest dla niego – i jak wiemy wielu innych kiboli Ruchu – jedną z priorytetowych.
„Psycholand” to bez wątpienia książka chuligańsko-gangsterska, ale z szeroką gamą wylanych uczuć, co rzadko się komuś udaje. Dlatego polecam i czekam na jeszcze. Pamiętajmy, że to tylko książka…
Jawor z „To My Kibice” w 2023 roku wydał „Lo Stile Di Vita”, autorstwa znanego wszystkim czytelnikom fanzinów Josefa Grubera. „Kibice w Kampanii” to 262 stronicowa, kolorowa (format A4!) książka-album o ultrasach z tego regionu Italii. Kampania podzielona na regiony, mapki, walory turystyczne, wreszcie opisy samych stadionów i ekip. Grupy, zgody, kosy, a nawet wielkość miejscowości, do których zaglądamy. Klimatyczne są liczne fotki napisów na murach, surowych, typowo włoskich. Gruber wybrał duży format, by zdjęcia lepiej oddawały rzeczywistość, lecz mimo wszystko treści i ciekawostek dla obserwatorów ruchu ultra zmieściło się tu sporo. Własne doświadczenia z daną ekipą, relacje Niemców zaprzyjaźnionych z Włochami itp. Ciekawy jest opis ekipy Napoli, wraz z przewodnikiem po niektórych dzielnicach Neapolu. Ujęta jest tu specyfika miasta i ekipy, która żyje własnym życiem w stosunku do reszty włoskiej sceny, aczkolwiek mgiełka tajemniczości SSCN chyba już nieco opadła. Polecam wszystkim kibolom, nie tylko miłośnikom włoskiej sceny i Kampanii.
Nagrodzona Paszportem „Polityki”, pisana na zamówienie powieść „Inna dusza” (2015) Łukasza Orbitowskiego (rocznik 1977) przenosi nas do Bydgoszczy lat dziewięćdziesiątych. Opowiada o takich jak my chłopakach, paczce znajomych dorastających w początkach „polskiego kapitalizmu” i związanych z nim (bez)nadziejach.
Książka wyszła w nowej (2023) szacie graficznej, na okładce wita nas chłopak ubrany w niebieskie dresy, siedzący na ławce – to kazało mi po nią sięgnąć, zaryzykowałem (nie znałem Orbitowskiego, dziś jestem po jego „Kulcie”) i nie zawiodłem się. Język jest autentyczny, mimo że autor musiał udawać i dodać narrację do prawdziwych wydarzeń z kroniki kryminalnej.
Jędrek jest dobrze zapowiadającym się cukiernikiem. Siedzi w nim jednak coś więcej niż przepisy na ciasta. Bardziej od słodyczy woli narzędzia…, noże.
Polecam Wam tę powieść jako opartą na faktach historię nastoletniego nożownika z kraju nad Wisłą. Poza tym, rzadko trafiamy na coś wartościowego na półce ze współczesną literaturą piękną-polską, prawda?
Nie znajdziemy w „Innej duszy” wątków sportowych, aczkolwiek oba duże bydgoskie kluby się przewijają, Orbitowski chciał je widocznie umieścić w swoim obrazie mrocznego miasta bez nadziei (Bydgoszcz, Łódź i kilka innych mają „ten klimat”), gdzie wódka miesza się z „polskim katolicyzmem”. Dość mainstreamowa narracja, ale broni się, bo nie jest pozbawiona prawdy – obok pięknych ludzi egzystuje tu sporo hipokrytów, lub zagubionych owieczek (co zresztą autor podjął we wspomnianym „Kulcie”).
Gdzie obok nas kryje się „inna dusza”? Rozważa na ten temat Krzysiek, kumpel Jędrka, który jako jedyny zna go naprawdę, ale czy do samego końca? Wchodząc w ciało „niewinnego Krzyśka”, Orbitowski obrał wygodną dla siebie perspektywę, pozwalającą na autentyczność narracji.
Tytuły rozdziałów to tytuły piosenek z tamtych lat, często tandetnych, jak zresztą całe lata dziewięćdziesiąte. Miały swój urok, ale… jednorożec… – pozwólmy im już odejść.
Gdyby nie toczyła się tam wojna, powiedziałbym że rzeczywistość ukazana na łamach książki kojarzy się ze współczesną Ukrainą, lub Bułgarią. Większość spraw na dziko, biegający po osiedlach pedofile (i to nie Gruzini po Bytomiu…), pato-siłownie w piwnicach, dzieciaki próbujące zarobić na wszelkie dostępne sposoby, kobiety uwięzione w domach z mężami-alkoholikami itd.
No właśnie – alkoholizm jest ważną częścią opowieści, a Orbitowski ukazał chorobę oczami dziecka (Krzyśka). Dzisiaj Rychu Peja na Facebooku namawia młodych na mitingi DDA, wtedy o czymś takim niewiele się słyszało.
Reasumując – polecam, mimo że to nie jest książka sportowa, kibicowi powinno czytać się dobrze, bo ruch kibicowski zawsze był związany z klimatem miast i osiedli. Niestety, wszędzie znajdzie się też ktoś, kto chwyci za nóż, pewnie znacie z autopsji. Albo chociaż z wiadomości telewizyjnych…
– Naprawdę polecam ci Dubaj. Jest estetycznie, faceci niby w tych swoich szatach, ale schludni, pachnący. Architektura – wiadomo. Reżim jest, ale dzięki niemu jest czysto.
– Ale po cholerę ja mam tam lecieć, skoro wszystko co mnie jara pochodzi z buntu? No, poza naturą.
Taką miałem ostatnio wymianę zdań ze znajomą, nie wiem co mieliby mnie obchodzić faceci. Bunt, sztuka, sport i natura. Wieści polityczne też do mnie – niczym zalety Dubaju – nie docierają, zajęty jestem obsraną pieluchą córki, albo nogawką podopiecznego sześciolatka, pilnowanego na obozie sportowym. I to i to gówno, co za różnica? Ano taka, że dziecko wreszcie nauczy się srać bez szkody (chociażby zapachowej) dla innych, czego nie mogę powiedzieć o polityku, czy mężu/właścicielu niewolnic-muzułmaninie.
Dotknięci czymś (najczęściej biedą) posądzają takich jak ja o polityczną bierność, mają rację, niech walczą o swoje, otaczają się tymi co trzeba (którym zależy) – wtedy konieczność istnienia może nie będzie aż tak ciężka. Polecam jednak zapierdalać po to, by mieć dobrze, albo przynajmniej jako tako.
By coś napisać muszę zamknąć przed Nimi drzwi – tuż przed ich twarzami. Patrzę na nagłówki. „Sieci: Tusk chce piekła gwałconych kobiet?”. Czy to normalne? I ten Tusk, i te nagłówki… Mówię „nie!”, jak Dubajowi…
Na mecze docieram – ratują. Ale nie tylko sportami zespołowymi człowiek żyje. Wreszcie udało mi się zamienić kilka słów z Joanną Jędrzejczyk, przybić piątkę podczas jednego z wydarzeń, na którym była gościem głównym. Podziękować za dobre walki, na które wstawało się o 4:00. Mój dom był miejscem schadzek paru kumpli, raz pewien przeszedł przez całe osiedle, po czym od razu zasnął na kanapie. Ale ja nie…, ale ja nie…
Trochę podziwiam, a trochę współczuję ludziom, którzy wyznaczają sobie cel za celem, bo to z jednej strony ratuje przed bezsensem życia, z drugiej ogranicza – cel oznacza pewną rutynę, nie każdy potrzebuje tak żyć, dzisiaj to rozumiem.
Na pewno słynna JJ odpoczywa psychicznie po najintensywniejszych latach w UFC (a pamiętajmy o 200 walkach muay thai), szukając swego miejsca właściwie wszędzie indziej, dużo też pomagając. Dobrze ją też widzieć w lepszej, hm, kobieco, formie niż po (ale i przed) walce z Chinką.
Inspirująca osoba. I bardzo serdeczna, otwarta w bezpośrednim kontakcie, ani śladu palmy, przynajmniej w stosunku do fanów. Jeden z setek przykładów, że da się, mimo polityki, przykrywającej wszystko niczym osrana kołdra.
551 dzień wojny na Ukrainie. Nie drwię, tylko przyznaję się do świadomości kroczenia tuż obok wojny, przybijania grabek i wychowywania dzieciaków na ludzi z pasją, którzy nigdy nie położą się na tory. Taki przynajmniej jest plan.
Żeby posunąć naprzód pracę, trzeba być samotnym.
Susan Sontag, książka „Pod znakiem Saturna” (s.134).
Odpoczywałem na polskiej wsi, zabrałem różnego typu książki, nie mogło zabraknąć wątku dalekowschodniego. Jakoś tak lepiej wchodzą „mędrcze rozkminy” pośród śpiewu ptaków, na bosaka, na tarasie. Pomagają się unosić, motywują do rozruchu. Ruska bania już czeka aż słońce się schowa, na polskie niebo pełne gwiazd. Oby jak najdłużej pełne gwiazd, nie bomb.
Dziś na wsi, jutro u siebie w bloku, w weekend w innym mieście, niedawno za granicami państwa. Tak teraz żyjemy, tak żyją Ci, którzy chcą żyć, a nie wyłącznie przeżyć. Umożliwił nam to Zachód, jakby nie patrzeć, przy wszystkich swoich minusach.
Zaglądam do dziadków pokazać im prawnuczkę. Babcia, od kiedy pamiętam, kojarzy mi się z siedzeniem w tej samej malutkiej kuchni na pierwszym piętrze i patrzeniem w ten sam kawałek piaszczystej drogi za szybą. Całym życiem „tamtych pokoleń” były ich domy, rodziny, wnuki. Cóż, kochana babciu, świat się otworzył, a dobra babcia na to – jasne, zdobywajcie go, co was obchodzi stara baba! Ja jednak będę ją odwiedzał do końca, to jasne. Z daleka najlepiej wygląda dom.
Sięgając po tego typu rzeczy, przypominam sobie o rodzinie, bowiem we wszystkich „wielkich księgach” jej wielka rola jest słusznie podkreślana.
„Najwyższa nauka. Da Xue. Powszednia praktyka drogi środka. Zhong Yong” to pięknie wydana przez Państwowy Instytut Wydawniczy (2022) książka ze starożytnymi chińskimi mądrościami. Tym razem nie taoizm, a konfucjanizm, więc – pisząc w dużym skrócie – mądrości na temat rządzenia ludem i relacji międzyludzkich. Ciekawe w tym wszystkim jest to, że zdania chińskich mistrzów można odnosić do współczesnego społeczeństwa, zobaczyć na ich tle niektóre wady skrajnego indywidualizmu. Krótkie myśli, kilka zdań (wybrane wrzucam niżej), akurat by przeczytać, spojrzeć przed siebie i pomyśleć.
Idealny władca, według Konfucjusza, powinien zacząć od samodoskonalenia, zresztą w świat chińskiej filozofii przystępnie wprowadza nas Katarzyna Pejda, która przełożyła recenzowaną pracę. No, fajnie by było…
Napisałem, że książka to nie taoizm lecz konfucjanizm, ale popularne dao przewija się przez wszystkie (ponad) 130 stron, bowiem w Chinach jedni korzystają z mądrości drugich. Chińskie księgi są bardzo praktyczne, wiele w nich odniesień do natury świata i człowieka. Zamiast rewolucji, proponują raczej mądre płynięcie z nurtem życia. Człowiek może wybrać drogę moralnie doskonałą, lub ścieżkę prostaka. Jak to się zazwyczaj kończy – wiemy.
Jakiś czas temu miałem okazję trenować w Warszawie (na weekendowym seminarium) z chińskim mistrzem. Z Chińczykiem, który krążył po świecie, bo od „wybuchu covidu-19” bał się wrócić do rodzimej miejscowości. Nie obawiał się wirusa, chyba że tym wirusem jest totalitaryzm. Bał się, że jak wjedzie do ojczyzny, to już z niej nie wyjedzie, a jego praca i pasja związane są z wyjazdami takimi jak te do Warszawy. Kilka lat nie widział rodziny, dopiero po ostatnim poluzowaniu restrykcji zaryzykował.
Tak oto Chińczycy posłuchali Konfucjusza, tak ufają „moralnie doskonałemu władcy” obywatele. Także, no, nie wyszło (i to na długo przed pandemią), a z mądrych książek korzystają zazwyczaj właśnie tacy jak my – „ludzie z ludu”. Wam także to polecam!
Dziś krótko o filmach dokumentalnych dotyczących sportów walki, które ostatnio włączyłem. Każdy ma taki dzień, że nie chce mu się wyjść z chaty na trening. Niektórym pomagają filmowe inspiracje, podejrzenie jak robią to inni. Jeśli kochasz taką formę aktywności fizycznej, mogą „zaswędzieć dwie pierwsze kostki”, przypomnisz sobie jaką „to” daje radość, a przy okazji z ekranu padnie kilka motywacyjnych tekstów. Takie też miałem oczekiwania przed seansami. Wyszło średnio.
„W piekle tajskiego boksu” (2022) to miniserial składający się na cztery odcinki, do których zabierałem się dwa razy. Temat był ciekawy, mimo że wiele razy poruszany na ekranie, zawsze można było liczyć na coś świeżego z rozmachem. Nie tym razem. Robota jest estetyczna, ale wyszło dość sztucznie, chociaż występują tu prawdziwi bokserzy z nienaganną techniką. Nie w tym rzecz.
Gdyby przedstawiać ciemną stronę tajskiego boksu totalnym laikom, wtedy tak ślamazarna narracja w stylu paradokumentu byłaby wytłumaczalna, gorzej gdy widz dawno już o tym słyszał i mniej więcej wie jak to działa. Ktoś w 2022 (rok premiery) nie wie i jest takim laikiem? Dziś nawet przypadkowi turyści podczas pobytu w Tajlandii zachodzą na najbliższy stadion gdzie obstawiane są walki, a ciekawsze materiały o Tajlandii znajdziemy chociażby na internetowych vlogach. Pasjonaci muay thai z całego świata od lat latają tam na treningi i relacjonują. Tym bardziej nie zdziwi ich temat poruszany w miniserialu, a dwa pierwsze odcinki może nawet zanudzą. Opowiada się w nich o ogóle hazardowego interesu na stadionach thai-bokserskich, ustawianiu walk, zabójstwach. Oglądamy długie fragmenty pojedynków kręconych pod serial.
Ciekawsza, jak dla mnie, część to odcinki trzeci i czwarty, o biednych tajskich dzieciakach, które już w wieku juniora młodszego potrafią, bo muszą, utrzymywać siebie i rodziny za pomocą boksu. Tu również fabuła bez większych fajerwerków, ale patologia sytuacji ukazana jak trzeba, kwestia dzieci porusza mocniej.
Autorzy sugerują jednak, że czasy się zmieniają i muay thai trenują także dzieciaki zwane u nas bananowymi, a może po prostu… normalne? Wiadomo, że bardziej zahartowany jest chłopak, który widział jak pijany ojciec molestuje jego matkę, ale jarać się taką sytuacją jest przecież nienormalne! Kult biedy, niczym kult lat dziewięćdziesiątych u nas. Wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma.
„W piekle tajskiego boksu” moim zdaniem zasługuje na nie więcej niż 5/10. Można to opowiedzieć ciekawiej.
„Kontra” (2017) opowiada już o klasycznym boksie. Pięściarstwie – oczywiście – wielu by się słusznie oburzyło… Autorzy obserwują, a my wraz z nimi, przeplatające się postacie ze świata pięściarstwa amatorskiego i zawodowego.
Różne są motywacje zawodników, jeden chce zdobyć dla USA złoto olimpijskie (w filmie celem jest Rio 2016), zawodowcy zaś kalkulują i dobierają rywali pod kątem zarobków. Czy jednak trudno im się dziwić? Większa szkoda jest w tym, że państwo nie daje kasy, godnej emerytury za poświęcenie życia (w tym beztroskiej młodości, największego skarbu) Olimpijczykom.
Bliższa jest mi idea sportu dla chwały kraju (lub klubu), ale te czasy, nie tylko w sportach zespołowych, może nie tyle przechodzą do historii, co marginalizują się względem gal zawodowych, komercyjnych. To dziś truizm i sam gdybym miał wybór pomiędzy pustą michą, a milionami, wybrałbym to drugie. Wierzę jednak, że istnieje jeszcze droga pośrodku (chwała i zarobek), trzeba być obrotnym, pracować i umieć się zaczepić. No i spuścić ze stawek, rzecz jasna, a czasem po prostu znać swoje miejsce. Mimo zarobków nie zapominać o duchu sportu. Jeden z bohaterów filmów mówi coś w stylu: kto dzisiaj dba o chwałę? No właśnie mniejszość… i szacunek dla tych, którzy potrafią zachować się jak mniejszość w imię swoich zasad.
Część twierdzi, że porażka to dramat i nie przystoi prawdziwemu mistrzowi, inni z kolei, że dopiero po podnoszeniu się z desek można rozpoznać prawdziwego championa. W boksie zawodowym liczy się by mieć bilans bez przegranych walk – obserwujemy w „Kontrze”, że kiedy zawodowcy toczą dwie wykalkulowane walki rocznie, pięściarz amatorski tłucze się ile popadnie.
Te i inne porównania w całkiem udanym dokumencie, który również znajdziecie na platformie Netflix. Obejrzyjcie zwiastun, już na nim widać liczne kontrasty.
Pozdrawiam amatorów i zawodowców! Walczyć trenować!
PS: A propos zawodowców. Wczoraj Iga Świątek odpadła z Wimbledonu – i tak osiągając swój rekord na tym prestiżowym turnieju. Internety jej cisną, że zapłakana, że ukraińska kurwa…, nosz ja pierdolę. Legionistka, po pierwsze, wspiera Ukraińców od samego początku i robi to konsekwentnie, a po drugie hejterzy nie zbliżą się zapewne nawet do poziomu amatorskiego mistrza powiatu, a co jeszcze mówić o żywej legendzie Idze Świątek. Uczmy nasze dzieci szacunku… I ruchu – innego typu niż palcami po klawiaturze.
Zdaję sobie sprawę, że przerwy w aktualizacjach na stronie są wielkie jak te pomiędzy jedynkami pierwszego Ronaldo, ale wytłumaczę się, że prócz tzw. normalnego życia, szykuję coś dla Was. Znowu sięgnąłem po nożyczki i klej, ale co, jak i kiedy – tego jeszcze do końca nie wiem. Tymczasem nie mogę przejść obojętnie obok nowo wydanej (Insignis) w Polsce (auto)biografii Jima Carrey’a (300 stron), napisanej w bardzo specyficzny sposób. Bestseller z listy „New York Timesa”, o ile to kogokolwiek zachęca. Wszak o bliskich kontaktach z UFO i przetrzymywaniu statków też pisali. Zupełnie jak Jim z kumplem, ale tego dowiecie się z lektury.
Carrey oraz Dana Vachon (publicysta m.in. „Timesa” właśnie) po mistrzowsku ukazują pustkę duchową Hollywood. Nie byłoby to możliwe, gdyby nie doświadczenia i dystans do siebie samego aktora, znanego nam od dzieciaka jako Ace Ventura i Maska. Nie mamy do czynienia z typową książką o karierze, to wejście w świat problemów i „problemów” bogatych ludzi, ukazanych między innymi na przykładzie wczuwania się Jima w rolę Mao, chińskiego dyktatora.
Napisałem, że książka „ukazuje po mistrzowsku”, bo tak też prowadzona jest narracja, lepiej niż w niejednej powieści, poza tym – czyta się „na raz”, mimo że tematy pozornie dalekie. Pozornie, bo jak zwykle chodzi o sens życia, którego poszukujemy bez względu na status materialny.
Nie sięgnąłbym po ten tytuł, gdyby nie dokument „Jim i Andy” (2017, jest na Netflixie), w którym Carrey wspomina totalną przemianę w komika Andy’ego Kaufmana. Zrozumiałem jego protest, ich cierpienie w tym całym show biznesie. Myślimy, że różne „fabryki snów” to raje na Ziemi, ale celebryci często (czego dowodem jest ta książka) korzystają z nich wtedy, kiedy akurat nie mają ze sobą ogromnych problemów psychicznych. Czytam żeby im współczuć? Cholera, nie, to chyba kolejna rozrywka.
Mimo wszystko, mimo wiszącej nad stronami tragedii, Carrey nie byłby sobą, gdybyśmy podczas lektury wielokrotnie się nie śmiali. Gorzej gdy przypomnisz sobie, że popkultura, którą tworzą oszołomy szukające pociechy u kolejnych guru, pokazywana była jako rozpalające (nie tylko zachodnie) umysły wzorce na czerwonych dywanach. Może dlatego czyta się to aż tak dobrze, z pewną dozą chorej satysfakcji?
Kiedy czytam o inteligentnym, mówiącym domu Jima i o uwiecznianiu artysty w avatarze, przed oczami mam „Black Mirror” (swoją drogą, ostatni sezon tak kiepski, że aż szkoda czasu by go recenzować, tym bardziej polecać).
Czy podobne do „Wspomnień i dezinformacji” przemyślenia spowodują autorefleksję, przynajmniej u części odbiorców kultury popularnej z „Fabryki Snów”? Refleksję o sztucznym uśmiechu płynącym z ekranów. Wątpliwe. To samo co dzieje się w Hollywood, ma miejsce na co drugim (?) Instagramie. Tam gdzie twardnieją suty na myśl o karierze i luksusie…
Szykując się po januszowemu na wieczorny finał Ligi Mistrzów, w którym Inter Mediolan zagra w Stambule z Manchesterem City, odświeżałem sobie skojarzenia z obiema drużynami.
Inter…, ten pierwszy Ronaldo z kocimi kiwkami, ale już z zębami jak królik [1], a przede wszystkim kibice. Tym bardziej ucieszyło mnie (i nieco zdziwiło), gdy w ateńskich podziemiach wśród melin (zwiedzałem anarchistyczną dzielnicę Exarchia będąc tam na meczach kilka lat temu) znalazłem biuletyn „ΟΙ ΑΝΑΜΝΗΣΕΙΣ ΤΟΥ BIZCO”, a w nim m.in. fotki dzieci Zapatystów [nazwa ruchu odwołuje się do Emiliano Zapaty Salazara (1879–1919), przywódcy partyzantki chłopskiej w czasie rewolucji meksykańskiej], w chustach na twarzach i w koszulkach Interu! Ciary przeszły po grzbiecie, takie AMF100%, granie dla przyjemności, granie dla protestu, na trudnych terenach w trudnym czasie!
Zapatyści to, mówiąc umownie (nie szufladkują się), mieszanka z pogranicza anarchizmu, antykapitalizmu i socjalizmu, ale i lokalnego patriotyzmu. Ich rebelia wybuchła w związku z prawem miejscowych rolników do pozostania na swojej ziemi. Zapatyści sprzeciwiają się wielkim koncernom międzynarodowym.
Co robiły dzieci meksykańskich rewolucjonistów z barwami Interu? Otóż Zanetti, ex piłkarz i wiceprezes wielkiego, także komercyjnego Interu, a prywatnie katolik (był na audiencji u trzech papieży), wspiera ruch spod liter EZLN! Zanetti napisał otwarty list do zapatystów, potem treść znalazła się na różnych grafikach: – Wierzymy w lepszy świat, wolny od globalizmu, wzbogacony kulturowymi i zwyczajowymi różnicami pomiędzy narodami. Dlatego musimy wspierać się w walce o ideały i pamiętać o swoich korzeniach.
Odwiedził osobiście autonomiczne ludności Chiapas, jego Inter wysłał do Meksyku sprzęt piłkarski oraz zapasy przydatne już nie w meczu, a w rewolucji! RMF pisał, że mediolański klub zasłużył na szacunek partyzantów, bo sponsoruje budowę obiektów sportowych, wodociągów i placówek służby zdrowia w stanie Chiapas!
Weszlo.com wspominało w 2016 roku, że Zanetti zebrał 5000 euro po ataku militarnym na jedną z wiosek zapatystów, a kwota został uciułana z… kar piłkarzy, na przykład za spóźnienia na treningi! Kupił wtedy ambulans, wysłał do buntowników ubrania, sprzęt i leki.
Co kierowało Zanettim? Po kryzysie gospodarczym w Argentynie (w 2001 roku), wychowany w Buenos Aires stał się krytykiem neoliberalnej globalizacji i podjął inicjatywy społeczne w biednych krajach, aby pomóc ludziom, którzy cierpią z powodów globalizacji. Nam w Polsce „łatwo mówić”, bo nie odczuwamy w taki sposób dyktatu silniejszych oraz globalnych marek. Tam rolnicy musieli (chcieli!) chwycić za broń w walce o swoje prawa. Jak pisały polskie media, w domu znanego obrońcy się nie przelewało, Javier już gdy miał dwanaście lat chadzał z ojcem do pracy i podawał mu cegły, mieszał zaprawę. Tak sobie myślę jak się to ma do dzisiejszych rozpieszczonych piłkarzy, których od kołyski wozi się do drogich akademii?
Zanetti spędził w Interze ponad ćwierć wieku, nie zniechęcił go nawet… koktajl Mołotowa, który poleciał w autokar piłkarzy, kiedy ci przegrali 1:6 z AS Roma.
Indianie zaprosili Inter na mecz do siebie. W liście do Javiera Zanettiego, wtedy kapitana Interu, przywódca Zapatystów Subcomandante Marcos napisał: (…) ponieważ darzymy was szacunkiem, nie planujemy zasypać was golami. Czekamy na odpowiedź i kontynuujemy ostry trening (…).
Inter nie odpowiedział na wyzwanie rebeliantów… Przynajmniej według tego info, do którego dotarłem.
[1]: Działało na wyobraźnię dzieciaków biegających po żwirowym boisku… A między te zęby to sobie chyba wpierdalał za dzieciaka patyczek od lodów.



Starsi ludzie w czapkach z sierpem i młotem, siedzący jako VIPy na placu z takimi samymi, komunistycznymi motywami. „Bo historia” – nieważne, że krwawa. Pultaśny Putin (lub jego sobowtór) powołujący się na wolność i stabilizację. Lektor w tle podkreślał, że rosyjscy żołnierze, jak przed laty walczą za ojczyznę, bliskich, aby drugi raz pokonać faszyzm. Dzieciaki w ruskich mundurach ze wzruszeniem na twarzach. Nie mają tik-toków?
Polskie serwisy informacyjne przeplatały te bzdury płynące z moskiewskiej Parady Zwycięstwa z obrazkami wojennych zniszczeń na Ukrainie. Zniszczeń w imię pokoju, po raz kolejny w historii ludzkości, po raz kolejny w historii Rosji. Ciała kobiet i dzieci na ulicach, wrzucane do bagażników w celu oczyszczenia ulic. Statystyka. Nowe krwawe pomniki.
Ostatni jestem do pisania, że Ameryka i NATO mają czyste ręce (uczestniczyłem w antyNATOwskich manifestacjach z kolegami, czego się nie wstydzę), ale oglądając tą – zrzucającą winy na innych – wypowiedź, od nowa ręce opadały, a przecież wszystko już wiemy. Coś człowieka porusza, gdy na żywo ogląda zakłamywanie rzeczywistości na taką skalę i to w XXI wieku, w czasach wszechobecnych kamer, internetu.
Cóż, głowa do góry rodacy, skoro nas porusza to znaczy, że chociaż pozostaliśmy ludźmi. Robią co chcą, skurwiele, to przez nich prawi obywatele muszą brudzić ręce krwią w samoobronie, lub uciekać. Chcą byśmy żyli w strachu – nie dajmy się!
Pewnie w wymiarze kosmicznym ma to jakiś większy sens, nie wiem, w każdym razie nigdy nie osądzajmy wątpiących w to, że Bóg jest miłosierny.
Wstałem o 6:00, ale tak jak lubię – obudziłem się sam, wyspany, bez budzika i zobowiązań wobec pieprzonej soboty. Wszyscy jeszcze śpią, nawet psy, zaparzona kawa, cisza. Obstawiam za dwa złote drugą ligę japońskiej koszykówki. Migające cyferki w tle, zabieram się do pisania. Jak zwykle o świcie miewam dziwne rozkminy w stylu Urszuli: czego wciąż mi brak, co tak cenne jest? No wiecie, Plan B, efekt jednej pierdolonej schizofrenii.
Czasem myślę, patrząc na te wszystkie mecze i miejsca (wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma), że nie jestem bezdomny tylko i aż dlatego, bo mam wszystko i się o to boję. Zbyt wygodny, potrzebuję mieć w kieszeni trochę forsy. Mógłbym być takim trochę bogatszym bezdomnym, z hajsem na słabe hotele. Jeździłbym od miasta do miasta i przesiadywał w kultowych miejscówkach Europy, patrząc jak kontynent się zmienia, podziwiając kulturę ulicy. Gdy stracę wszystko – wiem co robić. O nic nie będę się już bał, zaryzykuję by siedzieć na murku z kawą i szlugiem, na tle graffiti, sceny, demonstracji, murawy. Bez ponaglających smsów. Tylko skąd ta niekończąca się forsa? Czemu miałbym wszystko stracić? Tego jeszcze nie wiem, ale rozumiecie – z pewnym typem istnieje ryzyko, jak w Fortunie. Spalasz się żeby wyjść na zero. Ktoś jedzie ze mną?
Powrót do rzeczywistości, prasówka, majowe słońce przebija się przez rolety.
Napoli Mistrzem Włoch – brudniejsza część Italii czekała (czego wciąż mi brak…) na ten tytuł tyle ile po ziemi miał chodzić sam Jezus Chrystus, 33 lata. Chcieli poświętować sukces na murawie w Udine, ale miejscowi ultras (niektórzy w bluzach Teddy Boys, istnieje tam stara grupa o tej nazwie) czekali by im na to nie pozwolić i faktycznie wybiegli ze sprzętem, głównie z paskami od spodni, na plac gry.
Tak oto w Serie A „sobie poradzili” – zresztą owo poradzenie na Zachodzie stało się takich rozmiarów truizmem, że przywoływanie go przestało sprawiać szyderczą radość z niewiedzy dziennikarzy. Ba, ruch wręcz rozkręca się w nietypowych miejscach – weźmy chociażby pirotechnikę z obu stron na ostatnich derbach Rangersów z Celticem w Glasgow.
We Włoszech, kolebce ultra, faktycznie mieli sobie jednak poradzić, doprowadzili do poważnego kryzysu, tymczasem młyny odrodziły się ze zgliszczy (z osiedli), bo miłość do calcio (w każdej wsi i miasteczku) podszyta miejscowym temperamentem musiały do tego odrodzenia doprowadzić. Co mają robić mafiosi z Neapolu, czy Rzymu, gdzie mają zapierdalać skuterkami w Bergamo, w Kampanii…, na ryby? Italia latami będzie dostarczała ciekawych spotkań, spójrzcie na ich infrastrukturę, sypiącą się, jak większość kuponów i miasta Maradony.
My też chcemy mieć co robić na tym łez padole. Za bramami (zazwyczaj) bezdusznego i nowego Stadionu Narodowego – Kacper Tobiasz! Zrobił chłopak show na tym słabym ogólnie, pod względem piłkarskim, meczu finałowym PP. Znowu bramkarz, znowu Dowhań! Raków Mistrzem Polski, ale chociaż Warszawa w tym roku niezdobyta! Medaliki przegrały w lidze na Łazienkowskiej, nie potrafiły pokonać Legii z brakiem jednego zawodnika na Narodowym. Papszun odchodzi, powolutku będzie odchodzić reszta, aż Częstochowa wróci na miejsce innych drużyn z prowizorycznymi stadionami, a CWKS na tron. Proste.
No, ale nie samą piłką człowiek żyje, jest jeszcze muzyka. Wreszcie wytoczyłem się na zewnątrz. Stada ludzi w galeriach handlowych.
Słaba ta moda dzisiejszych nastolatek. Masowo noszą wielkie portki-bojówki z kieszeniami jak na ryby. Ale gdy moja córka będzie nastolatką, będę wolał taką, pseudo hip-hopową modę niż obcisłe legginsy wżynające się w odbytnicę. Pieprzona ojcowska hipokryzja, sami rozumiecie.
W każdym razie chciałem kupić nowe słuchawki, a nie rozglądać się za małolatkami.
Poprosiłem gościa w żółtej polówce, żeby pomógł mi wybrać najgłośniejsze.
– Panie, takie przy których ogłuchnę!
Odpowiedź jak na paradzie równości – wszystkie równe!, by ponownie nie przywoływać braków Urszuli.
Musiałem zapomnieć, że Unia Europejska ustaliła jednakową głośność słuchawek i producenci nie mogą jej przekraczać. Nawet ogłuchnąć mi zabraniają, może po to, bym po kres życia słuchał ich kampanii wyborczych i kłamstw o równości szans. Poza UE są głośniejsze słuchawki? Np. Sony w Stanach, lub w Egipcie? Chińczycy mogą głuchnąć? Paranoja – jak te kiepskie portki nastolatek.
Sztuczne ramy, to w nich rodzą się utwory w rodzaju przywoływanego hiciora Urszuli (nie słucham, radio puszcza) i… cały ruch kibicowski.
Po lustrze zamontowanym w windzie, cóż za naiwność, ponownie spływa na wpół zaschnięta mela. Obok, również na szkle, rozkazano szminką, a po rozmazaniu widać, że w to także ktoś zdążył zaingerować, by jegomość przestał zapluwać miejsca publiczne.
Obracam się w kierunku zamkniętych drzwi, wzrokiem mijając ozdobioną markerowymi kutasami ściankę z reklamami spółdzielni mieszkaniowej i lokalnej telewizji dla starszych pań. Na tym vlepki o nieufaniu telewizji, to chyba moje.
Psy wąchają śmieci z podłogi, jeden znalazł coś do jedzenia.
W połowie dosiadł się sąsiad. Stał jak słup i przyglądał się, albo własnym worom pod oczami albo lustrzanej sztuce współczesnej, dzierżąc w dłoni wymiętą reklamówkę z miejscowego marketu, korelującą z jego pomarszczoną twarzą.
Sprawdziłem wyniki meczów w telefonie, kupon prawie wchodził. Nie miałem szczególnej nadziei na szybkie dorobienie się, to tylko mały zastrzyk adrenaliny podczas rutynowej czynności. Kupon nie wszedł, rzadko wchodzą.
Oddałem hołd muzyce. Słuchałem jej przez sześć, siedem godzin, od rapu, poprzez muzykę filmową po podziemne elektro. Wysyłałem znajomym klipy z przemyśleniami, które zapewne mało ich w tym momencie interesowały. To ten dzień, gdy przejęła władzę. Ale wszystko zaczęło się w prawdziwym życiu, muzyka wyraża fragmenty, lub przywołuje obrazy, od pięknych po straszne.
W windzie mam na sobie słuchawki. Mocny bas. Słucham i jakby nie jestem już w windzie ze smutnym sąsiadem. Idę z psami i jakbym z nimi nie szedł.
Można palić szlugi, to nie Polska.
Przechodzimy selekcję, pani w szpilkach prowadzi nas do stolika. Białą bluzę pokrywa fiolet. Na ścianie zainstalowano ogromny wizerunek wężowatego demona. Scena dla dziewczyn i innych artystów, po jej bokach dwa wielkie, podłużne ekrany z wyświetlanymi reklamami imprez oraz wizualizacjami świetlnymi. Podobne mózgojeby, różnej wielkości, zainstalowane są w całym pomieszczeniu. Przeważa kolor zielony, gdzieś czytałem, że to kolor Hoppera, kolor miejskiej alienacji.
Jako jedyny zamawiam wodę.
Zaczynają się występy. Dziewczyny mają na sobie skąpe stroje, nie są nagie. Tańczą tak jak tańczy się na dyskotekach, dodając większą liczbę uwodzicielskich ruchów, powodujących iż faceci czują się tu jak u siebie. Pytanie co myślą kobiety, bo te zdają się przeważać w klubie, to już nie „Od zmierzchu do świtu” Tarantino. Chcą się napić, kogoś poznać i coś przeżyć, korzystają z ducha epoki, są lesbami, może wszystkiego po trochu.
Mocny bas, stroboskop. Na górnej loży miejscowy mafioso wyciąga obie ręce przed siebie i buja nimi jakby pokazywał, że wszystko co tu widzimy należy do niego, to jego imperium. Zanim ktoś zechce go zastąpić w terminie niecierpiącym zwłoki, albo dopóki pójdzie siedzieć, czuje się ze swoim drinkiem jak pan i władca. A potem będzie odliczał dni, by znów się tak poczuć, chyba że odpuści i zejdzie na niższe piętra klubu.
Podziemie miasta, typowa europejska stolica. Siedzimy, patrzymy, słuchamy, ja piszę.
Słuchawki się rozładowały. Wracam windą z tym samym sąsiadem. Jego reklamówka teraz pełna, wystaje z niej por. Całym sobą jestem w tej obskurnej windzie i jest mi nas wszystkich dziwnie żal. Mnie, sąsiada, nawet czworonogów. Bo tak wygląda na powierzchni.
Coś niecoś polecę, na głębsze wnikanie w każdy tytuł nie mam po prostu czasu. Opornie idzie mi czytanie nowego Houellebecq („Unicestwianie”’2022). Typowy Michel, gruba powieść i – momentami bystry – słowotok na temat smutnych ludzi z Zachodu, z jakąś tam fabułą. Lubię ten czarny humor, ale czytałem już wszystkie poprzednie książki Michela, więc wiedziałem czego się po brzydalu spodziewać. Nie zrozumcie mnie źle – w dobrym sensie, taki ma styl i się go trzyma (niczym Włodi), aczkolwiek miałbym chyba problem z odróżnieniem jednej książki od drugiej…
Ciekawsze było za to czytanie biografii Francuza, napisanej przez Denisa Demonpiona, który bynajmniej nie jest zwolennikiem niejednoznacznego intelektualisty, oskarżanego o szowinizm, islamofobię, a także o złe relacje z mamą. Jak to z wnikaniem w sprawy intymne bywa (ach to czarne lustro…) – czytało się szybko. Denis daje do myślenia, sugeruje inne niż powszechnie znane, wygłaszane przez samego pisarza, źródła poglądów Houellebecq, zdradza kilka tajemnic. Nie polecam przyjmować tej biografii jako całej prawdy, ale…, kurde, jak wielu twórców skrywa ukryte motywacje? Jeśli jesteście czytelnikami Michela – zmierzcie się!
Czytałem też dwa ciekawe reportaże wydane przez Wydawnictwo Czarne: „Droga do wyzwolenia. Scjentologia, Hollywood i pułapki wiary” (Lawrence Wright) oraz „Pod sztandarem nieba. Wiara, która zabija” (Jon Krakauer) o mormonach. Mimo, że obie są pracami o specyficznych amerykańskich sektach, autorzy nie unikają mniejszych, lub większych sugestii, że każda ślepa wiara może prowadzić do tragedii. Cóż, śledząc historię scjentologii, czy mormonów człowiek staje się z pewnością czujniejszy w kwestii słuchania własnych „przewodników”. Zawsze trzeba mieć swoje rozeznanie – i tyle.
Czasem nachodzi chęć na coś lżejszego. „Narodziny bohatera” zostały napisane w 1959 roku, aktualnie w księgarniach leży ładne, polskie wydanie z 2022. 540 stron pięknie napisanej powieści, reklamowanej na okładce jako chiński „Władca Pierścieni” i światowy bestseller. Lektura azjatyckiego klasyka porwała mnie w świat chińskiej historii, legend, wierzeń, sztuk walki jak żadna inna książka. Dla wielbicieli Dalekiego Wschodu, a konkretniej latających mnichów łapiących halabardy własnymi dłońmi, czyli specyficznej chińskiej fantastyki, nie lada gratka. Wojownicy pijący wino ze swych czarek, podróżujący z mieczem na plecach i w słomianym kapeluszu na głowie, tajemniczy mnich-zabójca zdrajców i tym podobne klimaty. Jeśli lubisz – sprawdź koniecznie jak potrafi pisać Jin Yong, delektuj się literaturą piękną-obcą.
Na półce nie może zabraknąć nowości kibicowskich – jeśli tylko wyjdą po polsku. Jawor z „To My Kibice” wziął się za wydanie albumu „Lo Stile Di Vita” znanego wszystkim czytelnikom fanzinów Josefa Grubera. „Kibice w Kampanii” to 262 stronicowa (format A4!) książka-album o ultrasach z tego właśnie regionu Italii. Nie przepadam za opisanymi ekipami, z Napoli na czele, ale mam sentyment do rejonów, bo byłem tam na długiej podróży poślubnej i mamy zamiar tam wracać, więc teraz wrócę z odpowiednim przewodnikiem, heh. Kampania podzielona na regiony, mapki, walory turystyczne, wreszcie opisy samych stadionów i ekip. Klimatyczne są fotki napisów na murach, tych surowych, typowo włoskich. Gruber wybrał duży format żeby te zdjęcia miały sensowny rozmiar, lecz mimo wszystko treści i ciekawostek dla obserwatorów ruchu ultra jest sporo. Rzecz warta swojej ceny!
Zamówiłem bajki Waldemara Łysiaka i zacząłem czytać córce. No cóż, jestem zdumiony, heh. I na tym zakończmy, bo o wilku mowa.
Połączę tekst o wierze i futbolu, tak jak kibice w całym kraju i na wszystkich szczeblach rozgrywek połączyli mecz swojej drużyny i wywieszenie transparentu w obronie Jana Pawła II. Taki tu jest klimat, zapamiętaj.
Wielki Piątek. Jako katolik czułem obowiązek postu, spowiedzi i modlitwy w kościele. Mimo wszystkich afer wokół naszej instytucji, wierzę w dobrych uczniów, w dobrych łotrów (no bo kto wywiesił transparenty?), a przede wszystkim w Boga, chociaż (już – to jest droga, jak wszystko) wiem, że nie będę w stanie „zamknąć Go w pudełku i postawić u siebie na szafie”. Duchowni katoliccy o tym uczą, ale przyznam uczciwie, że nieuchwytność absolutu wyjaśniła mi dosadniej filozofia (nie religia) dalekowschodnia (częściowo za sprawą katolickiego pisarza Thomasa Mertona, który jej nie odrzucał). Im bardziej próbujesz ułożyć jakąkolwiek (duchową) podróż, tym bardziej wydaje się ona zagmatwana – o ile jesteś wobec siebie i powszechnie dostępnej wiedzy uczciwy.
Co mamy? Jak rozumiemy, jak poznajemy świat? Oczywiście – zmysłami. Następnie, poprzez naukę, wiedzę. Trzecim sposobem poznawania jest otaczający nas język, symbole, liczby, kultura. Czwarty polega na uogólnianiu („po łebkach”) na podstawie naszych doświadczeń, wyprowadzaniu praktycznych zasad przydatnych nam w życiu codziennym. Są też emocje, musimy połączyć je z myślami i działaniem, aby rozwiązywać problemy tu i teraz. Posiadamy, wyrabiamy sobie przydatną intuicję, przeczucia. Wreszcie – praktyka duchowa.
Tego w skrócie nauczają niektórzy taoiści, a stosowanie podobnego, hm, dystansu wobec tylko jednego, wybranego środka poznawczego wprowadziłem również do swojego życia, a więc i wiary. Wszystko jest ważne i niczego nie powinno się lekceważyć (np. zła w Kościele, odkryć nauki, ale i manipulacji wojujących ateistów, własnego ego itd.), bo będziemy ślepi, lub na głupi sposób fanatyczni.
Może gdzieś się mylimy? Jeśli tak – bądźmy w stanie to zauważyć, potraktować jako cenne dane i iść dalej, ale po pierwsze przyświeca mi wspomniana myśl – nie zamkniemy wiedzy w pudełku, ona ewoluuje, jest w ruchu. Boga też najprawdopodobniej nie zobaczymy tak jak Go sobie wyobrażamy. Mimo to, klęczę przed zasłoniętym krzyżem. I staram się dźwigać swój, tak jak Uczył.
Teraz metaforycznie, nie posądzajcie mnie od razu o herezję, heh.
Oglądanie swojej drużyny może przypominać polecane przez przewodników duchowych życie teraźniejszością, słynne „bądź tu i teraz!”, o które tak wielu zabiega. Patrzysz i modlisz się. Modlisz się o gola, albo o coś innego, ale na tym stadionie!
Chciałem napisać tekst pochwalny o piłkarzach Legii jeszcze przed meczem z Rakowem, ale zabrakło czasu. Nie chodzi o to, że nagle stali się futbolowymi magikami, lecz z pewnością stali się drużyną. Ekipą, która wychodzi wygrywać, mimo wielkiej straty do lidera, wierzyła(gdy strata była większa)/wierzy w zdobycie Mistrzostwa Polski. Runda wiosenna 2023 jest ekscytująca sportowo, co przecież nieczęsto się zdarza. Dogonią, czy nie? Raków śpiewa nas ne dogoniat coraz ciszej. Dodatkowo 2 maja obie drużyny spotkają się na Narodowym, niedawno Legia broniła się przed spadkiem, a teraz ponownie może sięgnąć po podwójną koronę!
Przy tym po prostu nie przegrywają, a takiego stanu jako kibic Wojskowych nie czułem już dawno. Odżyły tkwiące w każdym z nas ambicje golenia frajerów. Znając realia finansowe polskiego futbolu i tak dalej – czy nie tego, minimum, chcemy? Piłkarzy walczących do końca? Otóż tak i oby jak najdłużej czuli wiatr w plecy.
Nawet pojedynek w Kaliszu, gdzie miejscowi niespodziewanie siedli na mocny skład Wojskowych, nie zmienia oceny sytuacji, bo takie mecze też trzeba umieć wygrywać, jak mistrz dowieźć zwycięstwo z dwie klasy słabszym do końca i osiągnąć cel. Ligowe zwycięstwa w Zabrzu i Gliwicach też wybitnie nie cieszyły oka.
Dzięki Legio za wiosnę 2023! Już teraz. Na szczycie tabeli mogą pojawić się nowi „na chwilę silni”, ale to CWKS jest siłą, z którą będą musieli się w końcu w Polsce liczyć. Tylko jak potem wykonać to mityczne wręcz połączenie ligi z pucharami?
No dobra, bo to w sumie truizmy…
Dzisiaj można zerknąć na Roda – FC Den Haag za pośrednictwem Fortuny. I na „Pasję”, rzecz jasna, albo to połączyć. Amen.
Wesołych Świąt Zmartwychwstania!
Madryt, służbowo. Wpadam do kawiarni naprzeciwko. Nie silili się na wystrój, ale jest swojsko, barek, a za nim uśmiechnięta pani. Kawa jest bardzo tania (jakieś 3 zł) i dobra, dlatego wielu miejscowych wpada tu na szybką czarną i wypada. Przerwa i doładowanie w miejskim biegu. Zagadują do nieznajomych (do mnie też zagadywali), żyją jakby bliżej siebie, otwarciej i przez to – z tego co wiem – pozytywniej.
Polska. 15 zł to nie jest normalna cena za kawę, a klimatycznych miejscówek typu hiszpańskiego, lub włoskiego (prawie) brak. Za te 15 zł mam zazwyczaj obsługę do stolika, serwetki i 600 mililitrów, ale do cholery po co mi od razu ponad pół litra kawy? Nie zawsze idę tam czytać, czy pisać, nie jestem turystą. Nasze kawiarnie, te do dłuższego posiedzenia i ze słusznym dystansem między stolikami, są w porządku, ale ciekawa byłaby alternatywa w postaci swojskich (pomysłowych, z lokalnymi motywami) miejscówek z kawą o dobrej jakości i w ludzkiej cenie. Takiej, w której właściciel zarabia na tym, że przez cały dzień ma ruch w postaci wymieniających poglądy Polaków. Nie chcesz takiej założyć?
Może wtedy, po wcześniejszym przegadaniu spraw z nieznajomymi, ponownie walczylibyśmy o swoje? Tak tylko rzucam, nie sądzę, że kawiarnie załatwią kwestię słowiańskiego marazmu (poddaństwa wobec ruchów władzy), ale mamy wyjebane, czego zresztą sam jestem, obecnie, przykładem. Do tego nie opuszcza mnie wrażenie, że covid-19 zrobił z nas społeczeństwo jeszcze bardziej zamknięte w domu. Nasi rodzice mają w tym doświadczenie – z PRLu. A może – po prostu – nie jest tak źle, by z jakiegoś powodu porwać masy, zaś kanapa jest tym rajem, o który walczono? Zbyt skrajnie? To gdzie jest Twoje pośrodku?
Nigdy nie zabiegałem o emeryturę i zgodnie z naturą wolnego ptaka niespecjalnie się nią przejmuję, chociaż posiadanie pełnej rodziny z pewnością pobudza zmysły. Trudno jednak nie powiedzieć „skurwysyny” pod adresem tych, którzy ludziom podnieśli wiek emerytalny (omijając prawo), tu z 62 na 64 lata, i „wow” w kierunku tysięcy Francuzów gotowych do walki w proteście przeciwko takiej ustawie.
– Ulica we Francji ma legitymizację społeczeństwa – twierdzi protestujący z Nantes. – Jeśli pan Macron nie pamięta tej historycznej prawdy, to ja nie wiem, co on tu robi („Do Rzeczy”).
A w Polsce, w Warszawie, czy Krakowie ma taką legitymizację?
Według danych policji w Paryżu w czwartek protestowało 119 tysięcy osób, a więc największa liczba od początku demonstracji w styczniu. W całej Francji według ministerstwa spraw wewnętrznych na ulice wyszło 1,08 miliona ludzi, a według związków zawodowych aż 3,5 miliona, co także jest rekordem. Lewica w Polsce nie ma takiej siły, a prawa strona nadal nie potrafi w podobny sposób porwać „pierwszych do walki” rodaków.
Na myśl przychodzą mi tylko starsze marsze 11 listopada, ale wiadomo kto tam walczył i z kim. My wychodzimy w imię ideałów. Teraz kibice jasno opowiedzieli się (za pomocą transparentów na meczach) za Janem Pawłem II, którego lewica do spółki z antykatolickimi liberałami chce za wszelką cenę oczernić. Wiem, że dla wielu może to zabrzmieć kontrowersyjnie, ale tezy mówiące o ataku na Kościół i szkalowaniu dobrego imienia „Wielkiego Polaka” nie są pozbawione podstaw. Dla wielu epatowanie informacjami o nadużyciach seksualnych w Kościele wcale nie ma prowadzić do oddania sprawiedliwości ofiarom czy ujawnienia prawdy – czytam w komentarzu Cezarego Boryszewskiego na Klubie Jagiellońskim (polecam: Czytaj!). I właśnie na to trzeba uważać i kibice – na szczęście – uważają…, mimo że awantury i Jan Paweł II zawsze będą sobie zaprzeczać.
A jakie zdanie o JPII dominowałoby dzisiaj w potencjalnych „polskich-hiszpańskich” kawiarenkach?
PS:
„Bilans zamieszek we Francji: 441 policjantów rannych”: Czytaj!
„Zamieszki we Francji przeciwko reformie emerytalnej. Setki rannych policjantów”: Czytaj!
„Protesty we Francji: gwałtowne starcia z policją w Rennes, marsz w Paryżu”: Czytaj!
„Francja: Podpalono ratusz w Bordeaux. Kolejne protesty we wtorek”: Czytaj!
+
„Aktywiści klimatyczni spalili radiowozy. Policjanci zaatakowani koktajlami Mołotowa”: Czytaj!
„Niespokojnie we Francji! Regularne starcia z policją. Internet huczy od komentarzy: Polska to dziś wzór normalności i bezpieczeństwa”: Czytaj!
Nie mam ostatnio czasu na pisanie, ale nie poddam się, rzecz jasna, bo czasy mają to do siebie, że się zmieniają. Nie lubię łatwo się poddawać (odpuścić coś z rozsądku – to jednak inna sprawa, ale trzeba być uczciwym z samym sobą i potrafić słuchać mądrych ludzi).
Dziesięć!
Tyle niezdanych egzaminów na prawko właśnie świętowałem. Gdzie tort, skurwysyny, gdzie moje świeczki? Cóż, jedenastka też nieźle wygląda, tylko palców już zbraknie do fotki przed WORDem.
Wszystko mamy, ale musimy żyć ze świadomością potrzeby ciągłej walki o utrzymanie się na powierzchni. Komu jest dobrze, pytam? Zawsze, kurwa, coś.
Ja olałem m.in. prawko, brak kasy, dupę mi wozili, kumple, potem dzisiejsza żona, lenistwo, zamiłowanie do kolei, tramwajów i autobusów. Przychodzi moment, kiedy ludzie w zatłoczonym wagonie zaczynają ci śmierdzieć…, a może tylko ja tak miałem (nie sądzę)? Umiem jeździć samochodem, jestem pewien, ale nie potrafię zdać egzaminu (nowa teoria za pierwszym!). Niedługo kolejny.
Dopadło mnie, czym zawiozę córkę do przedszkola, hulajnogą? Co ty sobie myślałeś, łosiu? Jesteś frustratem zdanym na łaskę frustratów, bo serio na dziesięć egzaminów trafiłem tylko dwójkę pogodnych facetów. Zawsze trafia się na naburmuszonych mistrzów „którzy się znają i ci to – chuju – pokażą”, pewnie dla niektórych sam takim jestem, jeden jest egzaminatorem, drugi Putinem, wszyscy chcą „pokazać”.
Póki co, odwiozłem dzieciaki Boltem.
Byli u mnie analizować walki z ostatniego turnieju. Jedziemy windą, nie poruszamy tematu kutasów narysowanych markerem na reklamach. Pośród szalejącej burzy, wirusowo-wojenno-inflacyjnej, dodałbym do tego ataki na dawne autorytety (czasem słuszne, czasem nie!), staramy się coś zrobić. Chowamy się w analizach, młodzi i prawie czterdziestoletnie dziecko, kto komu i z czego pierdolnął. Wygrywamy, przegrywamy, mamy cele. Uczciwa praca daje rezultaty.
Nie poddajemy się w niej. Raz ja wyciągam ich, raz oni mnie…, bo jak bym miał obwieścić im, że trener odpuścił swój temat po ledwie dwóch, czy trzech próbach? Mało tego, zawsze trzeba wychodzić faktycznie wygrać… Wszak to w tym stresie i reakcji na niego tkwi istota. No to jak jest, panie trenerze?
Prawie dorosła dziewczyna, po pierwszych poważnych turbulencjach, „buncie młodzieńczym” zwieńczonym wnioskiem, że życie potrafi bardzo boleć. W każdym razie, emocjonalnie chwiejna, ale z kołem ratunkowym w postaci sportu. Jej powrót do walk „po tym wszystkim”, w sumie jeszcze w trakcie, jest dużą sprawą, przeniesieniem mema o wstawaniu na nogi do realnego świata.
Trenujemy i próbujemy utrzymać się na powierzchni. Sportu? Na razie życia…
Chłopak, lat 12. Nie powiedziałbym, że typowy, bo bardzo wrażliwy i ze sporą dawką empatii, a jednak wojownik. Za bardzo się przejmuje, zbyt dużo analizuje, już teraz korzysta z pomocy psychologa sportowego. W tych czasach to nic szczególnego, tym bardziej gdy dźwiga się presję. Młody twierdzi, że to także jego presja, którą akceptuje i chce to robić. Niebywałe jak oni potrafią trzymać stres, walcząc setki, a nawet tysiące kilometrów od domu. Chce im się to robić, chcą coś udowodnić. Mogliby w tym czasie grać w gry.
Trzynastolatka jakich wiele w dużych miastach. Stabilna sytuacja finansowa w domu, dobrej jakości telefon. Świetne wyniki w nauce.
Podziemny garaż jej rodziców na zamkniętym osiedlu. Na jednym z miejsc parkingowych zamiast samochodu rozłożona jest mata, stoi na niej nowoczesny worek treningowy.
– Nie boicie się tego tak zostawiać? – spytałem, przyzwyczajony do faktu nietrzymania niczego wartościowego nawet na półpiętrze, a co dopiero w piwnicy swojego PRLowskiego bloku.
– Nie, tu każdy każdego zna, ludzie zamykają za sobą drzwi na klucz.
Kurcze, jakie zaufanie… Czy nie takie miało być na nizinach? I faktycznie, wszystko stoi nietknięte od roku.
Nie jest jedyną ćwiczącą tam „po godzinach” w klubie, a jest to zazwyczaj pięć razy w tygodniu, przebywają w ciekawej miejscówce również znajomi z osiedla. Wynurzają się z garażu, tak jak my kiedyś biegają między blokami, nowymi i starymi. „Nie oceniaj po forsie” w ich przypadku wybrzmiewa w obie strony. Nowe stare czasy, pasja i ziomki, nieraz wyzwania, ambicje.
Tak, oni na to wszystko mają jeszcze czas i energię, a ja wraz z nimi szukam śladów tej radości pierwotnej i jej rezultatów (wyników). Bo wtedy słońce świeci inaczej, odkrywasz, że piękna strona życia jest namacalna – nie wirtualna, a zmaterializowana na twoich oczach. Przez chwilę wolność (robimy to co chcemy) nie jest złudzeniem.
Dawno nie byłem na hokeju. Jako regularnie wspierającemu na żywo hokejową Legię (nie tylko na Torwarze), w mniejszym stopniu kadrę (zaliczone np. Mistrzostwa Świata) nieco się stęskniłem. Hokejowy mecz Olimpiji miałem okazję zobaczyć, znów przebywając w delegacji (luty 2023), pięć dni po gorącym jak na słoweńskie warunki Maribor – Ljubljana w piłkę. Fani gości obrzucili murawę oraz służby racami i krzesełkami. Sieć obiegło zdjęcie ze zdobytym policyjnym hełmem. Piro zaprezentowali też gospodarze. Ja na piłkę – ponownie w Słowenii – niestety nie trafiłem.
HK (jakaś nazwa oficjalna, klub przeszedł na zawodowstwo) Olimpija była przed tą kolejką przedostatnia w łączonej lidze (HK rywalizuje w ICE Hockey League z Austriakami oraz Włochami i w lidze słoweńskiej), a jej rywal z Bolzano pierwszy. Bolzano to miasto i gmina w regionie Trydent-Górna Adyga, położone nad rzeką Eisack i w Alpach. Klimat do hokeja zawsze mieli tu zatem bardzo dobry. Włosi mają bogatą tradycję kibicowania na hokeju, Olimpija posiada wiernych kiboli i to lubiących (przynajmniej kiedyś…) Olimpię Warszawa, więc liczyłem na cokolwiek ciekawego, a z pewnością przejść się na lodowisko było dużo lepszym zajęciem niż nuda w apartamencie. Wcześniej zwiedziliśmy pobieżnie stolicę Słowenii i jak dla mnie nie wyróżnia się ona niczym specjalnym, ale wiadomo – trzeba znać zakamarki, by to stwierdzić na 100%.
Wielki Post – „dzisiaj” (myślałem, że „wczoraj”) brzmi to jak największy straszak na rozpędzonego człowieka zachodu. Straszak, albo komedia, już nawet nie czarna. Chrześcijanie, gdy cierpią, powinni adorować krzyż, a więc mówiąc po naszemu – godnie znieść cierpienie, skoro nie odklepał sam Syn Boży. Łatwo nam mówić. Do moich drzwi w bloku puka Ukrainka, pokazuje dwa dowody osobiste dzieci, przekonując że zbiera dla nich na hotel. Ciągle powstają nowe sposoby wyłudzania hajsu, ale na naszej ścieżce staną też kolejni pozostawieni bez pomocy, której faktycznie potrzebowali. Nie – nie ma prostych odpowiedzi w temacie cierpienia. Myślę o tym wszystkim, bo chodząc po Ljubljanie trafiamy na manifestacje z powodu rocznicy rosyjskiej agresji na Ukrainę. Prócz zamaskowanych małolatów w barwach Ukrainy, policja obstawia też jakichś ludzi z flagami Rosji, skreślonym NATO, czy pomarańczowo-czarnymi barwami. Ogólnie jednak jest spokojnie i mówiąc po naszemu – piknikowo. Z buta idziemy na mecz. Uber i Bolt jeszcze nie dotarły.
Hala Olimpiji jest o tyle ciekawa, że… jest ich – należy do klubu, a z zewnątrz wygląda jakby się miała zaraz zawalić. Starodawne „cudo” architektoniczne, ze starym klimatem, gdzie w klubowym barze miejscowi chleją browary, a przed drzwiami na sektory kotłują się paląc szlugi. Bilet kosztował 10 euro, kupuję go nie w kasie tylko w czymś na zasadzie recepcji, zatem trzeba trochę popytać.
Do meczu pozostawała godzina, a tereny wokół hali pozostawały pustawe, zatem jasnym stało się, że frekwencja nie będzie należała do okazałych. Ostatecznie oceniłbym ją na – może – tysiąc osób po obu stronach hali. Czekając na wejście, a wpuszczali dopiero pół godziny przed pierwszą syreną, czułem się zawiedziony, lecz wtem spod nas, z przejścia pod wjazdem na halę (są tam typowe wysokie „schodki do melanżowania”), rozległy się melodyjne śpiewy kibicowskie. Ultrasów Olimpiji było niewielu, ale zdawali się odpowiednio nakręceni na wspieranie swojej drużyny.
W środku hala jest taka jak trzeba – wysokie trybuny blisko tafli, jasno, krzesełka w barwach klubu, skromny catering. Olimpija wiesza jedną małą flagę z herbem miasta i staje za nią w kilkadziesiąt osób (liczebność młynka wahała się od ok. 20 do max 50, ale śpiewali przez cały mecz!). Była to mieszanka aktywnych kibiców hokeja z typowymi młodymi kibolami, co można było wywnioskować po garderobie i mowie ciała.
Za to miejscowi chuligani byli obecni (skromna liczba) w innej części hali, w kilku grupkach popijali sobie piwko, dyskutowali i oglądali mecz. Grupowe bluzy ledwo wystawały zza rozpiętych parek.
Z Włoch nie przyjechała żadna zorganizowana grupa, była za to rodzina pikników, z której dorosły, albo prawie dorosły chłopak miał na sobie szal Bolzano. Podszedł do niego miejscowy, ze złamaną ręką, i – jak mi się wydawało z odległości – kulturalnie poprosił go o schowanie barw. Mecz był skromny kibicowsko, ale przynajmniej ślady kumatych kibiców Olimpiji będzie dane zobaczyć ewentualnemu stadionowemu turyście na ich sekcji hokeja na lodzie.
Mecz był za to bardzo dobry, tylko szkoda, że tak jednostronny (było do przewidzenia). Przy stanie 0-3 miejscowi strzelają gola, hala eksplodowała, a śpiewy młynka jeszcze przybrały na sile. Była nawet próba dopingu na dwie strony. Ultrasi Olimpiji dużo gestykulowali przy swoich pieśniach, intonowanych w rytm bębna – można wywnioskować, że czują włoski rytm. Chętnie usłyszałbym ich na „derbach” piłkarskich z Mariborem. Spotkanie kończy się wynikiem 1-6, lecz hala i tak wspiera swoich hokeistów.
Po meczu raz dwa kibice rozchodzą się w swoje strony i 500 metrów od hali zupełnie nie czuć, że odbył się tu całkiem fajny hokej. Jak widać – dla pasjonatów, jak w Polsce.
Przebywając z dzieciakami na zgrupowaniu sportowym w górach, przypadkiem zabrałem ich na grób Tadeusza Różewicza – nie powiem, że mojego ulubionego polskiego poety, bo to by oznaczało, że wielu ich czytałem. Takiego którego tomiki nie tylko leżą na półce, ale sięgałem po nie i sięgam nadal, zatrzymuję się nie tylko przy świetnych interpretacjach Sokoła i Hadesa z 2014.
Różewicz spoczywa na cmentarzu ewangelicko-augsburskim przy świątyni Wang w Karpaczu Górnym, jego głównym zabytku, który był celem naszej wędrówki, niemal po kolana w białym śniegu. Cóż, przy okazji warto było w ogóle wspomnieć małolatom o istnieniu śniegu i o czytaniu poezji, bo jak już dotrze (do mnie dopiero po trzydziestce), to – niektórym – pomaga.
Przykładowo, niepozorny Charles Bukowski pomógł mi wyrwać się z czegoś bliskiego fanatyzmowi religijnemu, kiedy nie czytałem już niemal niczego innego niż ciężkie lektury duchowe. Przypomniał mi skąd się wywodzę – ze świata (rozpusty) i niczym nieskrępowanego języka. Nie że trzeba za tym pędem w ciemno lecieć jak kretyn, ale jest jak jest, bo taka jest natura człowieka. Byłem na nasz gatunek wkurwiony – jakbym sam w głębi był inny – zamiast czuć narastający spokój (a więc coś było z tym rozwojem duchowym nie tak, chociaż przekonywali, że jest odwrotnie).
Gdy w książkach katolickich szukałem Boga i siebie jako Jego syna, u Bukowskiego ponownie znalazłem siebie jako człowieka, takiego jakim go widzę w świecie dookoła – w świecie, z którym nie raz zdążyłem już pójść na noże za jego kształt, jakby kiedykolwiek był odmienny od zastanego przez mój rocznik.
Oczywiście, są walki które muszą i będą trwać.
To nie wszystko – Charles pięknie, prosto pisał o kojącej przyjemności pisania – tak jak umiesz, tak jak żyjesz. Uwierzyłem na nowo.
Nie sądziłem, że znajdę idola w starym pijaku, chociaż sam nie piję, ale to za jego szczerość – szczerość, której często brakuje na ambonach, niestety. Tak właśnie los nam płata figle, że sam już czuję się zabawny, a to chyba zwiastuje dystans (może kiedyś wróci…?).
Tak na marginesie, wiara na zawsze pozostanie wiarą, zatem jeśli weźmiemy pod uwagę zasłyszane opinie ateistów i agnostyków, że pisma święte napisali wariaci i poeci (biznesmeni także), możemy stwierdzić, że poezja to nie taki wcale margines…, a wręcz siła napędowa i niszczycielska tego świata. JEŚLI WEŹMIEMY, oczywiście.
Przede wszystkim bierzmy dzieciaki na spacery, żeby mniej o tym wszystkim myśleć. Co za dużo, to niezdrowo.
A propos Różewicza, podobały mi się szczególnie jego odniesienia do współczesności, mniej dzieła z gęstym nawiązaniem do historii. Psychodelia [1], bo na psychodelii jesteśmy wychowani, kto słuchał pierwszego K44 na walkmanie, wie o czym piszę, Sokół i Hades też nie wzięli się za tego poetę przypadkowo.
Wątpię by dzisiejsze dzieciaki były w przyszłości mniej trzepnięte, zatem miłej podróży życzę i jak najmniej turbulencji.
[1] A warto dodać wypowiedź Różewicza dla Polskiego Radia (z 2014 roku): Trochę paliłem, umiarkowanie piłem. Nie brałem żadnych narkotyków i nie latałem do Tybetu medytować, bo to w żaden sposób nie rozwiązywało moich problemów artystycznych.
Kibice piłkarscy dzielą się na wiele różnych typów i podtypów. Na przykład tacy, którzy twierdzą, że wierni fani powinni mieć głos, kontra drudzy, twierdzący, że klub jest własnością biznesmena, który na niego łoży, zatem może z nim robić, co tylko zechce.
Czy ci drudzy za nic mają jakąkolwiek tradycję pokoleń?
Nigdy nie lubiłem Bayernu Monachium, a kiedy pojawił się tam Lewandowski i zaczął wyskakiwać Polakom z lodówki, po prostu unikałem tego słowa, nie oglądałem skrótów ani tym bardziej całych meczów.
Jednak w ostatnich latach wyraźnie odrodziła się niemiecka scena ultras (w tym na Bayernie) i chociaż dla nas pewne kwestie pozostaną tam nie do zaakceptowania (to temat na inny, obszerny tekst), szwaby potrafią „zrobić dzień”, gdy za oknem szaro i ponuro, a dziadek-sąsiad narzeka, że nie posprzątałeś po swoim psie, mimo iż ten jeszcze nie skończył srać.
„Zrobieniem dnia” może być na przykład odrobina trucizny we „wspaniałym świecie” mafii o nazwie UEFA (wspomniany wyżej dziadek też ma w bani „wspaniały świat”, tyle, że „swojego” osiedla). I got the poison, jak The Prodigy, trucizna dla króla, który niesprawiedliwie rządzi i kradnie.
PSG – Bayern Monachium, pierdolone cukierkowe Walentynki’2023, Liga Mistrzów. Skrót tego meczu obejrzałem dopiero po tym, gdy pojawiły się informacje o ultrasach gości, którzy protestowali na tym meczu przeciwko wysokim cenom biletów w Paryżu (niedługo im zrobią takie jak naszym pato-feministkom na Beyoncé w Polsce – półtorej koła, heh), odpalili piro oraz przepychali się z policją.
Zaczęło się od tego, że kibice FC Bayern (2000 biletów) nie mogli wnieść dużych flag na Parc des Princes. Dozwolono tylko płótna o rozmiarach 3,00 na 1,50 m, podczas gdy fani PSG nie byli ograniczeni rozmiarem flag na płot. Zatwierdzono im dwa megafony i dwa bębny, które podobnie jak bilety dla gości musiały być ściśle spersonalizowane!
Przy cenach 70 euro za wejściówkę, Paris SG całkowicie wyczerpał limit ustalony przez UEFA, ale to ultrasi gości pokazali napis: „70 €? Nadal nie jesteśmy Neymarem. Dwadzieścia to dużo! Pieprzyć PSG!”. Na początku drugiej połowy ultrasi Bayernu (siedzący na dole) odpalili pirotechnikę, a konkretniej czerwone pochodnie bengalskie.
Oprawę (anty Bayern) i pirotechnikę zaprezentowali również gospodarze. Okazali też wsparcie dla Turków i Syryjczyków w tych ciężkich chwilach dla ich ojczyzn.
Żeby było ciekawiej, na boisku Bayern pokonał paryżan 1:0 po bramce byłego zawodnika PSG, Kingsleya Comana, a wszystko to przed 46.435 kibicami globalnej potęgi!
Cóż, trzeba przyznać, że jak na 1/8 Ligi Mistrzów, kojarzącą się jednoznacznie z komercją, ultrasi dali radę. Dla bogatych to i tak nic, ale ludzie z Paryża i Monachium pokazali w trudnych warunkach, że ruch ultra przetrwa, a przynajmniej próbuje przetrwać, mimo „kataryzacji” wielkiego futbolu. Aż obejrzę rewanż, jak nic nie wypadnie, i będzie to pierwszy mecz Bayernu, który zdzierżę bodajże od słynnego finału-klasyku z Manchesterem United’1999. Co ciekawe, mecz wypada w Dzień Kobiet, więc miło będzie po kolacji z żoną obejrzeć coś z dawką trucizny, trzymając łapę w spodniach niczym Al Bundy…
Stop „kataryzacji” futbolu!
ZDJĘCIA: Wszystkie fotki są ze wspomnianego meczu. Źródło: Internet.
Próbuję spokojnie ustać w garniaku, coś mnie jednak swędzi w dolnej części pleców, coś jakby uwiera w okolicach łopatki. Gdybym rozerwał marynarkę niczym jebany Clark Kent, nie ukazałoby się wielkie „S”, jakie często noszą wszelkiej maści lalusie (nic nie ujmując prawdziwym Supermanom, czyli tym, którzy dźwigają życie), a dres – po prostu wygodne dresiwo stopione z białą skórą.
„Dres w DNA”. Rozluźnione barki, dłonie swobodnie spoczywające w kieszeniach. Plecy przestają swędzieć. Ludzie nie przestają oceniać, ale ja wreszcie zaczynam oddychać.
Jako małemu dziecku, kultura ulicy była mi obca, ale jakby znała moje grzechy, dotarła, wciągnęła. Zdeptała ówczesnych (i depcze dzisiejszych) świętych, wziąłem ją za rękę i poszedłem za nią. Dziś już nawet nie pamiętam, czy kiedykolwiek „normalnie” postrzegałem świat (mimo, że staram się żyć normalnie). Bez magii. Czarnej – niestety –, ale i białej.
Co jest dla Ciebie tą magią, którą ukrywam za pieprzeniem o dresach?
Patrzę na twarze ludzi, których zbyt często spotykam. Czy widzę w nich skrzydła, które mnie niosły? Nie. „Dorosłość”. Muszę wyjść, to kultura jako niewolnik wolności (zawsze jakoś wymsknie się reżimowi, przekształci, odrodzi…) sprawi, że znów pod skórą poczuję osobiste Ministerstwo Odlotów.
W życiu piękne są tylko chwile…, tylko co uznałeś za chwile? To, co mam w DNA pójdzie za mną, nawet gdyby miało ubrać się w garnitur. Przejdzie przez wszystkie poziomy ewolucji mnie jako człowieka.
Nie twierdzę, że cały czas trzeba chodzić w dresie, osobiście uwielbiam m.in. styl włoskich tifosi (markowe parki ze Stone Island na czele), trzeba zachować pewną klasę, ale skrzydła da wyłącznie odwaga kroczenia własną drogą, zanurzona w dawno pokochanej kulturze.
Jutro Dzień Meczowy. Siedzę na sektorze pikników, ale i tak patrzę jak kibol. Nic nie jest w stanie tego zmienić. To co dzieje się na stadionie jest dla mnie zjawiskiem kulturowym, albo jednym z dzieł sztuki ludzkości, nawet jeśli składają się na nią niedoskonałe, delikatnie rzecz ujmując, jednostki. Ale walczące o coś, mające swoje barwy.
Jakiś rok temu, przy okazji wizyty na meczu Zagłębie – Legia, opisywałem tę oczywistą, lecz pomijaną specyfikę Lubina. „Bo o czym tu gadać, o KGHMie?”. Dziś, nie mogąc doczekać się meczu z Cracovią, mam chwilę czasu i odrobinę ochoty zatrzymać się przy Pasach.
Nie chodzi tylko o to, że „gigant Raków” ponownie stracił punkty (w „zawsze mocnym Mielcu”) i Wojskowi stają przed realną szansą odrobienia części straty punktowej do lidera. Nie chodzi tylko o to, że Legię po prostu dopinguje się niezależnie od rywala i to ona jest tą większą (mającą fanatyków w całym kraju) marką i dla jej kibica jest najważniejsza. Po prostu Cracovia jest rywalem z ciekawą historią sportową i jeszcze ciekawszą kibicowską, ma swój – rzekłbym – patogangsterski klimat.
Legendy o sprzęcie ostrym w Krakowie, widelcach powbijanych w poliki i tak dalej, zna każdy kibic interesujący się sceną. Chodzimy na nowe stadiony, gdzie mniej się dzieje, dlatego myślę, że właśnie teraz warto przypominać sobie nawet ogólny zarys rywali, by mocniej wejść w szary pojedynek, pamiętać że to coś więcej niż mecz zbieraniny nołnejmów noszących na strojach wielkie herby.
Kibicowanie na KSC zaczęło się w latach 70tych, a w 80tych i przede wszystkim 90tych toczyli już nie tylko na murawie słynną Świętą Wojnę z Wisłą, odzyskując panowanie w mieście za pomocą wszelkiego rodzaju sprzętu, w tym ostrego (rywal również go używał i używa). Latające gwiazdki ninja, tasaki wbite w plecy występowały, przynajmniej tak się utarło, na znacznie większą skalę niż gdzieś indziej właśnie tam, gdzie pojawiała się Cracovia. Łata nożowników przyległa do nich na stałe po kultowym Polska – Anglia’1993 w Chorzowie, kiedy zadźgali kibica szczecińskiej Pogoni.
Cracovia kojarzona jest głównie z bezwzględną wojną u siebie w mieście, z bycia antyWisłą, ale w swojej historii zapisali także kilka głośnych dymów z innymi ekipami, głównie na kadrze w ramach Triady, czy m.in. na hokejowych potyczkach z Zagłębiem Sosnowiec w latach 90tych. Biało-czerwona ekipa z Krakowa nie dba o wielkość młyna, zazwyczaj wygląda on – jak na potencjał – dość skromnie, a mobilizuje się na derby, czy na potyczki z Legią. Jeżdżą słabo, specjal do Warszawy też odwołali.
Pierwszą czołówkę chuliganów Cracovii stanowili, obok bandziorów i złodziei, NS skinheadzi, podobnie jak w wielu innych polskich ekipach tamtego czasu (Doszło tylu skinów, że jak ktoś nosił flyersa, to na 90% był z Cracovii – wywiad „TMK” z ekipą Cracovii’2021). To ciekawostka w związku z tym, że wiele lat później, gdy skinowanie wyparł rap i zmieniało się pokolenie, część bandy Pasów przyjęła nazwę Jude Gang i przekornie – wyzywana przez Wisłę od Żydów – zaczęła wywieszać flagi Izraela i samemu malować na mieście gwiazdy Dawida obok nazwy swojego klubu. Mało tego, Cracovia zawarła układ (czy jak to oni w Grodzie Kraka współcześnie nazywają…) z Ajaxem Amsterdam, największym wrogiem zbratanej z Legią ekipy Den Haag, więc nie raz w jej szeregach byli widziani ciemnoskórzy kibole z Holandii. Razem z Ajaxem mają za sobą kilka ciekawych meczów w euro-pucharach, z wyjazdem do Aten na Ligę Mistrzów na czele (AEK – Ajax
27.11.2018, 60 chuliganów KSC, 180 Ajaxu, delegacja Panathinaikosu z gaśnicami, gospodarze atakowali ich na mieście i na stadionie m.in. Koktajlami Mołotowa, do których przyczepione były petardy). KSC miało też zgodę z KSP, oficjalnie zerwaną, lecz nieoficjalnie do dziś prywatne kontakty są podtrzymywane wraz z wizytami na meczach. Pasy, w przeciwieństwie do rywali z Wisły, raczej trzymają się swoich sojuszy – nieco okroili je w momencie, gdy liczba zgód wynosiła (już) dziesięć.
Pisząc to, siadałem do derbów Londynu – West Ham kontra Chelsea – w kapciach zimowych. No, ładnie grali. WHU straciło na klimacie po przeprowadzce na stadion olimpijski, ale patrząc na ten mecz, z tyłu głowy i tak miałem: grają kolesie z Upton Park, robotnicze Młoty. Na szczęście – nieśmiertelne „bąbelki” cały czas wypuszczane są w knajpach i na wyjście piłkarzy. PSG z czasów Boulogne Boys to jakoś już nie to samo PSG, co team Qatar Sports Investments, a jednak właśnie z BB kojarzę drużynę ze stolicy Francji. I tak dalej. Grecy, przykładem AEK, podobnie jak Polacy dużo klimatu przenieśli na nowe stadiony – inna okładka, ta sama książka. Udało się m.in. dlatego, że poziom ligi kiepski. Ratuje nas jakieś błędne koło.
Dla mnie Cracovia to nie jest przede wszystkim słynny „stadion Tesco” (nawet ze słynnym rzutem musztardą przy sektorze gości), stara drużyna piłkarska, jedenastka biegająca obecnie po murawie, tylko ta ich mroczna historia wisząca gdzieś w tle, dzisiejszy dzieciak by powiedział: Cracovia to taki bandycki mem.
12 lutego ponownie zasiądzie, bez stu swoich odsiadujących akurat wyroki (wg wyżej przytoczonego wywiadu), w sektorze gości przy Łazienkowskiej 3, w ramach szarej, 20stej kolejki Ekstraklasy.
Tak właśnie oglądam polską ligę, jak mecze z historią osadzoną na osiedlach mojego kraju. Ktoś macha na nią ręką i przełącza na coś innego. Nie widzi setek kontekstów. Biedaczek.
ZDJĘCIA: Od góry: (dwa pierwsze) Wisła – Cracovia’2006, stara osiedlowa fotka z Prokocimia, barwy Ajaxu i… antyWisły, AEK Ateny – Ajax Amsterdam’2018 (banda gości szuka gospodarzy), Cracovia na zakazie na nowym stadionie ŁKSu’2019. Źródło wszystkich: Internet.
Sen.
Pod drzwiami domu stoi ogromny karton po nowych krzesłach, w nim wory ze śmieciami, obok opakowanie po karmie dla psów w rozmiarze XXL. Słyszę mocne pukanie. Spoglądam przez wizjer – stara sąsiadka, szczupła, niska, w okularach. Otwieram, a ta pruje się, że znowu zaśmiecam piętro. Gotuje się we mnie i sam nie wiem czy jeszcze we śnie, czy już na jawie mówię przez zaciśnięte zęby o ty suko.
Dzidzia nie śpi, ale też nie ryczy, więc mam czas na kibel i włączenie ekspresu do kawy, zanim wezmę się za podgrzewanie mleczka.
Sen 2.
Odpoczywam w kurorcie, pełna od ludzi i parawanów, szeroka plaża. Jest gorąco, ale tak, że nie przeszkadza, nie czuję nadmiernego pocenia się. Przepełnia mnie szczęście, ale jeżdżę motorówką, wieziony przez różnych ludzi, zazwyczaj kobiety, na bezludną wyspę, oddaloną jedynie dziesięć minut od kurortu.
Co łączy oba te sny? Chcę wyjść, wyjechać. To moje życie – na walizkach. Tłum i samotność w idealnych proporcjach.
Stadion jest jednym z miejsc hałasu i tłumu, który toleruję, pełną plażą, ale wolną od marudzących starych bab.
Piłka to nasz sport narodowy, jak dla Czechów hokej (to głównie on leci tam w pubach). Przykładowo moje dzieciaki (chłopięca część) – mimo, że trenują inny sport – podczas obozowych posiłków fanatycznie rozmawiają o futbolu. Kto ulubiony w Anglii, Hiszpanii, a nawet we Francji (i to wcale nie PSG). Grają w FIFĘ. Są przyszłymi piknikami, albo kibolami. Standard – dlatego narodowy. My siedzimy z trenerami po nocach i oglądamy – nawet nie pornole – mecze… Piłkarskie, ewentualnie kosza.
Sztuką kontroli jest rezygnowanie z kontroli. Mistrzostwo przez nieopanowanie (sztuka Wu Wei, ale… czy również nie prawdziwe chrześcijaństwo?) – taką zasadę panowania nad piłką wyznają od dawna rodzimi piłkarze, nie ma zatem co wypatrywać wiosennych fajerwerków. Byłoby to głupie niczym policjant bawiący się ukraińskim granatnikiem (?) na komendzie. Wybuch „piro” na komisariacie vs mobilizacja ogromnych sił do walki z odpalaniem rac, mających uświetnić widowisko sportowe (pod chmurką).
Tak, może i lekko naciągnięte, ale też symboliczne. Taki jest świat – pojebany, zostałem więc pojebem na własnych warunkach.
W każdym razie, wiemy na jakie fajerwerki z pewnością (nie)można liczyć w kolejnej rundzie, na jakie „musimy spoglądać na Zachód”. Owszem, w lidze czasem im się zachce i porwą tłum, ale potem przychodzi lato i Europa, w której możemy realnie liczyć na – może – kilka udanych rund podczas… całego naszego życia, a Milan i Inter pozostają niedoścignięte. Mimo to, niczym Kazik, ponownie zaśpiewamy Los się musi odmienić…, mając do dyspozycji coś cenniejszego – atmosferę wokoło futbolową. Nawet jeśli słabo grają, ultrasi mogą uratować wieczór, na co nie ma szans „nawet” w Madrycie.
Graj zatem polska ligo (z „gigantem Rakowem”, który odjechał reszcie…), bo jak widzisz – jesteś dla nas poezją.
Wszystko zaczyna się w domu – tak się mówi, chociaż podwórko też ma ogromne znaczenie w kształtowaniu psychiki. Jeśli dzieciak czuje na chacie optymizm, istnieje duża szansa, że będzie się śmiał także na zewnątrz, śmiał się mimo wszystko! Kiedy mama z tatą, o ile dotrwali w komplecie chociaż do ósmych urodzin dziecka, wiecznie narzekają, nawet jeśli otaczają ich sprawy warte narzekania jak inflacja itp., trudno nie przesiąknąć pesymizmem, ciężko nie czuć się oblepionym „polską mentalnością” (jak mawiamy stadnie), którą następnie przekazujemy potomkom.
Młodzi Polacy naznaczeni są piętnem naszego, wiecznego, smęcenia?
Pogoda nie pomaga, a tacy przykładowo Norwegowie skaczą także za jej sprawą ze swych pięknych skał, mimo kolosalnych – z naszego punktu widzenia – zarobków. Warto podróżować tam gdzie więcej słynnej witaminy D, to naprawdę działa, przynajmniej w moim wieku (ha ha).
Nie żeby nic złego się w kraju nad Wisłą (i poza nim) nie działo, lecz trzeba patrzeć na jasną stronę życia, jak uczyły nas m.in. legijne trybuny nie tylko podczas autoironicznej oprawy inspirowanej „Żywotem Briana”, ale podczas prawie każdego dnia wokoło stadionowego spędzania czasu.
Sens życia, uśmiech – nie możemy tego zgubić, dużo o tym piszę, bo to ostatnia nadzieja poza Bogiem i rodziną.
Tymczasem wszystko co instytucjonalnie wielkie, ogromne – przesiąknięte jest syfem. Fifa, działacze innych sportów (np. ostatnie afery w polskim tenisie), władze religii, parlamenty, nawet liderzy większych grup „niezależnych”… Wyniosłe idee, odwrotne czyny…
Nadzieja umiera ostatnia, ale jednak umiera, a autonomiczne, lokalne działanie jakoś nie chce.
Dlaczego? Bo „wewnątrz” pałaców, krajów rządzonych przez skurwysynów, obok mas zombie bezrefleksyjnie im wierzących, kształtują się i działają piękne umysły. „Oni” mają swój szczyt w Davos, „my”, na przykład, na ukochanym stadionie, czy w pobliskim klubie sportów walki. „Pod wodzą” skurwieli, materialistów, zbrodniarzy i zboków trenują miliony dobrych dzieciaków, modlą się uduchowieni kapłani i ich wierni, a garstka aktywistów próbuje zmienić bieg dziejów na mniej krwawy i wyzyskujący.
Tak widocznie musi być, a my nie możemy się poddać, lecz wywalczyć swój kawałek podłogi w tym Systemie, ruchać go na ile się da, zauważyć tych dobrych. Przykładowo właściciel, od którego wynajmuję powierzchnię dla siebie i dzieciaków, gdy usłyszał, że to dla nich, od lat utrzymuje niski czynsz za wynajem, pomaga, nie utrudnia. Mała rzecz z jego punktu widzenia, a mogę działać, żyć, oddychać. Kurwa, bądźmy życzliwi.
Gdybym wyłącznie żywił się bieżącą prasówką, chyba bym zwariował. Dziś miałem czas i chęć ją zrobić, ta sama masakra, nie chce mi się pisać o Morawieckim i Grecie. Już lepiej włączcie starego Monty Pythona, a jutro w robocie skitrajcie się przed szefem i zobaczcie kolejne zwycięstwo ex legionistki Igi Świątek.
24 stopnie, bliżej słońca, pierwsze święta daleko od domu. Nie było na co narzekać – w kraju chlapa, tymczasem udało się pograć w futbol na plaży, złapać trochę tej cholernej witaminy D. Co mam przekazać córce, wieczny pesymizm!? Każdy ma w sobie odrobinę dziecięcego szczęścia, tylko trzeba odwrócić się w jego kierunku, poszukać go w sobie. Niby takie proste, a jednak z każdym kolejnym rokiem gubi się ostrość, spojrzenie w stronę światła wymaga coraz większego nakładu sił, przynajmniej na co dzień.
Dawniej, gdy człowiek usychał na klatce, nie wyobrażał sobie za to, że ujrzy cokolwiek prócz listy długów, a co jeszcze mówić o plaży w Boże Narodzenie. Ponownie „służbowo” (przyjemne z pożytecznym) wylądowałem w Hiszpanii, tym razem mając okazję zaliczyć, przy okazji, mecz Atletico Madryt – Elche CF (przypadkiem to już drugi mój mecz Elche na żywo w ostatnim czasie).
Dość już tego Kataru, dobrze, że wracają ligi. Mecze, na które można za rozsądną cenę kupić bilet (a nie, że to oni płacą „kibicowi” za oglądanie) i obejrzeć je na żywo wśród ładnie – po kibicowskiemu – ubranych ludzi. Ciekawie, poza wysokim poziomem meczów, to mieli we Francji (i kilku innych krajach, np. w Hiszpanii, Holandii, Belgii), gdzie francuscy chuligani (np. Lyon) i nacjonaliści walczyli z Marokańczykami, którzy z radości… zajęli się demolką „nowych ojczyzn”, a także profanacją miejscowych barw. Mundial – w tym zachowanie Marokańczyków – był na widoku, ciekawe zatem jak wpłynie na słupki prawicy na Zachodzie, pewnie jeszcze podskoczą.
Polska reprezentacja poleciała tam przepraszać, że żyje – wiem, wiem – hejt hejtem, ale tego się przecież, prócz pierwszej połowy z Francją (i zważywszy, że to była Francja), nie dało oglądać. Taka mentalność, nie tylko w piłce nożnej.
W oczekiwaniu na to co swojskie, zaliczyłem coś z gatunku turystyczne.
Atletico to nie Real (tak wiem, „klub rodowitych”… bla, bla) – przynajmniej dla mnie, cóż jednak zrobić. Za to Elche CF byli, przynajmniej kiedyś, w jakimś stopniu zziomkowani z Realem. Nic to jednak nie znaczy wobec słynnego hiszpańskiego mieszania się barw obu klubów pod stadionem i totalnej władzy służb. Pod stadionem nie działo się zupełnie nic (nie licząc dyskoteki w londyńskim autobusie, dmuchanych zamków i innych takich…), na nim także. Jedno jednak jest imponujące. Czwartek, zimny jak na Madryt (na szczęście kawka na stadionie niezła), godzina 21:30, mecz z ostatnią drużyną tabeli, a tu 50-60 (nie wiem dokładnie) tysięcy ludzi – cały stadion!
Ja ogarnąłem wejście przy pomocy „przyjaciół przyjaciół” (pikniki, Polacy mieszkający tutaj) i wszedłem na pożyczony karnet dokładnie po przeciwnej stronie młyna gospodarzy, niedaleko pod sektorem gości, których było na moje kiepskie oko maksymalnie 200 – w tym oczywiście aktywni wyjazdowo hiszpańscy zgredzi.
Zanim wyszli piłkarze, na stadionie gasną światła i rozpoczyna się jakiś stroboskopowo-laserowy cyrk. Przed meczem miejscowi witają też jednego z finalistów Mistrzostw Świata grającego w ich drużynie – dobrze jest od czasu do czasu zobaczyć z bliska taki poziom, bo abstrahując od całej komerchy, to są przecież sportowi nadludzie i nic im (i nam) tego nie odbierze. Oglądam tych magików, którzy ostatecznie (do przerwy 0:0) zwyciężają 2:0 z charakternym (ponownie, gdy je oglądam live) Elche, po meczu z trzema czerwonymi kartkami! Takie tam, czwartkowe, szare La Liga…
Młyn Atletico wiesza kilka małych flag, w tym Ruchu, i dopinguje przez cały mecz. Po tym co widziałem w wakacje na Elche – wypadają przy nich świetnie, ale wiadomo jak jest obecnie w Hiszpanii, nic tam nie mogą wykręcić nie tylko pod kątem chuligańskim, ale nawet ultrasować jest ciężko, trzymają ich w garści. Kilkusetosobowy młyn gospodarzy poguje, a między nimi widać stewardów w odblaskowych kamizelkach. Nad głowami powiewa kilka flag na kijach. Goście niczym się nie wyróżnili, kilka razy krzyknęli.
Przed czasem wychodzę ze stadionu, by sprawnie złapać rewelacyjnie działającego w Madrycie ubera i wrócić do hotelu. Na mecz zawsze warto iść, chociaż tego konkretnego zbyt długo rozpamiętywał nie będę.
Wszystkiego Najlepszego w Nowym Roku!
Trwają ćwierćfinały mundialu w Katarze. Mafia z FIFA cieszy się z ogromnej oglądalności meczów. Ukradli piłkę, Netflix ukradł kino, a politycy przestrzeń i możliwości. To oni decydują co, jak i kiedy w największych sprawach. My możemy, w małych wspólnotach, wyszarpać odrobinę dla siebie.
Może nie pokonam Systemu, ale pokonam go w swoim sercu i otoczeniu. Może – chyba, że popadnę w lament.
Z bramy wyłonił się chwiejnym krokiem około czterdziestoletni, chociaż z nimi to nigdy nie wiadomo, jegomość o rozpiętym rozporku i mętnym wzroku. Minąłem go z wózkiem i mieczem („Wózkiem i mieczem” – dobry tytuł?), byłem pomachać w parku przy okazji spaceru, nie ma pustych przebiegów. Pięćdziesiąt metrów dalej, zza kolejnej kamienicy wyszedł jego nieco trzeźwiejszy kolega i ryknął „eeeejjjjj!”. Minąłem go, dzidzia się nie obudziła. Machnął ręką na zataczającego się w przeciwnym kierunku ziomka i zaczepił mnie na pasach, że „przeprasza, nie pomyślał, mógł dziecko obudzić”. Nie zamierzałem go upominać, bo młodej nie chowam w inkubatorze (dlatego nie budzi się z byle powodu), ale specyficzna kulturka panów od wina ma się na ośce dobrze. Wiadomo kierowniku, co złego to nie ja.
„Sami swoi”, przeplatani ciemnoskórymi studentami, uchodźcami z Ukrainy oraz nowoczesną młodzieżą. Polska się nie zmienia, ona już się zmieniła, aczkolwiek „stara mentalność” („to”, czego nie lubią Lis, czy Taco…, ale nie tylko to) – rzecz jasna – przebija się wśród blokowisk i kamienic.
Ludzie ciągnęli i będą ciągnąć do swoich, spytajcie Duńczyków, Holendrów, czy innych Niemców uciekających z dużych zachodnich miast na prowincje. Rodzina, znani sąsiedzi, kawałek podłogi…, kawałek narodu, pewnie też tego spokoju, który pamiętają z młodości. Inni, zazwyczaj młodzi obywatele świata, wsiadają w pociąg w przeciwną stronę, do wielokulturowej, anonimowej metropolii i krótkiego snu, gdzie często irytują tubylców, przyzwyczajonych do starego porządku (nasi też tak robili/robią, np. na Wyspach).
Świat układa się po swojemu, zaś konkretny człowiek tak jak chce i aktualnie ma możliwość. Polacy poznają smak wielo-narodowości, póki co – mimo wszystko – w lightowej wersji bliskich nam kulturowo Ukraińców.
A już jest inaczej!
Siedzę w przychodni, wprowadza wózek wściekła mama ze Wschodu. Drze się na recepcjonistki, te do niej cierpliwie i grzecznie, że ma przyjść na wizytę tego i tamtego, ale z kimś kto zna język, bo nic nie rozumieją. Według Ukrainki najwidoczniej w przychodni powinien być tłumacz, jak w durnych reklamach telewizyjnych. Awantura, krzyki, płacz dzieci. Co chwilę słyszę o podobnych przypadkach.
Zawsze jeden to miłosierdzie, a dwa to przewracanie się w dupach tym, którym go udzieliłeś? Czy może powinniśmy zrozumieć ich jako ludzi, którym nagle odebrano prawie wszystko? Tak by nakazywała ta mityczna, wyższa, zachodnia inteligencja i „wewnętrzne zen”, ale do jakiego momentu można się nimi kierować, a kiedy nawet najwięksi pacyfiści schowają się za „ostatnim żołnierzem”?
Idź do przodu Europo, ale nie bądź głupia – oto wyzwanie!
Jadąc przez naprawdę piękną, czystą belgijską wioskę przypomniałem sobie polemikę z jednym z ówczesnych felietonistów „To My Kibice” około piętnaście, może nawet więcej lat temu. Ja jeszcze szczeniak, ambitny w swoim aktywizmie, a ten już wtedy pisał, że z Europą stanie się to, co niestety stać się musi, ale wielu ludzi w efekcie zwróci się w stronę małej lokalnej wspólnoty, nawet tkwiąc pośrodku dżungli.
2023 będzie kolejnym rokiem z wojną i inflacją. Czym się radować jeśli nie spędzaniem czasu z najbliższymi, ziomkami (coraz częściej tematem są nasze dzieciaki…), pasją i twórczą pracą? Spróbuję cieszyć się świętami, na nowo, wszak mam dziecko, więc wszystko musi zacząć się od początku.
W nowej rzeczywistości.
fot. 1860 Monachium, akcja Bojkotuj Katar
Dziwne Mistrzostwa Świata w Katarze’2022 mógłbym podsumować znanym na cały kraj memem z zasmarkanym dzieckiem. VIPy mają w dupie kontrowersje wywoływane przez samych siebie, to oni są panami świata. Żeby było jasne – te MŚ są przestrzelone podobnie jak inne tego typu imprezy, ale meczyki (ja – tylko niektóre) i tak się ogląda, bo to silniejsze od nas.
Dziwne Mistrzostwa. Listopad, człowiek w wirze pracy, wielość drużyn z dupy itp. powodują, że przeminą tak o, niczym strzał z nocha pod-biedronkowego menela.
Mecz Polski z Arabią Saudyjską oglądałem na zgrupowaniu sportowym z dzieciakami, prawie usnęliśmy. To tyle jeśli chodzi o więź emocjonalną z marzeniami Roberta Lewandowskiego. Większa była w 1999, lepszego od Roberta wtedy w naszym teamie nie było, ale za to nasi kibice lali się z Wyspiarzami. Jakieś podchody, wojny, o coś chodziło, tematów na żwirowe boisko było mnóstwo. Coś budziło ze snu. Nie mam żalu, ale nie mam też dawnych odczuć, trzeba posmęcić.
Tak, czy siak, o 20:00 spotkamy się wszyscy przed telewizorami kibicując biało-czerwonym. Tam wojna…, tam komercha…, tu popcorn…, standard.
Wracając do – dziecka –, już niekoniecznie zasmarkanego.
„Będziesz miał dziecko to zobaczysz!”. Mam dziecko, dzięki Bogu zdrowe i spokojne. „Spokojne? Zobaczysz jak podrośnie, z moją to samo było”! Jakiś klan voodoo ci nasi rodacy, złorzeczenie we krwi, zabobony gorsze od bluzganych przez nich dewotek w beretach. Przyznam, że z biegiem lat coraz gorzej to znoszę. Radzą jakby człowiek chował się w inkubatorze i nie wiedział, co może się wydarzyć. Wszystko…, jak w zwrotkach Sokoła.
Co ty, kurwa, chcesz od ziomka? (Borixon)
Wracając – tym razem – do zgrupowań sportowych.
Chciałem zabrać jednego z zawodników na obóz zimowy, ale miał mieć coś dodatkowego w szkole podczas ferii, a to ostatni – ważny rok. Okazało się, że jednak może jechać, bo szkoły (top liceów dużego miasta)… nie stać na ogrzewanie w tym okresie!
Dzieciaki wychowują się w czasach, gdy zakazano im jechać do rodziny na święta (lock down, a jak wyjadą na Sylwestra’2022/23 – wrócą za benzynę kasowaną już z VATem), później za wschodnią granicą wybuchła wojna (trwa już prawie rok!), a szkół nie stać na ogrzewanie!
Coś nie tak z tym końcem historii.
Ba – tak przyspieszyła, że jako naród, jako mityczny, wojowniczy Wschodo-Zachód, „pierwszy do walki”, nie wiemy za czym protestować, nie nadążamy. Walczyć, ale z kim? Co może mrówka, nawet słowiańska, skoro sama podała swoje dane do mediów społecznościowych, ogólnie do sieci? Pod czyimi rozkazami walczyć, skoro Morawiecki niedawno przedstawiany był tłumom Hiszpanów zgromadzonym na wielkim wiecu narodowo-konserwatywnego VOXu w Madrycie jako „obrońca cywilizacji chrześcijańskiej”? Kto jest kto?
Równolegle Netflix wypuszcza młodzieży politycznie poprawne seriale w tempie potrafiącym dokarmić serialowego ćpuna jeszcze przed znanym nałogowcom uczuciem głodu. Wszystko szyte na jedną miarę – „twórców” nie obchodzi, czy to akurat poglądy ministra propagandy III Rzeszy wydane na taśmie, czy (teraz) np. pokazywanie facetów jako stada słabych podludzi na globalnej platformie – zawsze w służbie meinstreamowej linii czasów, dającej szansę na karierę/zysk i spokój. Na Ukrainie małe dziewczynki zapewne nie dyskutują o patriarchacie.
Co nie znaczy, że kobiety mają być w jakikolwiek sposób gorsze. Co nie znaczy, że topiący się na pontonach zmierzających w stronę Europy nie mają zimniej niż polska szkoła w ferie. Zrobi nam się lepiej jeśli zaczniemy uważać Chorobę Zachodu za chorobę i jednocześnie docenimy, że jej komfort nie jest dany raz na zawsze.
Rakiety coraz bliżej, jakby nie patrzeć.
PS: Nie przestaję uwielbiać starych, klimatycznych stadionów, ale i wielkiego futbolu. Znacie? To ta nasza futbolowa schizofrenia.
Ooo jes tu dej… nie źryj sam tylko dziecku dej… nucę – wzruszony – stary osiedlowy hit, karmiąc mleczkiem („mleczko”) własną dzidzię („dzidzia”). Teraz to pikuś, najważniejsze czeka – dać narzędzia (Narzędzia!). Musi mieć w sobie Coś co pozwoli, co pomoże jej nie tyle przetrwać, ile żyć w zgodzie ze sobą i znaleźć swoje miejsce na tym pojebanym świecie. Jedno zdanie, a tyle roboty.
Po naszej stronie granicy nagle (jak samolot u nich? Hłe hłe…) spadły rakiety, zdarza się w krajach, obok których toczy się wojna. Analityk wojskowy komentuje: To nie celowy atak, tylko wypadek. Acha, ale nie żyją dwie osoby – zapewne wszyscy Wy, włącznie ze mną, nie wiecie kim były. Wielkie sprawy narodów, małe życie jednostek – zawsze tak to widzieli… Gorzej jak się jest tymi dwoma osobami, lub ich rodzinami, kogo to obchodzi, świat toczy się swoimi prawami – w tym prawem wojny.
Mamy jednak powód do dumy – jeśli na Zachodzie potrafimy myśleć o jednostce jak o żywym, wyjątkowym człowieku i być zszokowanym wojną, postęp nie był tu wyłącznie postępem w cudzysłowie (a i taki się wydarzył). I ta mała-wielka rzecz ma nas cieszyć w obliczu zbrodniarzy…?
Zamiast siedzieć przed TV oddaję się m.in. lekturze (dużo ciekawych rzeczy wychodzi, Wydawnictwo Czarne wymiata!) i słuchaniu płyt (tu jest średnio z nowościami, ale o tym na końcu). Ostatnio (2022) wyszły po polsku m.in. „Milczące bliźniaczki”, reportaż śledczy Marjorie Wallace, niemal równolegle pojawił się film.
No właśnie. Duże historie narodów to jedno, drugim są coraz liczniejsze opisy specyficznych losów jednostek. Psychopatów, a może ofiar czegoś co lubię nazywać chorobą, wirusem Zachodu? W tym mrocznym przypadku „jednostkę” musimy podzielić na dwie osoby, gdyż June i Jennifer Gibbons to bliźniaczki w więcej niż stereotypowym rozumieniu tego słowa. Zawarły ze sobą swoiste pakty, które z czasem całkowicie wypaczyły ich relacje ze światem i sprowadziły na ciemną stronę. Mnie zainteresowało i wciągnęło.
340-sto stronicowy reportaż Wallace, urodzonej w 1943 dziennikarki śledczej uzmysławia jak niedopatrzenie, zlekceważenie problemu może urodzić w młodej głowie coś, co dziecko będzie w sobie konsekwentnie rozwijało, a co za tym idzie stopniowo gubiło się w świecie własnych urojeń. Tym gorzej, gdy w błędzie umacnia je inne dziecko, a co jeszcze bliźniak! „Milczące bliźniaczki” opowiadają między innymi o tym jak można zamknąć się we własnym świecie, wybrać sobie część rzeczywistości i kurczowo się jej trzymać, potem stopniowo wypaczać, działać autodestruktywnie pod płaszczykiem wierności (znacie to skądś? Tak tylko pytam…), mimo swobodnego dostępu do „całej wiedzy”.
Kiedyś może być za późno na to by się zmienić (?). Stawiam równocześnie znak zapytania i kropkę, tak można?
Autorka posiłkuje się bogatymi pamiętnikami bliźniaczek, warto bowiem dodać, że obie – delikatnie mówiąc – przejawiały ciągoty literackie i przynajmniej w kwestii poetyckiego opisywania swoich losów miały potencjał, chociaż odrealnienie, wspomniany wypaczony punkt widzenia, aż kłuje po oczach. Dzięki tym pamiętnikom i współpracy rodziców, instytucji itd. otrzymujemy ciekawy portret psychologiczny ewidentnego „wybryku zachodniej kultury”. Jest to lektura fascynująca i po raz kolejny dająca do myślenia jak wiele może się wydarzyć z ludzką psychiką, nawet w normalnym domu! Czym jest na Zachodzie normalny dom skoro rozpieszczone dzieci dzwonią na policję, bo tata dał klapsa w tyłek?
Książkę polecam fanom poznawania specyficznych zakrętów ludzkiej duszy i mózgu, wszystkim rodzicom, a film (kinowy) też z chęcią za jakiś czas odpalę.
O ile przypadkowe rakiety nie przerwą druku…, możemy spodziewać się coraz większej liczby podobnych biografii (pod ten gatunek również można „Milczące bliźniaczki” podciągnąć), jeszcze ich Zachód trochę ma, a nowi ciągle działają na nowe sposoby.
Najsłabsze ogniwo to człowiek, idealne podłoże pod grzyby atomowe (Rogal DDL).
PS: Wydawałoby się, że w takiej atmosferze, chęci odcięcia się od syfu, nowa płyta Lukasyno „Syn Wschodu” wejdzie idealnie. Niestety, nie tym razem. Niby raper z Podlasia na 17-stu nowych kawałkach ciągle nawija mądrze, w swoim stylu (co nie jest minusem, np. Włodi – mniej więcej wiadomo czego się po nim spodziewać, a i tak ma to swój klimat, czuć że żadne zdanie, nawet proste, nie jest przypadkowe), a jednak trochę się przy tym krążku nudziłem. Mogę go puszczać tylko na sali treningowej i chyba właśnie do treningu bym „Syna Wschodu” polecił.
A teraz wybaczcie, bo uśmiech córki mnie rozbraja. Tak jakbym chciał rozbroić dla nas te wszystkie rakiety… żebyśmy mogli w pokoju cieszyć się sobą. Niestety, znam to słynne przysłowie o pokoju i wojnie…
Nie słucham żadnej rapującej kobiety z naszego kraju (tak a propos… Brodka lepiej, a z pewnością klimatyczniej zarapowała na #hot16ch2 niż wszystkie razem wzięte…). No nie wychodzi to zbyt dobrze, czasem jakaś ciekawie zabrzmi, ale jednak nie zrobi tego przełomowego materiału, który wejdzie do kanonu, nie powie czegoś ważnego dla wszystkich, nie da uzależniającego bitu. W podziemiu co jakiś czas pojawia się za to coś oryginalnego, świeżego z damskim śpiewem, panie te nie potrafią jednak pójść za ciosem i się przebić, wygrać z rynkiem i może nie tyle z totalnym bezguściem, co z zamkniętymi głowami.
W przypadku Moniki w żadnym wypadku nie można mówić o pojawieniu się nagle i na chwilę. W 2004 roku Brodka (rocznik 1988) wygrała finał trzeciej edycji programu telewizyjnego „Idol”, który to program był dla nas, nastolatków stojących na klatkach, raczej wyznacznikiem tego kogo nie słuchać. Nie wierzyłem wtedy, że 18 lat później będę chciał z jakiegokolwiek powodu – tym bardziej w czasie inflacji – wydać pieniądze na jej płytę i że będzie to wokalistka szanowana przez przynajmniej część undergroundu. Tymczasem koperta przyszła do paczkomatu tuż przed 1 listopada 2022, odebrana wśród złocistych liści. Typowo jesienna rozkmina Made In Poland, na którą od dawna ostrzyłem sobie zęby za sprawą Przemka/1988 czuwającego nad tym projektem.
Niestety, radość trwa krótko, aczkolwiek jest intensywna. „Sadza” to 6 kawałków plus „Outro” ze słowami Ani Dąbrowskiej. To jednak koniec zapożyczeń, bo „Muzyka i tekst: Brodka” widnieje w książeczce przy opisie większości numerów (w tym tak różnych jak trzy wrzucone niżej). Przy dwóch ostatnich bezpośrednio pomagał 1988 (Syny, „Ruleta”, „W/88” itd. Ostatnio czołówka polskiego brzmienia z podziemia i – nie tylko dla mnie – spoza niego), który wyprodukował tą płytę.
Monika mnie jednak do siebie tym krążkiem przekonała – ostatecznie, bo prześwity tego, że robi coś klimatyczniejszego niż „muzyka do radia” docierały do mnie już od dawna, zresztą środowisko hip-hopowe często chwaliło jej twórczość w wywiadach. Brodka nie idzie na skróty, kroczy własną drogą, cenię takich artystów, podobnie odbieram M.I.A. (ciągle robi jakieś projekty, jeszcze dalej od głównego nurtu). Prócz 88 gościnnie Bartosz Kapłoński, a na wokalu, hm, jedyny feat Zdechły Osa, na szczęście tylko na chwilę, chociaż powiedzieć, że psuje płytę byłoby zbyt krzywdzące.
No dobrze – treść. Brodka dobrze brzmi opowiadając, jeszcze lepiej kiedy śpiewa. „Sadza” jest osobistą płytą, dotyczącą relacji damsko-męskich. Nie brzmi to może zbyt zachęcająco dla faceta, dopóki nie przypomnimy sobie kto ten krążek produkował. Dopóki nie dodamy do tego faktu robienia muzyki przez samą wokalistkę i to muzyki, która powoduje, że każdy z kilku utworów na płycie ma szansę zostać z nami na dłużej.
Polska muza zyskuje głębie!
Najpierw jednak powstały gorzkie teksty, następnie warstwa muzyczna. Brodka wylała się bez oglądania na trendy, można powiedzieć, że na sposób alternatywny (wg haterów „na siłę”, „byle alternatywnie”, ale co to w ogóle znaczy?). Jak sama mówi w jednym z wywiadów: pop-alternative. Powiem szczerze, że lepiej słucha mi się dobrze brzmiącej płyty zwykłej-niezwykłej babki o tym o czym się od wieków śpiewało zamiast znowu się spinać przy agresywnych, zazwyczaj pustych deklaracjach.
Książeczka na plus. Zdjęcia osiedla, Moniki, inspiracji, wody, zapisane kartki… Wszystkie te obrazy łączą się z warstwą muzyczną w jedną artystyczną całość. Gorzej z okładką. Może patrzę typowo jak facet, ale Monika wygląda na niej – jak na siebie – niekorzystnie. Może o to chodzi, że „nie buźką ma się bronić”, ale jednak… Pomysł nie trafia w mój gust, ten z „Sadzy” (klip niżej) był lepszą kreacją…, znanej z wielu różnych kreacji Moniki Brodki.
Album hula legalnie na platformach. Tym nie mniej… kupujcie polskie płyty. Nie tylko te ideologicznie naszpikowane. Rzecz jasna, odsłuch „Sadzy” wymaga odpowiedniego nastroju, sprzętu, może nawet stanu… Pogodę już mamy.
Krótkie płyty mają coś w sobie, już przy Fokusie mi to przeszło przez myśl – krótkie albumy na szybkie czasy.
PS: Klip jak zwykle z najbardziej, hm, chwytliwym tekstem. Wolę pozostałe.
Dziś polecę Wam dwie książki kibicowskie, które wyszły w tym roku. Są to lektury wydane przez chuliganów Legii Warszawa i Arki Gdynia, a zatem kilka wydarzeń opisanych jest w obu pozycjach, tyle że przez różne strony konfliktu. Był to swego czasu konflikt bardzo żywy. Przede wszystkim scena dostała konkretne opowieści z chuligańskiego światka.
„Chłopcy z Łazienkowskiej” (2022) to bez wątpienia hit w kategorii kibolskich książek ostatnich lat. Przypuszczam, że mało kto spodziewał się wspomnień na papierze akurat od strony ekipy, która tak rzadko się wypowiadała, a jest tak sławna.
Na „Chłopców z Łazienkowskiej” składają się 42 krótkie rozdziały, wybrane historie z życia ekipy Legii. Przeczytamy o wydarzeniach powszechnie znanych jak i dotąd nieopisanych. Przez to wszystko przenika historia kilku konkretnych osób, a także znanego świadka koronnego, co zapewnia tej pozornie luźno złożonej książce pewną spójność.
Wszystko na 233 stronach, włączając spis treści i zdjęcie… rękawic, wszak czytamy lekturę o ekipie sportowej z czasów zmian w polskim ruchu kibicowskim – z czasów pierwszych walk umawianych i ciężkich treningów ekip chuligańskich, radykalnie sportowego trybu życia. Poruszony jest tu m.in. wątek konfliktu starszyzna – młodzi, opisany wyjazd na pierwszą ustawkę, czy polowania na KSP. Nikt kto lubi czytać i jest kibolem tego nie przepuści.
Nie było w Polsce reklamowanej z takim rozmachem książki kibicowskiej jak „Zbigniew Rybak. Syn Józefa. Najważniejsze jest pierwsze pierdolnięcie” (2022). Dziesiątki wywiadów, filmików, strona i profile w mediach społecznościowych. Do przedsprzedaży dodawane vlepki, pocztówki i dedykacja. Słynny Rybak postanowił opowiedzieć o sobie, swoim życiu, ekipie z Gdyni oraz o zasadach jakie wyznaje.
Połowa książki jest mieszanką wspomnień z dzieciństwa (bynajmniej nie mam na myśli układania klocków) i chuligańskiego szału, a druga połowa dotyczy słynnego projektu Arka Gdynia Rugby. Oczywiście jedno przeplata się z drugim, Zbigniew najlepiej wspomina tytuł Wicemistrza Polski 1999 jaki udało się zdobyć (złożonej częściowo z chuliganów) Arce po zaledwie trzech latach istnienia sekcji rugby. Kilka lat później miała miejsce Grabiszyńska…
256 stron wydanych jest na śliskim papierze i okraszonych wieloma starymi-kolorowymi zdjęciami, nie tylko z wyjazdów na Arkę, czy reprezentację Polski. Spodziewałem się nieco większej liczby niepublikowanych zdjęć ekipy, ale i tak jest dobrze.
Kto słuchał wywiadów video z Rybakiem ten poznał już część jego historii, ale kilka było dla mnie nowych. Śledzący polską scenę kibicowską od końcówki lat dziewięćdziesiątych wie jednak czego się spodziewać po Zbigniewie. Nie znaczy to, że jest źle, wręcz przeciwnie – lektura zleciała (zbyt) szybko i całkiem przyjemnie.
Obie te książki mogłyby być co najmniej dwa razy grubsze, bo czytało się rewelacyjnie. Pozostaje czekać na kolejne osoby, które sporo widziały i zechcą się tym podzielić na papierze.
W hołdzie starym, inspirującym czasom…
W hołdzie pasji rodzącej się w nas za dzieciaka…
BUTELKI I KYOKUSHINKAIKIDO
– Proszę natychmiast zabrać te butelki spod drzwi mojego klubu!
– Ziomuś! – krzyknął i podszedł bliżej chwiejnym krokiem, wystawiając w moim kierunku napuchnięte, sklejone czymś paluchy – Wpuść mnie do łazienki, łapy mam tłuste, obmyję trochę, co?
Cuchnął wszystkimi alkoholami świata, ale tymi poniżej dziesięciu złotych, a może nawet płynem do dezynfekcji rąk.
– Co, kurwa!? Jeszcze masz tupet mi się do klubu wbijać? – odpowiedziałem – idź stąd i zabierz stąd ten syf.
Patrzyliśmy sobie w oczy w odległości metra. Mimo, że był zniszczony – miał w spojrzeniu coś z kryminalisty.
– Że co, kurwa!? Ja mam ci, kurwa, sprzątać? – wydawał się naprawdę oburzony moim oburzeniem, mimo że staliśmy po kostki w jego śmieciach pod moim miejscem pracy, które traktuję jak drugi dom.
– Cztery lata trenowałem Kyokushinkai! – dodał przez zaciśnięte zęby, a brzmiało to prawie jak wywód z serialu „Cobra Kai”. Brakowało tylko muzyki z lat osiemdziesiątych, albo lepiej jakiejś orientalnej, jego towarzyszka melanżu – żulówa – mogła zagrać na tradycyjnym japońskim instrumencie uśmiechając się szkorbutem. Pan Miyagi też lubił wypić.
Głęboko odetchnąłem. Jakiś czas temu z podobnych powodów przegoniła ich moja pracowniczka, wtedy oświadczył jej, że cztery lata uprawiał Aikido i dodał, że może ją poskładać, a zatem cholera wie, co ćwiczył, ale przynajmniej pozostajemy w obrębie Japonii.
Jedna z zasad Taesoodo, a jest ich w sumie pięć, to samokontrola. Odwróciłem się i zacząłem schodzić w dół po schodach do znajdującego się w piwnicy klubu. Do mistrza KyokushinkAikido podszedł jego kumpel, a jeszcze większa liczba kompanów mistrza siedziała na pobliskim murku. Zaczęli się na mnie nakręcać, skubani, komicznie machając łapami.
– Chodź tu, kurwa, chodź tutaj!
Koniec miłosierdzia. Koniec zasad z Dalekiego Wschodu i koniec papieża Franciszka. Wszedłem do klubu po rękawice, aby nie otłuścić się niczym ręce pijanego mistrza, a żule czekały w poczuciu satysfakcji.
Szafa niczym w kryjówce Batmana, przejechałem po niej wzrokiem i ubrałem piankowe rękawice firmy Macho. W Taesoodo pojawiły się one jakoś w latach dziewięćdziesiątych. Problem polegał na tym, że wprowadzono je na zawody, a one nie były przeznaczone do typowego walenia się po mordach, jak to mają w zwyczaju nasi rodacy, tylko do walk a la semi contact jak stare amerykańskie Karate. Eh, nie było mi dane w takich wystartować na zawodach, nie moje czasy, ale wyżebrałem jedną parę od prezesa federacji na kursie dla instruktorów. Musiałem je mieć i trzymam teraz niczym relikwię, używam czasem do ćwiczeń na worku, na tarczach, czy – jak już wiecie – do ogarniania szukających guza meneli. W podobnych wystąpił Jean-Claude Van Damme jako czarny charakter podczas walki finałowej filmu „No Retreat. No Surrender” z 1986 roku. Od kiedy zobaczyłem za małolata ten szpagat na linach ringu i te walki, chciałem takie mieć, lepiej późno niż wcale. Uśmiechnąłem się niczym Joker.
Zadowolony wybiegłem w nich po schodkach, ale nadal liczba zadanych w twarz ciosów rękawicą Macho wynosi zero. Kopnięty niepozornym prostym, nadal wyzywający mnie żul, poleciał kilka metrów w tył, zupełnie jak w filmach Kung Fu z Jackie Chanem i innymi chińskimi skurczybykami. Przy tym walnął głową w płytę chodnikową, a wraz z nim ku niebu poszybowała butelka mleka, którą o dziwo pił, sądząc pewnie, że cudownie pomoże mu ona w zwalczaniu objawów dwudziestoletniej imprezy. Wszystko dookoła było obryzgane na biało.
– O kurwa! – pomyślałem w stylu raczej tego bliższego Wschodu i chwyciłem go za szmaty, oparłem o nogę, patrząc jak jego towarzysze rozbiegają się w cztery strony świata. Głowa zwisała zbyt swobodnie, przestraszyłem się. Nie wiem, czy bardziej o jego życie, czy o swoją wolność. Przeciągnąłem go chodnikiem na pobliski trawnik – pełen ich śmieci, na szczęście zaczął mrugać oczami, a po chwili wstał o własnych siłach. I to z jaką refleksją.
– Byłem w wojsku, poradzę sobie!
Odszedł, prosząc bym nie wzywał policji. Jebani, nigdy nie tracą tego specyficznego poczucia humoru. Butelek nie posprzątali.
Mogłem wreszcie przygotować się na kolejny, typowy dzień pracy. Po trzydziestu minutach było tu już około trzydziestu dzieciaków. Ustawieni po trzech w kilku rzędach uczniowie zajmowali swoje miejsca hierarchicznie, według kolorów pasów. Ceremonia rozpoczęcia i zakończenia treningu była taka sama. Moje certyfikaty za kolejne stopnie mistrzowskie wisiały dumnie na ścianie sali. Podobnie jak zasady Taesoodo.
A KTO TO BYŁ BRUCE LEE?
Tego dnia przyniosłem im oryginalne DVD z „Wejściem Smoka”.
– Zobaczcie! Kupiłem to! – machnąłem pudełkiem przed młodą wiekiem grupą. Ku-pi-łem, nie pobrałem, nie obejrzałem w necie! Trzymam te filmy na półce, bo są dla mnie kultowe. A wy? Będziecie mieli w przyszłości coś, co będzie dla was kultowe?
Patrzyli na mnie jak na amebę, kiwali głowami „na tak”, podobnie kiwało się nauczycielowi w podstawówce, udając, że doskonale wiemy o czym mówi.
– Czy coś z klimatu sztuk walki ma szansę stać się dla was czymś ważnym? Macie swojego idola, jak starsze pokolenia miało Bruce’a Lee?
– A kto to był Bruce Lee? – spytał jeden z uczniów, a mi opadły ręce i przystąpiłem do części praktycznej treningu. Do budowania szybkości, siły, wytrzymałości i techniki.
– Ten dzieciak ma czternaście lat i nie wie kim był Bruce Lee, wyobrażasz to sobie? – rzuciłem do kobiety od papierów w biurze klubu, odwieszając pas do szafy.
– Przecież to normalne, oni nie znają Bruce’a Lee, Maryli Rodowicz, pieprzonych Backstreet Boys i „Strażnika Teksasu”, a ty ciągle zdziwiony – potem mają cię za dziwaka. O „Fame MMA” z nimi pogadaj, jakiś karzeł leje się z YouTuberem i założę się, że pół klubu to oglądało!
Paulinka, dziewczyna od papierów, organizacji klubu i księgowa w jednym, nie do końca rozumiała moje fascynacje, a co za tym idzie pogląd, że ćwiczący sztuki walki powinni znać ich ikony, poznać inspiracje swoich trenerów i nierzadko rodziców. Ja tymczasem wziąłem na siebie misję nauczenia moich podopiecznych, opowiadania dzięki komu ich tata wracając z kina za czasów szarego PRLu walił z buta w przydrożny śmietnik.
Siedzibę naszego klubu wypełniły plakaty z kultowych filmów, zawiesiłem nawet – niech dziadkowi będzie – „Rocky’ego”. Boks to nie to samo, brak tu tej azjatyckiej mitologii, ale film motywował. Korytarze zapełniłem również wizerunkami prawdziwych mistrzów sztuk walki, niebędących przy tym aktorami. Czułem jakby wewnętrzny przymus i odpowiedzialność za przekazanie sztafety kolejnemu pokoleniu. Te postacie zmieniły przecież życia niezliczonej liczby ludzi i przyczyniły się do powstania wielu klubów.
– Pamiętasz jak nagadałeś dzieciakowi głupoty o tym Bruce Lee na jakichś zawodach? – spytała z uśmiechem Paulinka, która ma bardzo dobry kontakt z dziećmi.
Pamiętam. Siedzieliśmy w przerwie między rundami jego walki turniejowej. Panikował, bo rywal był mocny.
– Nigdy nie wpadaj w panikę! Bądź jak Bruce w „Wejściu Smoka”. W jednej ze scen powalił swoim nunchaku znaczną część straży Hana, czarnego charakteru tego filmu, po czym odcięły go drzwi – złapali Bruce’a w pułapkę. Zamiast panikować, Bruce przewiesił swoje nunchaku przez kark i usiadł po turecku. W samym środku pułapki! I oczywiście dał radę!
– Słucham trenerze? Nie rozumiem…
– Dobra, nic. Po prostu zachowaj spokój i rób to, co potrafisz.
Od zawsze byłem fanatykiem tego typu filmów. Najpierw one, a później także filozofia związana ze sztukami walki i kodeksem Bushido na stałe zagościły w moim sercu. Połączyły się jednak z wychowaniem na typowym polskim osiedlu, czyniąc ze mnie mieszankę mnicha i chuligana, dokładnie tak o Bruce Lee napisał jego ostatni biograf Mattew Polly. Lee zaczął przygodę z Kung Fu jako chuligan, a potem, po licznych lekturach mówił i myślał coraz bardziej jak taoistyczny mnich. Konflikt między mnisią wnikliwością, a chuligańską osobowością. Nie, nie czuję się w tym wyjątkowy i Bruce też nie był, to po prostu częste połączenie w środowisku sztuk walki, zmieszane ze specyfiką lat dziewięćdziesiątych i starymi filmami z kiepską grą aktorską i jeszcze gorszymi dialogami.
– Kto to wypożyczył? – spytał ironicznie mój dużo starszy kuzyn, wkładając kasetę VHS z „Amerykaninem w klasztorze Shaolin” do odtwarzacza, czyli do najważniejszego, a z pewnością najnowocześniejszego sprzętu w całym domu.
Wypożyczenie kasety było równie ważną częścią niedzieli, co pójście do kościoła, więc zachodni film – jaki by nie był – był oglądany przez ciocię, babcię, trzech kuzynów i ich siostrę. Siedem osób w małym pokoju z grubym dywanem oglądało film, a obraz od czasu do czasu podskakiwał na małym ekranie telewizora. Tylko ja w pełni czułem klimat. Jeśli chodzi o mordobicia, pewnie woleliby coś z Segalem, ale on nie kręci obrotówek, to Aikidoka (nie taki jak ten spod mojego klubu), więc jako członek rodziny z kasą na film, rozegrałem niedzielę po swojemu.
– Mam zapisane, że już miałeś ten film – krzyczał właściciel wypożyczalni jakby robiło mu to różnicę, ale ponowne katowanie tego samego tytułu nie było pomyłką. Niektóre brałem po kilkanaście razy, czasem wysyłałem kolegę, bo mi było już wstyd.
Najstarszym kuzynom oraz ciotce ani przez chwilę, zresztą podobnie jest do dzisiaj przy innych okazjach, nie schodził z twarzy cień zażenowania seansem, ale oglądali, bo co mieli robić w 1997 roku? „Komnata Drewnianych Ludzi” ich nie ruszała, ja z kolei ukrywałem swoje podniecenie kolejnymi scenami mitycznego treningu.
WY I TE WASZE, KURWA, KUNG FU!
Potem wracałem do domu i kopałem w krzaki, skakałem po drzewach, podobnie mieli niektórzy rówieśnicy na terenie całej Polski – pasja płynęła prosto z serca.
Filmy Kung Fu, klasyczne dla takich ikon jak reżyser Quentin Tarantino i tak były dla mnie niczym przy klasykach tzw. filmów Karate, bo tak się je niepoprawnie nazywało, z Jean-Claude Van Damme, który akurat faktycznie był Karateką w specyficznym wydaniu amerykańskim.
– Oddech zaczyna się tutaj – powiedziałem na ostatnim treningu do podopiecznych, wskazując na brzuch, dokładnie jak filmowy mistrz Xian do granego przez Van Damme Kurta w „Kickboxerze”. Oddech w układach formalnych Taesoodo wychodzi właśnie z brzucha i jest specyficznie głośny.
Na takiej zasadzie, między prawdą, a inspiracją z dawnych czasów, dobierałem cytaty z klasyków i wplatałem w normalne szkolenie. Każdy dzień mógł stać się dla mnie spełnieniem marzeń, mogłem na chwilę połączyć w jedną całość moje przeszłe i teraźniejsze życie. Nie każdy ma taką możliwość, większość porzuca dziecięce inspiracje i nazywa to byciem praktycznym, dorosłym. Jak tam chcą.
Był rok 1997, miałem wtedy jedenaście lat. Upalne lato, trwała przerwa w zajęciach Kung Fu, na które już uczęszczałem w swojej szkole podstawowej. Dwa długie miesiące bez sztuk walki jawiły mi się jako coś strasznego, ale znalazłem sposób na brak bodźców, wypożyczając tony filmów Kung Fu i Karate, katując je godzinami i trenując samemu na podwórku. Tata powiesił mi na drzewie pierwszy worek treningowy. Starszy o kilka lat sąsiad podchodził do płotu, jak w tym filmie o Kargulu, opierał się o niego, wpieprzał czereśnie i szydził ze mnie oraz z kumpla, z którym ćwiczyliśmy. Widziałem go ostatnio – skończył jak każdy kto tylko i wyłącznie szydzi – z wielkim brzuchem i zbyt szybkim zdziadzieniem. Odwiedziłem mamę na święta, pomagałem jej na podwórku i znów pochylił się nad tym samym, wspólnym płotem. Spytał co u mnie słychać, ale chyba nie nadążał za opowieściami z zawodniczego i trenerskiego życia. Zwiedzanie, emocje, upadki i powstanie z kolan. Walka z mistrzem świata, niezła jak na mnie. Praca marzeń, dużo wdzięczności. Słuchał z wyrazem twarzy pełnym ironii, nadal przekonanym o własnej zajebistości.
– Wy i te wasze, kurwa, Kung Fu! – tak komentował mój trening ponad dwadzieścia lat temu wisząc na płocie.
Spojrzałem na niego na tle tych wspomnień i słuchałem wypalonego człowieka, gadającego jedynie o kolejnych libacjach. Jedna z moich pełnoletnich podopiecznych mawia: karma jest suką, bezlitosną! Ma rację. Oto ja i moje, kurwa, Kung Fu dwadzieścia cztery lata później.
JA I MOJE, KURWA, KUNG FU!
Miałem osiem, lub dziewięć lat. Przy wspólnym posiłku w kuchni tata spytał mnie nagle, czy chcę zapisać się na Kung Fu. Mój kumpel z ulicy, ten sam, z którym później ćwiczyłem na podwórku, ćwiczył już od kilku tygodni. Wcześniej byliśmy na pokazie zorganizowanym w naszej szkole podstawowej. Wtedy jeszcze były one wydarzeniem, pełna sala, oklaski, po wszystkim kolejka do zapisów – dziś pies z kulawą nogą nie chce nas oglądać. Wybijane z rąk noże latały tuż przy publiczności, a my obserwowaliśmy to oczami kokainisty. Stary Rafała, bo tak miał na imię mój ziomek, zapisał go od razu, a moi z jakiegoś powodu potrzebowali to przemyśleć.
– Jasne, że chcę!
– W porządku, ale musisz się dobrze uczyć.
– Będę, będę – przytakiwałem, ale tak naprawdę nie wiedziałem, co miałoby się zmienić, liczyło się tylko dotrzeć na salę.
Trening rozpoczynała medytacja. W Taesoodo, w którym ostatecznie zakorzeniłem, religijność, duchowość praktycznie nie istnieją, ale w Kung Fu owszem. Ukłon, a następnie przejście na kolana do pozycji medytacyjnej i grobowa cisza, która zdawała się trwać w nieskończoność. Nie wiem o czym wtedy myślał trener, ale o czym może medytować dziewięcioletnie dziecko, o Żółwiach Ninja? Razem z nowymi kumplami skupialiśmy się na tym, by nie puścić bąka, a jeśli już to cichacza. Po medytacji wykonywaliśmy ukłon czołem do ziemi w tej pozycji na kolanach i nie raz potężny bąk przerywał doniosłą chwilę. Trener nigdy tego nie skomentował, ale i nie przekazywał nam o czym mamy wtedy myśleć.
Ważniejsze zaczynało się tuż potem. Trening. W latach dziewięćdziesiątych, przed erą MMA, na Kung Fu był cały przekrój społeczny. Dzieci, starsi, lamusy, chuligani, ochroniarze, osoby nawiedzone i nienawiedzone. Trener i starsi koledzy byli jak bogowie. Podziwiałem ich siłę i technikę. Stali się pierwszymi żywymi autorytetami. Pierwszy raz odezwałem się publicznie, kiedy trener pokazywał kopnięcie z wyskoku i półobrotu, które na co dzień obserwowałem i przewijałem w filmach na VHS.
– Może pan pokazać jeszcze raz?
Pokazał drugi i trzeci, a my oczy kokainisty. Starsi klubowicze uśmiechali się pod nosem.
Ćwiczyłem tak i ćwiczyłem, regularnie dwa razy w tygodniu w klubie, na podwórku i w chacie, gdy rodzice byli w pracy. Sparingów na Kung Fu prawie nie odbywaliśmy, bo nie było tak łatwo jak dziś dostępnego sprzętu. Pamiętam, że całym klubem składaliśmy się na jeden worek treningowy. Nigdy nie sprawdziłem się na macie, bo zawody sportowe w Kung Fu nie istniały.
Pewnego dnia zaatakował mnie szkolny patus. Byłem jeszcze w miarę grzecznym dzieciakiem, on już kilka razy kiblował, palił szlugi i tak dalej. Szedł do mnie szybkim krokiem burząc się o jakąś bzdurę, a tu jebs – dostał w brzuch z bocznego idealnie w tempo, tak jak godzinami ćwiczyliśmy na sali. Leżał na plecakach rzuconych wzdłuż korytarza, nie wiem kto był bardziej zaskoczony, on, czy ja swoją własną reakcją na zbliżający się cel. Pozbierał się i popełnił ten sam błąd lecąc na mnie bez większej taktyki, powtórzyłem odruch i znowu leżał na glebie. Wstał, splunął w moim kierunku, pobluzgał coś i poszedł. Już mnie nigdy nie zaatakował. Czułem coś pozytywnego. To działa!
– Czemu go nie dogoniłeś i nie dojebałeś na amen? – pytał podniecony kumpel, który już w podstawówce specjalizował się w sklepowych kradzieżach i bójkach.
Nie odpowiedziałem, ale odpowiedź znałem. Trochę się jeszcze bałem.
Solówki w podstawówce miały niepowtarzalny klimat. Pamiętam jak jeden kumpel z klasy, którego zresztą pierwszym trenerem zostałem, lał się na pięciominutowej przerwie z kanapką w ustach. Czasu mało, trzeba było zjeść i jeszcze komuś dopierdolić.
Stop. Czy właśnie napisałem, że byłem czyimś trenerem już w podstawówce? Owszem. Jeszcze takim trenerem w cudzysłowie. Bawiliśmy się w to, co widzieliśmy na filmach akcji. Jak już się naoglądałem i trochę poćwiczyłem, odkryłem w sobie powołanie trenerskie. Przed szkołą zapraszałem chłopaków do siebie i próbowałem uczyć ich mojego, kurwa, Kung Fu.
Na przerwach laliśmy się zazwyczaj dla rozrywki, lub popisówy. Kulaliśmy się po żwirowym boisku, jakbyśmy byli prekursorami MMA, albo graliśmy na nim po pięć godzin w piłkę. Gruby i znudzony woźny pił gdzieś po kątach kotłowni alkohol, monitoring jeszcze nie był powszechny, a nauczycielki bardziej zainteresowane były starszakami chodzącymi zajarać. Mogliśmy spokojnie lać się po ryjach. To hartowało, ale i uczyło nas pokory, napinacze szybko zostawali obici. Wracałem z limem pod okiem głupio kłamiąc rodzicom.
Szybko pojechałem na swój pierwszy obóz sportowy. Ośrodek nad jeziorem w samym środku pełnego muszek i komarów lasu. Starsi klubowicze spali w domkach campingowych, nas – małolatów – rozlokowano w starych namiotach wojskowych, wyglądających gorzej niż w jeszcze starszych filmach wojennych. Nikt nie marudził, nawet gdy nas ulewa podtapiała, a torby pływały w kałużach. To nie były torby Adidasa, nikt nie przywiązywał uwagi do marki kawałka zszytej szmaty. Ulewa nawiedziła nas nocą, trener zawinął nas z tego basenu do jednego z domków i do czasu, aż uspokoiło się za oknem grał na gitarze i śpiewał, między innymi wietnamskie piosenki, bo trenowaliśmy między innymi wietnamską odmianę Kung Fu. Skubanemu dobrze szło, ale my czasem podśmiechiwaliśmy się z egzotycznych słówek, jeszcze nie będąc w stanie docenić klimatu, w którego właśnie byliśmy centrum.
Trener Janek był silnym, ale trudnym do rozkminienia człowiekiem. Nauczał religii w szkole, medytował na sposób dalekowschodni, a przy tym straszny babiarz. Mozaika wybuchowa i chyba dzisiaj mam to za nim. Pamiętam kilka z jego rzucających się w oczy romansów z pełnoletnimi uczennicami i spacery z nimi po ciemnych korytarzach szkoły, w której mieliśmy zajęcia. Tu – na obozie – znikał ze swoją w małym namiocie. Starali się być cicho.
Ja też miałem na obozie pierwszą dziewczynę, z którą się obejmowałem, co było chwilowo bardziej podniecające niż Kung Fu. Dyskoteki, treningi, przyjaźnie, które nie przetrwały próby czasu, ale wtedy były prawdziwe. Telefonu nie miał żaden dzieciak, przez jakiś czas pisaliśmy do siebie listy.
Dwa lata później, na kolejnym letnim obozie, dalekowschodnie rozkminy przeplatały się z pierwszymi szlugami, którymi poczęstował mnie starszy kolega. Poszedłem gdzieś z nimi za winkiel, nie wiedząc gdzie i nagle wyciągnęli paczkę. Trochę już nas to Kung Fu nudziło, w tym sensie, że nic się nie działo nowego, nie było zawodów sportowych, a wiedzieliśmy od innych ziomków, którzy z kolei stamtąd uciekli, że w Karate, czy w Taesoodo są. Zaczęliśmy kminić w tym kierunku przy trującym dymku i piwie bezalkoholowym.
Później w rodzinnym mieście chodziliśmy pod szkołę, w której były treningi Taesoodo i patrzyliśmy przez okna, podając sobie stópkę, jak zawodnicy w jednakowych białych strojach szykują się do turnieju tocząc sparingi w sprzęcie. Jakie to mistyczne, pojechać ze swoim mistrzem na zawody się sprawdzić, niczym w „Karate Kid” – pomyślałem…
Postanowiliśmy, że namówimy starych na przepisanie nas, co nie było proste i różnie się to kończyło. Mnie przepisali, widząc, że wracam do tematu przez kilka tygodni i przedstawiając sensowne argumenty. Mogłem rozpocząć nową przygodę i od nowa naćpać się poczuciem misji. Z czasem rzuciłem szlugi.
JA I MOJE TAESOODO
Tam przeżyłem prawdziwy szok i znalazłem nowe inspiracje. Były to czasy, w których z siłą kojarzyli się łysogłowi chuligani stojący pod klatkami na osiedlach. Też uległem temu stereotypowi, tymczasem największymi kozakami na sali okazywali się spokojni goście, a miesięczny problem z zakładaniem butów zapewnił mi kopem w żebra zawodnik z długimi loczkami na głowie, które kojarzyły mi się z lamusem, bo sam już latałem łysy i zacząłem schodzić na drugą, złą stronę życia. Pamiętam jak mama mnie okrzyczała po pierwszym ścięciu czupryny, że wyglądam jak z Auschwitz. Dresy i maszynka do golenia miały dodać kilka punktów do siły na podwórku, cóż – dodały kilka do wygody, to na pewno.
Taesoodocy kopali niesamowicie, ale czułem, że mogę ich przegonić, bo nogi od zawsze były moim atutem. Trenowałem z pasją i szybko pojechałem na pierwsze zgrupowanie centralne, gdzie zetknąłem się z zawodnikami podchodzącymi do tego amatorskiego sportu profesjonalnie. Kadry narodowe.
Obozy były cięższe niż te Kung Fu i to o wiele – tylko ćwiczyć i spać. No i bekę kręcić – z tym nigdy nie było problemu, zatem klimat był dobry. Grupa złożona z czarnych pasów zrobiła na mnie duże wrażenie. Ich podejście do treningu inspirowało i kojarzyło mi się z mistycznymi wojownikami, dla których wycisk jest sprawą życia i śmierci. Wiedzieli czego chcą.
I ta kadra trenerska, a raczej grupa mistrzów z różnych miast. Piątych, siódmych danów. Ciekawe treningi połączone były z rodzącymi kolejne chęci gadkami motywacyjnymi. Łykaliśmy to jak aktywista-napaleniec teorię spiskową.
Na koniec jednego z ciężkich treningów robiliśmy krokodylki na pięściach przez całą salę gimnastyczną. Po tym jak przy końcu długiego jak na to ćwiczenie dystansu padliśmy na parkiet mistrz złożył palce obu rąk i wygłosił…
– Z każdej drogi należy wrócić do domu.
Wszystko jasne. Szorujemy obtartymi kostkami w drugą stronę. Cały obóz dorzucano nam po i tak przedłużonym treningu podobnych obciążeń.
Mistrzowie prócz treningów z grafiku prowadzili niezobowiązujące konsultacje techniczne do późnej nocy. Na salę po 23:00 wchodził cieć obiektu i prosił, by już kończyć.
– Dobrze, dobrze, jeszcze pięć minut.
Cieć powtarzał podobną prośbę co dwadzieścia minut, aż w okolicach 2:00 w nocy po prostu wyłączał nam światło i wychodził.
Dzięki takim entuzjastom, dzięki obozom i licznym seminariom, moje umiejętności szybko rosły. Dołączyłem do klubowej czołówki najlepszych taesoodoków. Zacząłem startować na zawodach, mierzyć się z najlepszymi i pokonywać strach. Przegrywałem, wygrywałem, byłem przeciętniakiem. Setki, tysiące kopnięć, aż wychodziło się z sali na miękkich nogach. Taesoodo jest sztuką, więc musi być piękne – nasza technika po czasie stawała się miła dla oka. Kto szybko był znudzony powtarzającymi się treningami kopnięć i nie odnalazł, nie zostawiał w tym cząstki siebie – prędzej, czy później odpadał.
W międzyczasie mój pierwszy trener, Janek, oszalał, więc wybór zmiany barw po raz kolejny się obronił. Nigdy nie udało mi się z nim spotkać i spytać co tak naprawdę się stało, ale mieszanka religii chrześcijańskiej, medytacji dalekowschodnich i dzikich żądz podobno skończyła się wizytami u egzorcysty i u psychiatry, inni trenerzy na mieście tak później mówili.
Ja wytrwałem do dziś, do czasów, w których mam swój własny klub i mimo, że próbuję różnych rzeczy jeszcze nie oszalałem, chyba.
– Później nie będzie już tak łatwo, że treningi jakieś i inne pierdoły, będziesz musiał pracować – mówił mi z dobrym zamiarem tata, kiedy uprawiałem te swoje, kurwa, Kung Fu w jego ogrodzie. Bał się tego, czego boją się wszyscy dorośli ludzie – przyszłości. Na szczęście pasja i praca odnalazły siebie w moim przypadku.
Psiknąłem się dobrym perfumem i wyszedłem do klubu prowadzić zajęcia. Dostałem go na święta i miałem, według rad mamy, używać na specjalne okazje, ale dla mnie specjalną okazją jest każde spotkanie ze zwykłymi ludźmi, których uczę mojego, kurwa, Taesoodo. Nie ma w moim życiu bardziej specjalnych okazji niż te.
Zmieniałem się obserwując latami jak walczą. Do końca, do ostatniej sekundy, odwracając w nich wyniki pojedynków. Też walczyłem, ze wszystkimi, którzy stanęli naprzeciwko, ale gdzieś podczas walki grubiłem wiarę w zwycięstwo, może nie było tego widać, ale wewnątrz czułem, że już przegrałem i często faktycznie tak się działo. To w swoich uczniach odkryłem te cechy charakteru, a także wytrzymałość ciała, których zabrakło u mnie. Z pasją w oczach dokonywali niemożliwego, przełamywali się, nie brakło im woli – często motywowanej chęcią niezawiedzenia mnie, rodziców, kolegów i koleżanek z klubu. Nie wszyscy są wybitni, większość przeciętna – tak jak ja, ale we wczesnej fazie trenowania ludzi zaskoczyło mnie to, że pod osobą przeciętną może się wychować zawodnik wybitny. Doceniłem swoją pracę, uwierzyłem w siebie.
Obserwując latami jak dzieciaki trenują zastanawiam się często, czy one czują już jakiś sentyment do tego sportu, miejsca, ludzi? Zastanawiam się, czy ktoś zakochał się w tym tak jak ja kiedyś, wraca do tego myślami? Czy ktoś spojrzy ze łzami w oczach w przeszłość i powie: kurde, miałem fajnego trenera, który o mnie walczył, czy raczej: ciecia, który ciągle czegoś ode mnie chciał? Czy sport, który trenują stał się częścią ich samych, ukształtował, czy noszą go w sercu, nie tylko w pięściach i stopach?
Wiem tyle, że bardzo podobał im się serial „Cobra Kai”. To dobry początek.
(1.09.2021)
ALEX DELARGE
Opowiadanie jest fikcją literacką.
Taesoodo już prawdopodobnie nie istnieje, a gdy istniało, miało niewiele wspólnego z tym, o czym tu pisałem.
Jechałem do pracy do Eindhoven i trafiłem na mecz grupowy Ligi Europy (13.10.2022), naturalnie pojawiła się chęć, by go zaliczyć. Właściwie każdy wyjazd bez tego typu akcentu uważam za średnio udany, a zatem…
Chuj z PSV – byłem tam z Legią i gospodarze nie wykazali się niczym ciekawym. Tak myślałem. Później przypomniałem sobie, że jednak coś się tam ostatnio dzieje. Przykładowo 6 czerwca tego roku chuligani PSV pojawili się na meczu barażowym o awans do drugiej ligi pomiędzy VV Gemert, a Gelders Veenendaalse Voetbal Vereniging i zaatakowali przyjezdnych. Bito się na trybunach i murawie, mecz został przerwany na 15 minut. Ogólnie w całej Holandii się dzieje, jak na wcześniejsze skojarzenia ze sceną tego kraju.
W pierwszym meczu Ligi Europy (wygranym przez holendrów 5-1) było ciekawie. Dzień przed meczem kibice FC Zürich wpadli do pubu gdzie przebywali Holendrzy, doszło do wymiany zdań. W parku niedaleko centrum Zurychu odbyła się ustawka 30 na 30. Wygrał PSV! Wielu chuliganów zostało złapanych przez policję. FCZ zapowiedział się wtedy na rewanż w Eindhoven, czym zapewne pomógł w mobilizowaniu sił policyjnych. To właśnie FC Zurych był ekipą, którą chciałem tego dnia zobaczyć, kojarząc ich pochody i prezentację nieco bliższą stylowi ultra jaki znamy u siebie.
Niżej ich fotki z innego pochodu:
Niestety, pojawił się problem z biletami. Chciałem kupić wejściówkę przez neta w Polsce i napotkałem opór w postaci karty kibica, przy wyrabianiu której trzeba się zweryfikować w jednym z holenderskich banków. Trudno, pokręcę się po mieście i wokół stadionu, może narysuje się jakaś opcja. Tym razem nie narysowała się. Bilety zostały wyprzedane, nie ma śladu otwartej kasy, a nawet koników. Bramy sprawiają wrażenie zamkniętych na kilka spustów, nigdzie ani szpary by coś wykombinować. Płoty, kolce, ochrona i psy.
Okrążając stadion napotykamy jednak grupę kilkuset Szwajcarów otoczonych płotem i kordonem policji. Jak się później okazało – nie weszli na mecz. Oficjalna strona napisała, że ze względu na niedopuszczalne traktowanie fanów i urzędników FCZ przy wejściu na stadion na mecz grupowy Ligi Europy przeciwko PSV Eindhoven, FC Zurich składa list protestacyjny na ręce UEFA, wychodzi więc na to, że ich nie wpuścili. Prasa pisze jednak o proteście kibiców ze Szwajcarii: LINK . Meczu to wszystko fanatykom ze Szwajcarii nie odda. Fani FCZ są w tym policyjnym kordonie spokojni, nic się nie dzieje, więc oddalamy się, zawiedzeni, od twierdzy PSV…
Niżej moje fotki spod stadionu:
Zurich porzucał trochę w policję na mieście, czego efekty (poprzewracane kwietniki itd.) widzieliśmy na drugi dzień podczas przechadzek po Eindhoven. Korzystając z kilku dni w Holandii jedziemy nad morze do Hagi.
Wniosek? W Holandii ciężko kupić bilet. Nawet na czwartkowy mecz z piłkarskimi cieniasami (w dwumeczu 10-1 dla Holendrów).
Za dzieciaka dziwiłem się tacie, że potrafi tak nagle zasnąć przed telewizorem. Siedział w fotelu z – kultowym – „zasłużonym browarem (lub pięcioma) po pracy”, chwilę zagapiłem się na porywające widowisko jakim była reprezentacja Janusza Wójcika, a ten już chrapał.
Dziś sam budzę się o 3:00 z włączonym telewizorem, resztkami fistaszków, paluszków na klacie. Kark boli, podnoszę dupę i chwiejnym krokiem udaję się zaspany na wiecznie ostatniego peta elektrycznego. Mała kręci się w łóżeczku, robię mleko. Niedługo chyba zacznę oglądać NBA (obejrzałem cały Netflix), bo tryb zmienił się na nocny, właściwie sam do końca nie wiem jaki jest dzień, heh.
Na szczęście widziałem z kim się żenię, więc kariera meczowa i rozrywkowa nie jest zakończona. Resetuję się bez groźby rozwodu. Niedawno po raz pierwszy byłem na stand-upie. Ciekawa, współczesna forma knajpiano-artystyczna, kojarzy się ze Stanami ze starych filmów i tymi wszystkimi jazzami, bluesami w niewielkich knajpach. Ktoś z tłumu puszcza głupie teksty, ludzie przychodzą złapać oddech, piją, ale między wierszami pojawiają się sprawy ważne. Komentarz społeczno-polityczny bez cenzury, zbyt często skręcający w skrajny liberalizm, ale to przecież nie wina stand-upu jako takiego, wielu ludzi po prostu lubi modny bunt, lub nie potrafi wymyślić czegoś naprawdę świeżego w kwestii tematu. Jak najostrzej o seksie i polityce, czasem to przykre.
Podobnych stand-upów w jednym mieście odbywa się nawet po kilka tego samego weekendu. Jadący po bandzie humor podkopuje społeczeństwo, ciekawe, czy taki PiS zdaje sobie sprawę ze skali pocisku jaki na okrągło spada na „Partię” w miejskich knajpach, halach? Dostaje się także religii. Mam tylko nadzieję, że Bóg będzie miał większą cierpliwość wobec wątpiących niż to wynika z Pisma, bo sam musi przyznać, że zwątpić dziś łatwo. Coraz trudniej dziwić się współczesnemu Tomaszowi. Nie tłumaczę się – po prostu Tomasz nie miał dostępu do sieci i abonamentu w księgarni. Nawet komik przyznał jednak, że jeśli Bóg istnieje, to mamy przejebane. Fakt. Memento Mori.
Są też tacy stand-uperzy, którzy piszą powieści. Łyknąłem „Grube wióry” (2020) i „Ostatni śnieg” (2022) Rafała Paczesia, muszę przyznać, że obie są lekkimi i jakże prawdziwymi historiami o życiu szaraków w tzw. polskim kapitalizmie. Różne osoby mogą ciekawie opowiedzieć o Polsce, nie tylko Zbigniew Rybak, którego książkę zamówiłem w pre-orderze i aktualnie czekam. „Chłopcy z Łazienkowskiej” (2022) oczywiście przeczytani i była to fascynująca lektura!
Wracając do stand-upu. Bawiłem się dobrze, bo najważniejsza jest mimo wszystko wolność słowa. Od wychowania są rodzice, dopiero później kultura (w tym kultura popularna). Obejrzałem nagrodzony holenderski film „Layla M.” (2016) o młodej holenderce marokańskiego pochodzenia, fance… piłki nożnej, która radykalizuje się i ucieka z ukochanym na Bliski Wschód, by pomóc swoim braciom i siostrom muzułmanom w walce. Ciekawe, bo jako toksyczne środowisko będące zagrożeniem dla zbuntowanych nastolatków przedstawiony jest radykalny Islam, nie zaś grupka nazi-skinheadów. Zważywszy na fakt, iż po Netflixie śmiga również film z Niemiec, o radykalizującym się lewactwie, można wypowiedzieć szydercze „wooow” – w końcu stawiają jakieś znaki równości. „Layla M.” to punkt widzenia nakręconej małolatki, której wystarczy byle pretekst do wzniecenia buntu, a takie osoby są zawsze mile widziane w każdej z politycznych stron. Potrzebne chociażby na demonstracje, w których mieszkanka Amsterdamu również bierze udział. Niby nic odkrywczego, ale polecam ten film wraz z pytaniem o to jak młoda muzułmanka w burce ma się asymilować w europejskiej szkole bez szkody dla wolności, z której… korzystają również stand-uperzy?
Tutaj mój chaotyczny tekst się zapętla, więc postawię kropkę.
Język się zmienił, wulgaryzmy w mowie potocznej już tak nie szokują opinii-ble-publicznej, a co któryś tatuś wygląda jak Kuba Wojewódzki. Nowoczesne mamy uczęszczają ze swoimi jedenastolatkami na koncerty Maty i Kiza, więc sam już nie wiem, czy mogę przy nich bluzgać (np. podkręcając ich na treningach i zawodach, tym bardziej, gdy poziom irytacji sięga zenitu), czy nie.
Gangsterka za sprawą mainstream-owych filmów, seriali, muzyki i artykułu 60-tego oswojona jak nigdy, tylko czekać aż Gucci wypuści kolekcję („żakardowy płaszcz”, hłe hłe) IWIWG-TF! („I wish i was gangster – they fuck!”).
Jeden tata przypomniał mi kiedyś, że rola wychowawcy jest inna niż pato-rapera, inny z kolei, że „zbyt świętych i delikatnych” ich dzieci nie słuchają („wejdą im na głowę”), lub ze zbyt poprawnym językiem nie poradzą sobie później w życiu.
Co dom, to obyczaj, a gdzieś w tym wszystkim Ty. Chcesz żeby było dobrze, często wychodzi jak zawsze. Nerwy nie te. Bywa, że po prostu masz słabszy dzień, albo trzy (nie mylić z możliwością przyjebania żonie, czy dzieciakowi krzesłem).
Pewnie, że „idealny mężczyzna”, jakich panie widzą na Netflixie, a którzy najczęściej są grani przez Denzela Washingtona, heh, nigdy się nie denerwują, ale poza planem bywa różnie. Nie każdy posiada poziom empatii mobilizujący do zbawiania świata, lub trzyma się podręcznika do współczesnej psychologii dziecięcej niczym egzaminator WORD-u prawa o ruchu drogowym. Skąd czerpać empatię, gdy w domu, w szkole i na podwórku było jej jak na lekarstwo? Skrzywdzona tak mniejszość – na przekór – zacznie pomagać, ale większość zamknie błędne koło, powielając błędy. Ludzkość to jedno wielkie powielanie błędu.
Chcę przestrzeni, prawa do słabości (z którymi trzeba sobie radzić) – nie kolejnych wytycznych i masek. Tak było, gdy rozpoczynałem pracę z dziećmi, tak jest też teraz w roli ojca. Uda się tak, albo wcale – na pstryknięcie palcem nie wygrasz ze swą historią i temperamentem (próbowałem).
Przebywając z kimś często i przez lata nie unikniemy poznania jego ciemnych stron, drugiej strony życia. Nie bój się. Czasem trzeba powiedzieć przepraszam, ale nie myśl, że jesteś kimś mniej, lub więcej niż (ecce)homo. Postępujesz zgodnie ze sobą, czasem inspirując się innymi, lub Bogiem.
Trener też człowiek – mówią jedni. Trener nie człowiek – zdają się myśleć drudzy…
Zbliża się rocznica 1 września, myśli, mimo że zanurzone w sprawach dnia codziennego, czasem skręcają w tamtą stronę. Polecę Wam film i serial dotyczący nazistów (nic odkrywczego, ale jak nie widzieliście – przyszedł czas nadrobić), ale przede wszystkim pozwolę sobie wpleść w to dość swobodnie powiązane rozkminy.
W nagrodzonym filmie „Życie jest piękne” (1997, Włochy, Roberto Benigni), najpierw żyjąc w faszystowskich Włoszech, a następnie zamknięty w obozie koncentracyjnym wraz z synem, Żyd Guido próbuje przekonać chłopca, że okrutna rzeczywistość jest jedynie formą zabawy dla dorosłych.
Jest to dla jednych film antynazistowski, dla drugich obraz o doskonałym ojcostwie, kiedy to Guido dba o wewnętrzne poczucie bezpieczeństwa dziecka i chronienie go przed strachem i traumą. Film jest i o tym i o tym, bo widać na nim jak reżim wchodzi z butami w świat żyjącego po swojemu wesołego człowieka, z dystansem patrzącego na rzeczywistość, a następnie przenoszącego ten dystans, ważną cechę, w najtrudniejsze z możliwych warunków, by zapewnić przetrwanie synowi.
Dzieło Benigniego wzbudziło we mnie refleksję nad podejściem do ojcostwa, bo sam akurat jestem zwolennikiem prawdy, a więc wzrastania dzieci do dorosłych zamiast przesadnego stawania się dziećmi przez dorosłych po to, by nadawać na tych samych falach. Nie rozumiem jak gadanie bzdur o realiach ma przygotować małego człowieka na konfrontację z brutalną rzeczywistością. Może w obozie koncentracyjnym taka taktyka byłaby sensowna, ale w miejskiej dżungli jest jak skazanie na pożarcie. Moja krytyka podejścia Benigniego wynosi zatem jedynie 40%.
Reguły gry są jakie są, co oczywiście nie oznacza, by młodego człowieka nimi od razu zasypać, tworząc robota bez empatii.
Cóż mam Ci powiedzieć o Polsce, kochana córeczko? Nie pytaj mnie, co widzę w Niej, jak śpiewał Ciechowski, ciągle aktualne. Wychodzę na dwór, patrzę i… nie pytaj mnie jak nigdy przedtem. Gdzieś tam daleko jest Zakopane i zimne morze, mam do nich sentyment. Sentyment – to pierwsze słowo, które przychodzi na myśl. Istnieją ładniejsze kurorty. To po prostu nasza Ojczyzna. Zawsze będzie Twoja, co nie oznacza, że Mielno jest ładniejsze od Makarskiej.
Ten kraj znika – krzyczy poeta współczesny Fisz na ostatniej płycie (pierwszy raz udało mi się być na dwóch koncertach tej samej trasy) z Tworzywem Sztucznym. Poziom piłki znika (jeszcze bardziej, bo to akurat nigdy nie zdołało wejść u nas powyżej pewnej stałej średniej), mniejsze ekipy, a zatem i ruch kibicowski – z takim rozmachem jak go znaliśmy – znika, ciekawe uliczne manifestacje zniknęły, podobnie jak kapele, przynajmniej rockowe, bo w rapie i elektronice jeszcze kilka osób robi robotę. Znika możliwość kupna dowolnej ilości cukru w sklepie, a nawet jakość włocławskiego ketchupu!
Dla każdego znika w pierwszej kolejności coś innego, a dla fanatycznych zwolenników opozycji oraz Unii Europejskiej to nawet fajnie, gdyby Polska przestała istnieć jako suwerenne państwo narodowe, bo przecież „my nie umiemy”. Jesteśmy Europejczykami, ale obozy były polskie, hura.
Przede wszystkim znika nasza młodość i świat jaki znamy. Parki rozrywki dla dzieci nie znikają, spokojnie mała. Gorzej jak jakiś smutny pan zrzuci na nie bomby. Gdzie wtedy będzie tatuś?
Jestem dumny, że jestem Polakiem, ale ta duma jest w ostatnich latach mało dokarmiana, co pewnie widać po tekstach. Tak to jest, że życie nie składa się z samych uniesień, tym bardziej po trzydziestce. Uśmiecham się słysząc – raz jeszcze – o wysokim poziomie wyszkolenia polskich lotników podczas Bitwy o Anglię (serial „Najważniejsze wydarzenia II Wojny Światowej w kolorze”’2019), ale to „znów ta historia”. Kiedy zrodzi się nowy mit, kiedy wstąpi w nas świeża energia, która pozwoli dumnie wypchnąć polską pierś? Bo przecież nie wtedy, kiedy Lewy strzeli kolejnego gola w barwach Barcelony? Czy powinienem uznać za coś takiego masową pomoc Ukraińcom, czy raczej dodać ją do kroniki polskiej krótkowzroczności?
Patrząc jako ojciec – nie chciałbym kolejnej wojny, konfliktu, tego by polscy żołnierze i ochotnicy ponownie musieli udowadniać swoją jakość, bym jako szary Polak musiał chwytać za broń.
W tym wszystkim, w patriotyzmie i ojcostwie nie powinno chodzić o emocje, bo w miłości nie chodzi o emocje – one towarzyszą jej jedynie z początku. Bez emocji jest jednak jakoś tak nudno…
PS: „Życie jest piękne” pobrałem z torrentów. „Najważniejsze wydarzenia II Wojny Światowej w kolorze” są na Netflixie.
Aż żal czytać takie wstępy jak w sierpniowym „To My Kibice”. Zarówno w prasie kibolskiej jak i w samym polskim ruchu kibicowskim słychać głównie westchnienia za starymi czasami. Tymczasem u naszych zachodnich sąsiadów zajawka kipi, nawet w niskich ligach. Też mają internet. Mają fejsbuczka i pełne młyny oraz… chyba najlepszą scenę prasy kibicowskiej! Można?
Niemiecka legenda wróciła!
Magazyn „Blickfang Ultra” nr 47 wyszedł w kwietniu 2022. Liczy 132 strony pięknej jak zawsze, kolorowej szaty graficznej i można go u nas kupić za pośrednictwem sklepu „TMK”.
Jeśli dobrze rozumiem, po 15 latach i 47 numerach Mirko oddaje pióro młodszej ekipie! W związku z tym znajdziemy tu obszerną sesję pytań i odpowiedzi znanego ultra-redaktora. Redakcja wybiera wraz z czytelnikami okładkę piętnastolecia, nie muszę dodawać, że jest w czym wybierać!
Z powodu bariery językowej jaram się głównie szatą graficzną „BU”, ale osoba znająca niemiecki znajdzie tu sporo ciekawego tekstu, nawet jeśli jest to egzotyczna ekipa jak Ultras Juve Stabia. Redakcja gościła na przedmieściach Neapolu, a rezultatem jest wywiad z capo UJS, relacja z meczu, a także zarys historyczny miejscowej sceny ultra i wiele klimatycznych zdjęć!
Viola z kolei był jednym z historycznych liderów Lutece Falco, legendarnej grupy Virage Auteuil w latach 1990-2000. W wywiadzie wspomina ponad 20 lat pasji i poświęcenia dla PSG.
Jest też wywiad ze starym chuliganem z Brukseli, który niedawno napisał książkę o swoim życiu związanym ze stadionową przemocą „Gang Of Brussels”.
Wraca rubryka o europejskich pucharach, krótki opis plus zdjęcie prezentują się średnio, zresztą podobnie jak – zazwyczaj – sektory ultrasów na pierwszych rundach rozgrywek. Może w kolejnym numerze będą konkretniejsze reportaże? A najlepiej, gdyby na łamach magazynu znalazły się tylko te mecze, które pod jakimś kątem „dały radę”.
Podsumowując – jak zawsze „BU” pozostawia za sobą bardzo dobre wrażenie. Będę zbierał dopóki będzie się ukazywać.
A scena w Niemczech śmiga, że hej…
Twoim światem jest dziś rozpoznawanie kolorów
Nie strzały w Kijowie
Nie brudne gry dyktatorów
Twoim światem jest dziś rozpoznawanie dźwięków
Zazdroszczę Ci tej nieświadomości
Patrząc na Ciebie – źródło miłości i nowych lęków
Urodziła mi się córka, to wierszyki piszę.
Dzieciak długo jest przekonany, że świat kręci się wokół niego, nam nie wróci już to naiwne przekonanie…
Przed „wszystko wiesz” – jak to typowy cwaniaczek –, ale „to” dociera do ciebie świeżymi falami: jest najśliczniejsza, najlepsza, moja. Chodzi właśnie o to, że moja, ale ona jest, kurwa mać, naprawdę piękna! Tak…, już czuję jak zatracam obiektywizm, ale serio, serio. Piękna i zdrowa.
Głupi ma zawsze szczęście. Oczywiście liczenie, że życie zawsze będzie dla nas łaskawe byłoby naiwne, by nie powiedzieć, że szanse na to są niezwykle marne. To tak jakby Ukrainiec spotkał rosyjskich żołnierzy w przewadze i liczył, że trafił akurat na bandę pacyfistów.
Odbieram moje kobiety ze szpitala. Na naszej klatce schodowej nie raz i nie dwa można było spotkać kimających na półpiętrach członków klanu „Kumitsu” (pewnie znacie ten filmik z walki żuli), ale dzisiaj leżą same ciuchy po nich. Porozrzucane. Może wraz z ubraniami zmieniają skórę, jak węże?
Pewnie amfetaminiara szalała z kumplami, zazwyczaj ma ranne zmiany. Ostatnio zaczepiła ciecia osiedla o 8:00 i wygięta po wyraźnym wielodobie z białym proszkiem pierdoliła mu, że jakiś facet za rogiem przekonywał ją, że to on jest cieciem!
– Rozumiesz, kurwa – wali przy tym resztkami górnych zębów o resztki dolnych i gestykuluje jak Hitler – facet myśli, że jest cieciem, kuuurwa!
A cieć obsrany przytakuje, tragi-komiczna schiza… Muzyka bloków.
Witaj na osiedlu, mała, nowa w mieście.
Przyszłaś na taki, a nie na inny świat i moją rolą jest Cię na ten świat przygotować. Człowiek zastanawia się w tym czasie, czy sam kiedykolwiek był tak naprawdę na niego gotów i oczywiście dochodzi do wniosku, że nie. Byłeś gotowy na pandemię (mniejsza, czy prawdziwą, czy medialno-polityczną), na to że Putin jednak odpali, a za mały słonecznik zapłacisz 8 zł (by nie podawać tej ceny w kontekście paliwa)? Na to, że Legia będzie w strefie spadkowej?
Lęk z miłości. Chciałbyś jak najlepiej, zawsze. Chciałbyś, aby ono i wszyscy Twoi bliscy urodzili się w jakimś lepszym miejscu, a przecież i tak żyjemy w najbardziej uprzywilejowanej części planety Ziemi! Zapominając o małych radościach, poddajemy się temu lękowi i sami skazujemy życie – nasze i naszych bliskich – na porażkę. Choroba Zachodu.
– Wyluzuj ojciec – mówię sam do siebie, a to ostatnie słowo ciągle do mnie dociera. Ciesz się chwilą…
Czasami warto zarzucić sobie jakiś klasyk (zawsze tak zaczynam, gdy nie mam pomysłu), tym bardziej, że ten dzisiaj recenzowany nic nie stracił na swojej aktualności. „Ćmę”, obyczajowo-psychologiczny film Tomasza Zygadło z 1980 roku, z pewnością można zaliczyć do tej udanej części rodzimej kinematografii. Tak udanej, że zastanowisz się nad niektórymi kwestiami, a to przecież produkcja sprzed 42 lat! Człowiek (i w pewnym sensie także System) w swojej naturze pozostaje jednak taki sam i takie same problemy go dopadają. Każdy ma swoje problemy, ale i swoją winę, wkład – w złym znaczeniu tego słowa – w to jak wygląda społeczeństwo.
Główny bohater, świetnie zagrany przez śp. Romana Wilhelmi (nagrodzonego Złotym Lwem’1980), zmagając się ze swoimi problemami oraz prowadząc nocną audycję „Radio-telefon” (film oglądajcie w nocy!), dopiero otwiera oczy na rzeczywistość. Na to jaki jest człowiek – w tym on sam. Ani lepszy, ani gorszy, ale spróbuje pomóc.
„Ćma” sugeruje nam, nawet bezpośrednio podczas dialogu, że audycja, podczas której zwykli ludzie zwierzają się dziennikarzowi ze swoich rozterek psychicznych, znacznie różni się od tego, co generalnie mówi się w radiu. Jednym światem jest ten napisany sprayem na ścianie, a drugim wiszący obok propagandowy bilbord, nieważne czy z hasłem, czy z reklamą.
My i władza, my i wydarzenia medialne – dwa światy.
Janowi (główny bohater) życie i praca tak dają popalić, że udaje się po poradę do psychiatry. Czy lekarze są jednak receptą na problemy i ich język nie jest zbyt niezrozumiały? Ludzie potrzebują dobrego słowa od bliskich, lub od takich jak oni. Szarych, szczerych, niedoskonałych, a przez to autentycznych.
Antysystemowy przekaz czuć gdzieś delikatnie w tle, w dialogu, czy ogólnej kondycji obywateli, ale „Ćma” skupia się głównie na spalaniu się pojedynczego człowieka. Na wejściu w labirynt, z którego zdaje się nie być wyjścia.
Oprócz jednego – olać.
Znasz to, czy jeszcze jesteś przed przemianą?
Muzyka klimatyczna, rzecz jasna adekwatna do tamtych czasów, nadaje klimatu temu filmowi o audycjach radiowych, które w dzisiejszym świecie już niemiałyby szansy przetrwać. Są inne środki masowego przekazu, dlatego dobre filmy o radiu, nawet jako narzędziu do opowiedzenia czegoś więcej, zachowają jego klimat na zawsze.
Polecam.
PS: Nie macie nic na dzisiejsze zastępowanie życia sztuką? Proszę: https://www.youtube.com/watch?v=fWCeqxFch1g
Wszechświat ze wszystkimi prawami fizyki. Może Bóg – ciągle mam nadzieję. Politycy i ich strażnicy. Strażnicy kłamstw z tarczami. W tym wszystkim, na dole, ja i Ty. Inflacja inflacją, ale ludzie kochają skupiać się na kwestiach światopoglądowych. Cholera, ja też.
W kraju głośno nie tylko o rybach (RIP), mówi się o podręczniku do szkoły średniej, w którym Czarnek i jego współpracownicy zamieścili słowa, że dzieci z in vitro to hodowla ludzi i kto będzie kochał takie dzieci? No cóż, pewnie Ci, którzy zainwestowali w sumie nawet i 20 tysięcy zł (np. w takich klinikach jak ta pod Łodzią) w cały proces przyjścia na świat potomka. Niefortunnie dobrali w PiSie te słowa – co za niespodzianka –, bo prędzej brak miłości objawi się po tradycyjnej „wpadce” niż po skorzystaniu z tak drogiej w Polsce naukowej pomocy (zapewne po wieloletnim staraniu się o dziecko). Skorzystanie z pomocy nauki wydaje się w tym wypadku logiczne – w przeciwieństwie do powyższego cytatu z podręcznika HIT (Historia I Teraźniejszość). Mam za sobą regularną pracę z dziećmi z placówek, w których żadne nie było z in vitro – jedyną refleksją jaka się nasuwała było: zakażcie alkoholu – nikt ich nie kocha, ale to przecież absurd…
Mam problem z in vitro, a właściwie jestem za (myślę, że Watykan też prędzej, czy później będzie, ale kroczkami, by nie wywołać schizmy), bo jest PRO live.
Po każdym stosunku pewna ilość nasienia wycieka z pochwy, lub z fiuta na kołdrę, ale seks małżeński nie jest grzechem. Kościół nie zezwala jednak na zamrożenie tej samej spermy w celu np. oddania jej innym, starającym się o potomka (bezpłodny ojciec). Nie każdy jest też gotowy na adopcję dziecka z FAS (znam taką rodzinę, specyficzna i wręcz fundamentalistyczna, dają radę), a chętnie skorzysta z rozwoju nauki, by mieć swoje – z nasieniem od swojego faceta (naturalne sposoby zawodzą, a obu jest niby-zdrowych, znak czasów – presja, stres i cholera wie, co jeszcze…).
Potencjalnie „tej samej spermy z małżeńskiego łoża” nie można w polskich klinikach utylizować. Nasienie może zginąć jakkolwiek, nawet podczas „grzechu” hierarchów (walenie kapucyna, lub korzystanie z męskich prostytutek na dworcu Roma Termini), czy polityków…, ale nie w klinice. Nie utrzymają długo (jedno pokolenie?) tego stanowiska w Watykanie.
Za ciasno w tym wszystkim, karykaturalnie, czy tego chcemy, czy nie. Tak jak od pewnego momentu za ciasno było w czystym kreacjonizmie.
Owszem, in vitro może potencjalnie prowadzić do wynaturzeń, ale zabranianie go teraz, to jak nie wylecieć nigdy w kosmos, bo może załoga z rakiety wykorzysta znaleziska do podboju Ziemi. No i wreszcie – albo korzystamy z postępu nauki, by dawać i ratować życie, albo „Bóg tak chciał, że podczas pracy ucięło mi rękę” i teraz „niech cierpienie będzie moim krzyżem, nie ratujcie mnie!”. Albo nie przeszczepiajcie mi: wątroby, płuca, serca! Brak konsekwencji – przypominam też, że to nauka wydłużyła życie człowieka na ziemi. Ja jestem i za Bogiem, i za nauką, czy nie to polecał nam Jan Paweł II, który – mam nadzieję – nic nie wiedział o wyczynach ludzi ze swojego najbliższego otoczenia?
Politycznie też to zastanawia. Dzieci z in vitro żyją w Polsce – mamy kilka klinik, maluchy są inteligentne. Jaki ruch w ich kierunku, w kierunku „obywateli z hodowli” zrobi partia, gdy wygra kolejne wybory? Obozów pewnie nie otworzą, ale jak nazwą ludzi „tej kategorii”, a co za tym idzie – jak te osoby będą się w Polsce czuły?
Wiadomo, że opozycja wykorzystuje aferę z podręcznikiem, pomija szerszy kontekst produkcji ludzi i szczuje, a w dupie ich mam – pamiętam Tuska i protesty przeciwko niemu, stałem wtedy na ulicy. PiS po prostu tak samo pierdolę, ale na ulicę nie wychodzę, bo na ulicę wychodzi się z alternatywą – teraz to wiem (co nie znaczy, że kiedykolwiek byłem PiSowcem), na nielogiczne ogólniki jestem już chyba zbyt ostrożny.
Politycy PiS mają trzymać linię katolicką. Kościół powinien twardo bronić swoich wartości (umieszczać je jednak w kontekście czasów, a także pamiętać, że nauka jest drugą stroną tego samego medalu – vide ewolucja), ale w obecnym położeniu skupić się raczej na samooczyszczaniu. Jestem po kilku ciężkich lekturach i mimo braku sympatii do ich autorów z pewnymi faktami ciężko dyskutować. Musimy je poznać skoro są dostępne! Cały czas analizuję „Boga urojonego” (bestseller). Dawkins nie spowodował, że straciłem wiarę w Boga, ale poważnie nią zachwiał – argumentami. Bestseller „Sodoma” (F. Martela) też pozostawia katolika z pewnym poczuciem porażki (czemu? Sami przeczytajcie i podeślijcie mi recenzję z pozycji katolickiej, nooo dawać: ministerstwoodlotow@gmail.com), ale na szczęście też pewne wątpliwości, co do autora (o jego dobrych intencjach nie może być mowy). Zacząłem patrzeć na swój Kościół bardziej krytycznym okiem po filmie Sekielskich (w sierpniu 24 miliony wyświetleń na YouTube), co zapewne wyczuli uważni czytelnicy i w dupie miałem jakie jest CV tych dziennikarzy. Krzywdzone były dzieci – to fakt, wychodzą na powierzchnię nie kilogramy, a tony hipokryzji. Niewesoło.
Najgorsze jednak jest udawanie, że się nie widzi… Dlatego piszę, myślcie co chcecie.
Jaka będzie przyszłość Kościoła? Czarno ją widzę, chociaż garstka zawsze zostanie. Argumentem katolików pozostaje fakt, iż Kościół przez 2000 lat miał swoje problemy i przetrwał, ale pamiętajmy, że takiego tempa zmian (głównie technologicznych) jak przez ostatnich kilkadziesiąt lat, świat nigdy nie zaznał. Wszystko dzieje się szybciej, jakby 2000 lat zawarło się w tych ostatnich kilkudziesięciu… Zobaczymy zatem.
Kimkolwiek byśmy nie byli, katolikami, ateistami, mówili wprost, czy metaforycznie… od zarania dziejów mamy wrażenie, że to szatan jest na tronie… Potrafisz wskazać go precyzyjnie? Ja ostatnio mam z tym problem. Jednocześnie, gdy napiszę, że rządzi w parlamentach i pałacach kardynałów, brzmi to dziś jak truizm.
PS: Nie śmiejcie się z dzieci z in vitro, ani z outsiderów. Nie oglądaliście „Jokera”, heh? Nie znacie dokładnie historii Wampira z Bytowa? Nie lubił, gdy się z niego nabijali (Magda Omilianowicz, „Wampir”). Wszyscy mamy coś, czego nie kontrolujemy, a niektórzy niepozorni skurwiele mają daleko posuniętą granicę… A tak na poważnie – gdy poznasz człowieka, wszystko się zmienia… Późno odebrałem tą naukę.
Bycie w społeczeństwie wymusza pewne dostosowanie – zawsze, no chyba, że dostosowują się do ciebie. Obecnie – od dłuższego czasu – bywam w mniejszości. Jednoosobowe crew (Piernikowski [1]).
Kulturka taka, że sam już nie wiesz, co zrobić dla innych osób ze swojego stolika. Polać im zupy? Inni polewali. Przynieść im szklanki? Może herbaty do szklanek? Kurcze, jeszcze kulturalniej byłoby każdemu nasypać cukru, tylko ile łyżeczek? Pokroić…, nie wiem co jeszcze, może od razu zjeść i puścić za wszystkich bąka?
Jak zwykle jestem zdezorientowany przy pierdołach, w tym przypadku chyba dlatego, że jako kilkuletni chłopiec zaingerowałem w żarcie mamy i dostałem – zamiast pochwały – w pysk. Wychowanie w stylu lata ’90te, standard, codzienność. A może to przez smarowanie z kumplami chleba mielonką nożem sprężynowym za małolata?
Co zatem jest kulturalne, a co nie, przecież mówili, że mama kulturalna? Mi imponowała osiedlowa, kibolska prostota i bezpośredniość. Kuuulturka – się mówiło. Na klatce schodowej sobie polewaliśmy, fakt, ale bez przesady.
Najlepiej człowiek czuje się wśród samych swoich, gdzie wszystko jest jasne – nie, mama już od dawna do nich nie należy, niestety. Stosunki, że tak powiem, oficjalne. Może więc było normalnie, miło z tym całym usługiwaniem sobie, a to ja wyssałem pewnego rodzaju zgryźliwość z mlekiem matki?
Walczę ze sobą, polewam zupy towarzyszom. Smacznego. Nie wiem, czy szczerze, bo już przerabiałem dzisiaj wrogu wczoraj bracie, sam przy tym nie będąc bez winy.
Co to za cholerny patogen? Piekło jest w nas (Majka Jeżowska [2]). We mnie. Nie wywalę skurwielka, wewnętrznych natręctw, stadionowego czarnego humoru i darcia ryja w każdych sytuacjach, które wyprowadzą mnie z równowagi, nawet najbardziej niestosownych. Palenia mostów.
Pytam sam siebie, czy nawet jebana kolacja musi zamieniać się w pseudo-filozofię, mielenie? Tak bym chciał to wyciszyć, ale naiwność jest już czymś zarezerwowanym dla mojej córki, nie dla mnie. Będę zazdrościł.
Chyba, że to ona będzie moim cudotwórcą. Potrzebuję nowego bodźca w tej walce. Ale walczę, zmagam się, nie poddaję. „Bądź człowiekiem”! Jak jest ładnie to nie trzeba psuć…
Dzisiaj idę na koncert (nie, nie Majki) odpłynąć. Wyciągam płyty tej kapeli, oglądam książeczki, wącham, wreszcie słucham. Teraz widzę i wreszcie „wiem”! Pośród nut, dymu powraca równowaga. Dźwięki i słowa poety pozwalają wytłumaczyć sobie duże i małe sprawy.
Nalewanie zupy, Putina, to że zostanę ojcem… Pojebane. Ale ze sztuką znośne, często nawet piękne.
Na widowni widzę ex podopiecznego, teraz ewidentnie nie uprawia nie tylko sportów walki, ale sportu w ogóle. Grubasek. Oczy jak pięć złotych wpatrzone w scenę, wygląda to na niezłe piguły, w każdym razie on mnie nie zauważa, przetwarza treść i dźwięk na swój sposób. Leczy się teraz, nabiera sił. Dredy na głowie. Mieszka sam, rodzice nie zaakceptowali klimatu w jaki poszedł, wyprowadził się tuż po osiemnastce. Zupełnie jak ja, chociaż z innych powodów.
Muzyka jest o nas (Tworzywo [3])… Za błędy nasze i naszych rodziców!
[1]
[2] Pozwólcie, że wrzucę kawałek PRO8L3MU:
[3]
Kolejna zmarszczka. Początek kolejnego sezonu, nie tylko w Polsce. Czekając na niego porządkuję ciekawostki z rodzaju brat wycina piłkarzy. O symbolach wieszanych na światowych stadionach opublikowano już wszystko. Chyba najmniej pisano w Polsce, w polskich zinach i magazynach, o kulturze rasta, której to motywów używają od czasu do czasu niektóre ekipy apolityczne, lewicowe, często spoza Europy. Bob Marley i trybuna ultras? Cóż, sektory najzagorzalszych fanatyków przeniknęły wszelką ideologią jaką możemy spotkać poza stadionami, także tą kojarzoną z dredami i ziołem. Wywieszenie takiej flagi może oznaczać antyrasizm, ale czasem chodzi tylko o legalizację THC i luźne kibolskie nawiązania, które niekoniecznie wskazują na pakowanie walizek do Etiopii.
Ruch Rastafari powstał w chrześcijańskich kręgach kulturowych na Jamajce w latach trzydziestych XX wieku (zapoczątkowany przez widocznego na zdjęciu obok Marcusa Garveya – czarnego nacjonalistę – chociaż nie utożsamiał się on z rasta w znanym nam kształcie – to już Howell). Tak więc jest to istniejąca głównie (ale nie tylko, globalizacja, kult Marleya itd.) daleko na Jamajce, słusznie kojarzona z muzyką reagge i Bobem herezja (szukajcie tematu Ortodoksji Etiopskiej), generalnie jednak „dredziarze” wierzą w tego samego Boga, co katolicy, aczkolwiek różnic jest na tyle sporo, że wystarczy podsumować je faktem, iż wielu rasta najchętniej spaliłoby Watykan jako siedlisko zła. Na jakimś video z Jamajki (jedno z tych, które niżej Wam polecę) stary rasta odpalał jointa mówiąc: niech płonie Rzym!
W interpretacji rasta, Jah (skrót od Jahwe) – ten który stworzył świat – objawił się w… królewskim majestacie rasa Tafari Makkonena, od momentu koronacji na cesarza Etiopii znanego jako Haile Selassie I, czym motywują cześć dla niego jako Zwycięskiego Lwa Plemienia Judy, Wybrańca Bożego, Pana Panów i Króla Królów, lub uznają go „tylko” za namiestnika boskiego majestatu na Ziemi. Mówiąc w skrócie – jakiś etiopski cesarz jest w ich oczach wcieleniem mesjasza, mimo że miał krew na rękach. Znając życie – zasłużyli, heh.
Selassie (na zdjęciu obok) w swej skromności nie zaprzeczył, że tym mesjaszem jest – zresztą jacyś rasta wypowiadali się na filmach dokumentalnych, że inni chrześcijanie niepotrzebnie oczekują na powtórne przyjście Jezusa pod dokładnie takim samym imieniem i w takim samym ciele, bo Bóg inaczej się wcieli, ktoś wskazywał nawet na… Boba Marleya jako Jego proroka.
Kiedyś w „Milionerach” padło pytanie jakiego kraju barwy noszą na czapkach rasta z Jamajki. Pytanie było podchwytliwe, bo noszą barwy Etiopii. Jednym ze źródeł Rastafari są kazania wspomnianego Marcusa Garveya, urodzonego wprawdzie na Jamajce kaznodziei, publicysty, nauczyciela i organizatora ruchu walki o równouprawnienie rasowe. Właśnie podczas wizyty w Etiopii zafascynował się on osobą Ras Tafariego jeszcze zanim ten rozpoczął cesarskie panowanie w tym kraju…
Dzisiejsi rasta także wierzą, że Haile Selassie I poprowadzi wszystkie ludy do Ziemi Obiecanej (często rozumianej jako Afryka), w której nie będzie już rasizmu i niesprawiedliwości. Czarnoskórzy członkowie tego ruchu są przekonani, że ich lud to resztka czystej czarnej rasy, prawdziwych potomków biblijnego króla Dawida. Dla Rastafarian symbolem Syjonu (miejsce gdzie król Dawid umieścił Arkę Przymierza) jest Afryka, a w szczególności Etiopia. Większość Rastafarian wierzy, że reprezentują Dzieci Izraela w czasach nowożytnych i ich celem jest repatriacja do Afryki lub Syjonu (Umiłował Pan bramy Syjonu, Psalm 87 chętnie używanej przez rasta protestanckiej Biblii Króla Jakuba).
Zwróćcie uwagę na to, że u nas także chrześcijaństwo połączone jest z polityką, tyle że najbardziej skrajni narodowcy katoliccy mówią o szczególnej misji narodu polskiego w Europie. Każdy po swojemu czyta znaki dawane mu na własnej ziemi, oni też sądzą, że są wybrani… Wszyscy jesteśmy, czy nikt, a może tylko niektórzy?
Chrześcijańskie wierzenia pomieszane są tu z afrykańskimi oraz z antyrasizmem, co jest zapewne przyczyną wieszania tego na stadionach. Jednak ani to chrześcijanie jakich znamy, ani antyrasiści jakich mamy na myśli rozkminiając po europejsku, rasta nie mają np. takiego stosunku do kobiet jak lewaczki walczące z seksizmem. Bob Marley miał mnóstwo dzieci z kilkoma kobietami i nie zastanawiał się nad celibatem, czy antykoncepcją – takiego czegoś rasta nie uznają, jarają zioło od rana do wieczora (słyszałem statystykę o 80% Jamajczyków, którzy palili, lub palą) i są płodni do bólu, heh. Generalnie, inny system wartości za sprawą specyficznej interpretacji Biblii, co jest bardzo ciekawe biorąc pod uwagę liczbę wersów mówiących o rozpuście. Marley mówił, że nie ma grzechu prócz (czyli jest świadom, że to zło) ogromu kobiet („Przyszłość to początek” – książeczka z cytatami Marleya).
Zioło – oczywiście. Palenie marihuany uznawane jest za sakrament. Rasta uważają, że palenie poszerza świadomość, gwarantuje pokojowe współistnienie ludzi oraz przybliża ich do Jah(we). Oczywiście są za legalizacją, a zły system (Babilon) tego nie chce, bo boi się pozytywnych wartości rosnących w ziemi. Rzecz jasna, skoro Jahwe i konopie… to potrzebne jest biblijne wyjaśnienie. W tekście hebrajskim Biblii (Wj 30, 23) występuje słowo קְנֵה-בֹשֶׂם (kaneh-bosm), które rastafarianie tłumaczą jako „pachnące konopie” (choć bywa ono tłumaczone różnie), co ma usprawiedliwić używanie konopi do praktyk religijnych. Słowo קְנֵה-בֹשֶׂם występuje także w innych miejscach Starego Testamentu. Marihuana nie jest wymysłem chrześcijańskim, a na Jamajkę dotarła z Azji – wraz z duchownymi hinduistami. Część rasta przyznaje, że to modlitwa, a nie ziele daje prawdziwy pokój, ale ilu takich jest…? Obrzędom, które oglądałem na YouTube towarzyszył joint. Z drugiej strony w Biblii nie jest chyba wyraźnie napisane „nie pal marihuany”? Nowy Testament nie odnosi się do wszystkiego i nie przedstawia nam prawa na zasadzie podpunktów. Nie oceniam zatem, bo nie wiem. Obok na zdjęciu głośna, stara oprawa Rapidu Wiedeń „Legalize” z barwami Etiopii.
Marley w jednym z wywiadów mówił, że będzie musiał spłonąć Rzym, że może nie obyć się bez rozlewu krwi, ale „to słuszne”. „Słuszna sprawa” – klasyk. Ten sam Marley w innym wywiadzie stwierdza, że nie lubi kościołów, bo one ciągle ze sobą walczą (źródło: książka „Bob Marley. Przyszłość to początek” – złożona z cytatów muzyka z udzielonych wywiadów). Czyli mamy kolejnego poetę głoszącego sprzeczności i twierdzącego, że tylko jego wizja – w tym przypadku rasta – warta jest ewentualnej bitwy. Obok Marley na grafice zrobionej przez fana Celticu Glasgow.
Czemu Bob chce palić budynki, skoro utopia komuny Rastafarai nie ma szans się ziścić w skali globalnej? To dziecinne twierdzenie, że zburzenie czegoś konkretnego, w tym wypadku instytucji Kościelnej, pomoże zaprowadzić pokój. Dobrze wiemy, że kto mieczem wojuje od miecza w końcu zginie. A zatem Rastafarai zwie się, ale nie do końca jest ruchem pokoju. Gdzieś w fundamentach wierzeń tkwi chęć zemsty na człowieku, jak w niemal każdym (w każdym?) ruchu. Dlatego też używanie barw Rasta przez lewicowych kiboli zbytnio mnie nie dziwi, polityka wkradła się także w Rastafari, a nawet była fundamentem tego ruchu – z głoszeniem Black Power na czele.
W dokumencie „Kto strzelał do Boba Marleya?” (2018, jest/był na Netflix) ikona reggae i rasta podkreśla, że ma rodziców dwóch ras – Bob pochodził od białego i czarnego człowieka, więc nie jest ani biały, ani czarny, ale jeszcze w tym samym filmie padną słowa o Rastafarai jako manifeście czarnoskórych. A jednak! Nie uda się uciec od polityki, a tym bardziej od specyfiki regionu, w którym przychodzimy na świat (dlatego ruchy narodowe to nie twór na siłę, a twór w pewnym sensie naturalny).
Wielu rasta uważa się za wolnych, nie za członków kolejnej zcentralizowanej religii. Ubierają się w charakterystyczny sposób, słuchają swojej muzyki, palą, wyznają podobne wartości, ale przypominają raczej subkulturę niż Kościół i takich właśnie rasta najprędzej znajdziemy w Europie. Rastafari jak każdy ruch, jest podzielony i występują między nimi różnice. Każdy ma szukać swojej drogi i kontaktu z Jah. Plusem tych prawdziwych Rastafarai może być życie bez pośpiechu, uprawiając swoją ziemię i żywiąc się tym, co dała.
A teraz garść linków.
Rastafarianie z Jamajki:
Polska Wspólnota Rastafari Reasoning. W sumie nie wiem jak Polacy doszli do takiej wiary:
O Bobie Marleyu polecam obejrzeć, jeśli chcecie „na szybko”, film dokumentalny „Bob Marley. Duchowa podróż”:
Podobno dobrego „Marleya” (USA/Wielka Brytania, 2012) nie mogę znaleźć nigdzie do pobrania, może Wy wiecie gdzie szukać tego filmu?
O współczesnej Jamajce, przemianie człowieka (tylko, czy szczerej?) i reagge polecam, dla ciekawostki, „Reincarnated” (USA, 2012):
To o tym jak raper Snoop Dogg zmienił się w Snoop Liona. Taki sam tytuł ma nagrana na Jamajce (oraz w USA) płyta Snoopa, którą z ciekawości przesłuchałem, jednocześnie tłumacząc sobie teksty na język polski (są dostępne w necie) i które oddają atmosferę powstawania tego albumu oraz „stawania się” rasta przez znanego rapera, wywodzącego się z gangu. Snoop nie raz był obiektem mojej krytyki, niezbyt trawię alfonsów, zainteresowałem się „Reincarnated” chcąc dać szansę głosu samemu zainteresowanemu. Niektórzy podważali autentyczność tej przemiany, tłumacząc ją raczej nowym pomysłem na siebie, na muzykę i zarobek. To pewnie prawda. W Snoop Doggu zawsze będzie żył gangster, alfons i raper, a „życie po zmianie” i tak będzie pełne czkawki po tym wszystkim, każdy zmieniający się z kogokolwiek w kogokolwiek przeżyje to samo. „Reincarnation” (2013) nie jest typowo reggae’ową płytą, Snoop zamieścił tu więcej rodzajów muzyki kojarzonej z tamtymi rejonami, a nawet wykraczającymi poza (czytałem na przykład, że „Get Away” pasowałby prędzej do Ibizy i na tamtejsze parkiety). Cóż, nie znam się na tyle, by to ocenić, nie jest to do końca mój gust, ale z pewnością krążek różni się od tego, co znamy z takich klipów jak „Still D.R.E.” (1999), na którym Snoop przewozi panienki ze swoim ziomkiem Dr. Dre. Co ciekawe – nie wszyscy wśród Rastafari są otwarcie i pacyfistycznie nastawieni, co pokazał (obiektywnie – plusik…) „Reincarnated” w postaci rasta, który stanowczo podważył autentyczność Snoopa na jednej z ziołowych posiadówek na Jamajce.
Idziemy dalej – coś bardziej o wierze Rastafarai. „One Love – Historia powrotu Rastafarian z Babilonu do Syjonu” (Czechy, 2005):
Pada tu m.in. stwierdzenie o białym człowieku jako prześladowcy, czyli inny kontynent = patrzenie od drugiej strony na kwestie rasowe, aczkolwiek nowocześni nacjonaliści (np. CasaPound Italia), także w Polsce (AN) dawno dostrzegali winę białych kapitalistów w upadku Trzeciego Świata. W „One love” stary rasta pokazuje jak postrzegają na Jamajce Chrystusa (oczywiście był czarny…) i wiele innych ciekawych spraw jest powierzchownie, ale jednak poruszanych. Na Jamajce Jezus jest rasta, a w Meksyku potrafił nosić wełnianą kominiarkę. Daje do myślenia.
Na koniec dokument „Pierwszy Rasta” (Francja, 2010), który udało mi się znaleźć do pobrania z sieci. Trwa 1:25 i był emitowany po polsku m.in. na kanale „Planete+”. To film o Jamajczyku, który nazywał się Leonard Percival Howell (zmarł w 1981 roku) i jest uznawany za twórcę ruchu rastafarian jaki znamy. Ciekawie opowiedziany ciekawy życiorys na tle historii Rastafarai. Różni rasta wypowiadają się o historii i pojęciach takich jak Babilon.
W filmie „Pierwszy Rasta” ciekawie wypowiedziała się także pewna staruszka z Jamajki. Żaliła się, że nazywają ludzi z komun Rastafari squattersami, ale jak mogą ich tak nazywać skoro się tam urodzili? Wskazała paradoks, że ludzie ukradli im ziemię, a następnie nazwali na niej squattersami. Squattersami można nazywać ludzi z innego kraju, którzy zamieszkują na obcej ziemi – krzyczała. Z tym także może utożsamiać się skrajna lewica z Europy?
Rasta jest ruchem duchowym, ale z każdej strony przenika go lokalna sprawa polityczno-społeczna. Nic nowego.
PS: Dziadek z jointem kontra Lucyfer, czyli specyficzne chrześcijaństwo oddane w klasyku reggae (wersja zespołu The Prodigy znana jest jako „Out Of Space”, też ją lubię):
Lucyferze synu żałoby. Wypędzę Cię z ziemi.
Założę żelazną koszulę, i wygonię szatana z ziemi
Założę żelazną koszulę, i wygonię zło z ziemi
Wyślę go w kosmos, by znalazł inną rasę
Wyślę go w kosmos, by znalazł inną rasę
Szatan to zły człowiek,
Ale nie ruszy zjaranego człowieka,
Więc złapię go moją ręką
A jeśli się wyślizgnie, to go dogonię
Założę pokrytą żelazem koszulę, i wygonię szatana z ziemi
Założę pokrytą żelazem koszulę, i wygonię zło z ziemi
Wyślę go w kosmos, by znalazł inną rasę
Wyślę go w kosmos, by znalazł inną rasę
On ucieknie,
Nie powstanie do syna Jahwe
On nic nie zrobi z swoją bronią,
Wysadzę go jego bombą
Założę żelazną koszulę, i wygonię szatana z ziemi
Założę żelazną koszulę, i wygonię zło z ziemi
Wyślę go w kosmos, by znalazł inną rasę
Wyślę go w kosmos, by znalazł inną rasę
(…)
Mamy przejebane, bo ludzka natura potrafi zniszczyć nawet najlepszy plan poprawy bytu. Z drugiej strony, zdanie sobie z tego sprawy jest wyzwalające, gdy już naprawdę dotrze, bo że przechodzi przez myśl każdego aktywisty od samego początku i w zasadzie jest truizmem, to wiem… Protestem warto zwracać uwagę Systemowi, którego nie da się obalić, chyba że innym Systemem, który od razu, lub po czasie podobnie się zdegeneruje.
Celem jednostki nie jest zatem wygranie, chociaż fajnie jak coś się nam-mróweczkom uda, ale zmaganie.
Zupełnie jak w sporcie.
Oficjalnym mottem igrzysk jest łacińskie Citius Altius Fortius – Together, czyli Szybciej, Wyżej, Mocniej – Razem. Jednak innym znanym cytatem opisującym olimpiadę jest zdanie: Najważniejszą rzeczą w igrzyskach olimpijskich jest nie zwyciężyć, ale wziąć w nich udział, podobnie jak w życiu nie jest ważne triumfować, ale zmagać się z organizmem. To ostatnie powinno towarzyszyć nie tylko zawodnikom marzącym o igrzyskach olimpijskich, ale wszystkim trenującym.
Wszystkim żyjącym.
W każdy dzień treningowy masz swoją osobistą olimpiadę. Czasem cieszy, czasem męczy – zupełnie jak reszta życia, ale na sali uczysz się zmagać. Uczysz się coś kochać i do tego wracać, po różnych życiowych turbulencjach.
Jest czas, gdy sport jest bardziej ważny, czasem wręcz najważniejszy, jest czas, że schodzi, bądź musi zejść na dalszy plan, ale wytrwałość polega tu na tym, że zawsze WRACASZ poćwiczyć. Szybciej, bądź wolniej, wyżej, bądź niżej, będąc, lub nie będąc aktywnym zawodnikiem, ale wracasz na swój ulubiony plac zabaw, jesteś jakby jedną nogą w (drugim) domu. Zmęczony jesz pyszną kolację, bez nadmiaru głupich myśli i z siłami, by kolejnego dnia wstać z łóżka.
Pamiętajmy o olimpijskim motto, że najważniejszym jest wziąć w tym udział i zmagać się ze swoim własnym organizmem, ze swoimi własnymi ograniczeniami.
Zmagać się z życiem… Nigdy samobójstwo (Molesta).
PS: Kibice Herthy Berlin (obok na murawie po nie tak dawnym spadku z ligi) wybrali jednego ze swoich na nowego prezesa klubu, ignorując innego kandydata, faworyzowanego przez inwestorów. Kay Bernstein był założycielem hardcorowej (jak podaje niemiecka strona o ultra) grupy „Harlekins Berlin ’98” i byłym gniazdowym. W sezonie 2021/2022 zespół ze stolicy Niemiec, grający na wielkim stadionie olimpijskim, ledwo uchronił się przed spadkiem z Bundesligi, pokonując w barażu HSV. Ciekawe jak poradzi sobie, gdy za sterami siedzi kochający klub kibol?
Bo trzeba kochać klub (tudzież mieć innego typu poczucie misji), żeby myśleć o nim, a dopiero w drugiej kolejności o własnej wypłacie. Nie rozumieją tego nie tylko w Legii, czego ponownie dowiodło 1:5 Lecha w eliminacjach do Ligi Mistrzów. Kręcenie przysłowiowych pejsów przy transferach, bramkarz z przypadku no i mają. Zero sensownych inwestycji!
Polska „ekstra”klasa… Trzeba się ze sobą zmagać, by dotrwać do końca większości jej meczów… No, ale kto jak nie my, prawda…?
Zmagania czas zacząć…
„130 dzień wojny na żywo” w mediach społecznościowych i na naszych ulicach (każdy klub sportowy ma już swojego uchodźcę…, dużo znajomych pomaga na dużo większą skalę – szacun po raz wtóry). Marzyłem o wyprowadzce z bloku, ale przez sytuację z kredytami, inflacją – na dłuższy czas: zapomnij! Cóż, obok obserwujemy większe problemy, ludzie w ogóle nie mają dachu nad głową.
Nie rozpaczam zatem, gdy za oknem ponownie słyszę „umycyk”, „umycyk” – to amfetaminiarze z mojego bloku witają niedzielny poranek, a ja siłą rzeczy razem z nimi. No to ja…, jaa, jaaaazda!
Polska budzi się w upale, w większości myśląc o tym, by swoją stylówką nie wyjść poza instagramowe normy. Te koszulki NASA, Ok. – chuj wie o co w nich biega. Chodzenie po T.J. Maxx’ie nie z potrzeby, a jako hobby. Te same osoby potrafią powiedzieć, że mecz na żywo jest nudny, podobnie czytanie książek, więc jesteśmy skazani na brak głębszego zrozumienia. Gdy dojdzie do tego stara morda „Tusk jako zbawiciel”, sytuacja w towarzystwie przestaje być komfortowa. Niby był czas się przyzwyczaić, a jednak politycy znowu oszukają ten naród i te same mielące się w koło mordy przejmą władzę.
Czy na horyzoncie są kandydaci ulepieni z innej gliny? No właśnie.
Zatrzymałem się chyba na jakiejś niezdefiniowanej narodowej anarchii. No i na sztuce, rzecz jasna. Przeczytałem wszystko po polsku od Michela Houellebecq oraz Chucka Palahniuka – właściwie są podobni. Smutne jest to, co wyłania się z dzieł obu panów. Polecam wchłaniać ich naprzemiennie, bo Francuz w przeciwieństwie do Amerykanina nie ma poczucia humoru opowiadając o tragi-komiczności (dzisiejszej i przyszłej) zachodniej cywilizacji, a śmiech może nam się do przetrwania bez szpitala psychiatrycznego przydać. Spokojnie, nie popadłem w przesadną (bo że trochę, to nie zaprzeczę…) pychę – sami też jesteśmy śmieszni, może nawet śmieszniejsi od tych turystów z T.J. Maxxa’a. Zależy czyim okiem spojrzeć…, a pewnie konsumenci zdziwieni faktem, że kogoś jara coś więcej(mniej) stanowią już większość na Zachodzie. Grunt to mieć swoje spojrzenie, ale dostrzegać też inne oczy wokół. Nie dać wygrać tyranom i metkom.
Wracając do Palahniuka. Autor kultowego „Fight Clubu” wydał ostatnio książkę „Dzień prawdy”. Wychodzi krok na przód, snując apokaliptyczne wizje, rozważając o nowej wojnie, którą może wymyślić znudzony, wiecznie przekonany o słuszności swojej sprawy homo sapiens. Po prostu polecam.
A człowiek? Coś musi sobie wymyśleć. Sklep, stadion, zaatakowanie sąsiedniego kraju… zależy o jakim typie charakterologicznym mówimy i z jaką historią, możliwościami. Dlatego historia jest i będzie tragikomiczna, bo na każdym etapie ktoś będzie chciał te złe możliwości wykorzystać. Postępem byłby świat, w którym każdy czuje się dobrze…, czyli postęp jest finalnie niemożliwy. Zachód również zmierza w kierunku utopii, która komuś najzwyczajniej musi dojebać. Co po tzw. demokracji?
Po co przesadnie długo o tym myśleć… Czy możemy zrobić coś innego prócz promowania dobra i pasji?
Underground mógłby dokonać przełomu – wstawić się za słabymi. Nie odsuwać, a tym bardziej nie atakować dzisiejszych dzieciaków jako lamusów z wymyśloną depresją [1], lecz zaakceptować ich jako ludzi dorastających w innej rzeczywistości. Jest, do cholery, rok 2022, świat naszej młodości już nie istnieje. Nasze babcie też dziwiły się naszym zachowaniem, a jednak – Ziemia stoi, mimo że wtedy i teraz latały nad nią rakiety. Musimy przybić grabę młodemu pokoleniu, zrozumieć że tak jak my, tak oni potrzebują autorytetów. Jeśli mamy pole do działania, grzechem byłoby nie spróbować.
Chodzą z głowami w telefonach, ale oni są przyszłością tego świata, zatem miejmy na nich oko żeby nie skończyli (tylko) pracując i konsumując. Żeby było nas więcej.
Nie wiem, czy to ma dla Was sens, ale właśnie skończyłem.
Ubiorę się i wyjdę z psami. Fortuna mogłaby robić zakłady, czy na klatce będzie spał jakiś po-sobotni cuchnący turysta. Kurs na „NIE” wynosiłby wtedy „1.78”, czyli dość nisko. Amfetaminiarze będą już stali pod blokiem z tanim browarem? „1.46” na „TAK”.
Dzień jak co dzień.
„130 dzień wojny na żywo”.
[1] Nie macie pojęcia, co mówicie zarzucając znacznej części dzieciaków „wymyśloną depresję”. Kiedyś pisałem o dzieciaku, który pokazał mi nie rękę, a jeden wielki strup. Kiedyś też się cieli, ale chodzi o powszechność. Nie zauważyłem, że nosił długi rękaw w upale, a co śmieszniejsze – nie zauważyli tego jego rodzice (może byli w T.J. Maxx’ie), wcale nie „pato”! To nie było draśnięcie cyrklem, heh, młody po prostu zmasakrował sobie rękę żyletkami. To nie jest „wymyślone”, tylko oni mają inne problemy, nie rozumieją za pięć stów zapierdalasz Rycha Pei, to nie ich świat… Od czasu tego dzieciaka spotkałem się z jeszcze kilkoma dzieciakami w głębokiej depresji. Byli w ciężkim stanie. Nie rozumieją świata w roku 2022, swojego świata. To właśnie z nimi trzeba przybić grabę. Skłamałbym pisząc, że jest to łatwe…, ale czy istnieje wybór?
Dziwne zaginięcia osób w różnym wieku. Wyszedł, nie wrócił – głoszą codziennie media społecznościowe w każdym mieście. Był oszustem z Tindera (swoją drogą niezły as…, żydzi to jednak potrafią, hłe hłe), czy padł ofiarą handlarzy ludźmi? A może specjalnie zniknął, mając dosyć szukającej go w rozpaczy rodziny? Skoczył do Wisły? Czy aktualnie jest zmuszana do prostytucji? Dziewczyna z rodzaju tych, którym żaden grymas nie szpeci twarzy…, piękno to – czasem – bolesna rana.
Obok codziennych newsów o zaginięciach, codzienne newsy o sukcesach gwiazd. Śmietnik. Wojna. Czy wypada cieszyć się z małych rzeczy, organizować igrzyska, skoro brutalność dnia codziennego jest tak brutalnie obnażona? Stąpamy, tańczymy obok tragedii.
Co zrobić… Tak było zawsze, tylko nie zawsze był internet.
Zaraz ruszają europejskie puchary – bez Legii – ale chociaż będzie co kreślić na kuponach. Nudę zabijam tenisem, aczkolwiek niektóre aspekty tego sportu odpychają – z uciszaniem przez sędziego (pokornej) publiczności na czele. Taki sport. O Idze nawet nie ma co pisać – robią to wszyscy, dołączam do achów i ochów, chociaż na trawce póki co nie wygląda to tak pięknie.
Maja Chwalińska to kolejna polska tenisistka, o której ostatnio głośno (jakoś wolę ją od pani Fręch i pozostałych). 21-letnia Polka z Dąbrowy Górniczej przeszła pierwszą rundę głównego turnieju Wimbledonu. Fajnie, no więc zerkam, co to za Maja – okazuje się, że mimo młodego wieku jej karierę już zdążyła przerwać depresja. Prawdziwa, druga twarz sportu wyczynowego. Wczytałem się w wywiad na stronie TVP Sport – za dużo treningu, zbyt wielka presja i emocjonalne uzależnienie od sportu. W końcu pękła. Teraz ponoć jest dobrze, wczoraj (1.07.22) w „Przeglądzie Sportowym” tenisistka sugerowała, że nie chce być kojarzona tylko z chorobą Zachodu.
Jako trenerzy musimy pamiętać o kubłach zimnej wody na ambicje małolatów (i swoje), a jako rodzice o czymś prócz tej jednej rzeczy, na której mamy zamiar się sfiksować. „King Richard: Zwycięska rodzina” (2021) nadal jest popularnym i inspirującym (w tym, niestety, idiotów) filmem, problem w tym, że nie uda się spełnić rozpalonych marzeń każdego ojca. Podium to trzy-cztery osoby, a gabinety psychologów mogą być pełne pozostałych… No bo jak to… poświęciłam jedyną młodość na coś w czym finalnie jestem przeciętna…? Przeciętność jest ceną skrajnej samotności przez większą część roku?
Czego zatem należy uczyć? Cokolwiek robisz – liczy się sama DROGA, nie wynik. Po drodze zdobywasz cele, ale przeanalizuj czym się kierujesz. Chcesz coś sobie, czy komuś udowodnić? Czy sport jest częścią twojego planu, a może kogoś innego? Czy poznałeś tu przyjaciół?
Sama walka – w tym polityczna – jest celem, nie zwycięstwo. Po zwycięstwie panowie tego świata i rewolucjoniści szybko się nudzą. Zauważ pierwotne pobudki swoich wodzów. Znaczyć coś, żyć po coś, zarabiać. Wygrywać głównie po to, aby rozpocząć kolejną walkę i „pokazać wrogom”. Kto jednak choć raz nie zabłądził we własnym pędzie, niech pierwszy kamień rzuci. Oto człowiek – naiwnym jest sądzić, że gdzieś tam czeka inny, lepszy.
Byłem ostatnio u kumpla, który opowiadał mi o swoim znajomym.
– Przez pięć lat mieszkał w akademiku. Jako jedyny przez tyle czasu utrzymał się na tym samym łóżku – kiwnął głową jakby to był jakiś niesamowity wyczyn. Mocno wyluzowany, imprezowy typ. Teraz został adwokatem, mam własnego papugę!
Tak trzeba żyć, spełniać marzenia, pracować, ale nie zapominać o swoim wyrze i odpowiedniej dawce luzu. Nieliczni urodzili się, aby być najlepszymi. Warto sprawdzić, czy to nie ty, ale w razie czego trzeba mieć plan B.
I potrafić cieszyć się drogą, która przy odpowiednim dystansie potrafi przecież mocno zaskoczyć na plus.
Zyskałaś kibica Maja, będę śledził.
Są kluby z dużych miast, nawet stolic, które mimo „starych zasług”, mimo nie najmniejszych budżetów, popadły w przeciętność. Weźmy chociażby Herthę Berlin, czy – pozostając w Niemczech – HSV. Dopiero co grali ze sobą baraż o… 1. Bundesligę. Za historię i ładny stadion nikt nie odda Legii punktów. Potrzebna jest wizja zdrowego, acz pozytywnie pierdolniętego człowieka, który dobierze sobie innych ludzi z wizją, przede wszystkim trenera. Piłkarzy z ambicjami. Jakie to wszystko teoretycznie proste… Praktycznie zaś inne kluby dogoniły Wojskowych, to nie liga jest coraz silniejsza, a Legia coraz słabsza, coraz przeciętniejsza, można by rzec – jest „kastrati”. Żaden piłkarz obecnego składu (ostatniego pożegnamy 20 lipca) nie jest godzien miana idola Łazienkowskiej, a prezes zupełnie tego nie czuje… On nic nie czuje. To korpo-cyborg.
Czy to wszystko nieważne? Cóż, dla mnie ważne.
Niepotrzebnie nakręca się w kibicowskiej Polsce „nieważność sportu”, zamiast działać wprost przeciwnie i przywrócić wagę wyniku, zależność humoru miasta od sytuacji w tabeli itd. Nie twierdzę, by w przypadku niepowodzeń odpuszczać, po prostu – po cholerę aż tak usuwać futbol w cień na futbolowym meczu? Czemu nie nakręcać nowych sportowych historii? W trakcie sezonu można się załamać i trudno jest na to patrzeć, ale nadzieja wraca… Często głupia, bezpodstawna, naiwna, ale to jest właśnie piękne w byciu kibicem.
Sezon ligowy 2022/2023 zaczniemy w Kielcach, a do Warszawy jako pierwsze przyjedzie Zagłębie Lubin. Jesienią inaugurowaliśmy u nich rundę (4.02). Lubię dojechać sobie na mecz swoimi ścieżkami, tak jak zaczynałem. Szkoła, praca, dziewczyna, rodzina… ten tekst kibicowskiej pieśni z pewnością mnie ostatnio nie dotyczy. Od ośmiu lat pracuję jako trener dzieci, z coraz większą częstotliwością. Kiedy pojawia się terminarz zawodów, konsultacji, obozów – jest on prawie tak bogaty jak sezon piłkarski. Jeśli chcemy wygrywać – musimy tam być, ja muszę tam być razem z nimi, bo nikt mnie nie zastąpi. Weekendy zajebane. Mecze często oglądam na małym ekranie telefonu, siedząc w jakimś hostelu na Podlasiu z bandą dzieciaków. Sam to wybrałem, kocham tą pracę – chciałem robić coś pożytecznego dla ludzi i to znalazłem. Bywało, że nasze zawody i wydarzenia legijne się przenikały i zabierałem dzieci na mecz, czy nawet na protest w czasie zamkniętych stadionów. Wiem, że nie jest to szczyt poświęcenia i fanatyzmu, ale staram się i pracować, i nie zapomnieć o swojej drużynie, nawet gdy jest na ligowym dnie.
W lutym wreszcie śniegi zaczęły topnieć, termometr wskazywał kilka stopni na plusie, a na powierzchnię powróciła ona – dziwna liga polska. Ciekaw tego jak Mistrz Polski wejdzie w rundę wiosenną pojechałem do Lubina. Spadną, a może pod wodzą Vukovića wygrają wszystko? Czułem typowy po przerwie przypływ ekscytacji i dziecięcy, naiwny entuzjazm. W dobie pandemii oraz choroby o nazwie dorosłość dobrze, że to zostało, nie chcę tego oddać.
Legia przed rundą wiosenną 2022. Chciałoby się niczym bohaterowie włoskiego filmu „To była ręka Boga” (2021) czekać na spektakularny transfer przed startem rundy. Mieszkańcy Neapolu lat 80tych żyli wieścią o przyjściu Maradony. Nie chcieli uwierzyć, że będzie grał właśnie dla nich – a jednak! W Warszawie nie ma tak daleko idących nadziei, cudów, a wszystko na co mogliśmy liczyć to Mustafajew, Wszołek, Sokołowski i Rosołek. Teraz Pich, Kramer…
Ponad 70cio tysięczny Lubin może się pochwalić – według mnie – jednym z najbardziej klimatycznych stadionów w Ekstraklasie. W tym niewielkim mieście swoją siedzibę ma KGHM, jeden z czołowych producentów miedzi i srebra na świecie. Tu gra klub, który na stałe związał się z najwyższą ligą piłkarską, zdobywając nie tak dawno Mistrzostwo Polski, za Michniewicza, pieczętując je na stadionie Legii w 2007 roku. Zazwyczaj Zagłębie to ligowy średniak, w minionej rundzie, podobnie jak Legii, szło mu raczej słabo. Kibice z Lubina też są ciekawą, jak na wielkość miasta, ekipą – swego czasu konkretnie stawiali się fanatykom Śląska, a nawet w kryzysie liczbowym potrafią pokazać ładną wizualnie i klimatyczną oprawę, jak sektorówka z meczu z Lechem (5.12.2021). Nad sporym transparentem „Miłość do stolicy miedzi” rozwinęli płótno z napisem „Od małego w sercu siedzi” oraz wizerunkiem młodego zawadiaki z bejsbolem w kaszkiecie na tle miasta i herbów. Razem ze skrzyżowanymi młotami z herbu Zagłębia wyglądało to ciekawie i było jedną z tych jesiennych opraw, które zapadły mi w pamięć, a przecież rozmachem nie była ona najkonkretniejsza. Podsumowując – ma ten Lubin swój lokalny klimacik i trudno wyobrazić sobie Ekstraklasę bez Zagłębia.
Byłem tam kilka razy, w tym na zakazie w czasach protestów przeciwko ITI. Tym razem postanowiłem zasiąść incognito na trybunach gospodarzy (bynajmniej nie jako jedyny…) i pochodzić nieco po miedziowym mieście. Wybrałem łamane połączenie kolejowe, by po raz kolejny pooglądać zza okien pola, graffiti, nowe i stare-odrapane polskie dworce – te widoki, w których wielu kibiców zakochało się za młodu raz na zawsze i których nie zastąpi żaden Lewandowski w Barcelonie.
Przesiadka na dworcu we Wrocławiu. Byłem na nim w nocy jeszcze w czasach, kiedy kojarzył się z polską miniaturką berlińskiego Dworca Zoo. Tak żałośnie wyglądających narkomanów-heroinistów miałem ujrzeć dopiero kilkanaście lat później w centrum Aten, to zawsze silne doznanie. Lata mijają, a ja ciągle pamiętam tunele Wrocławia Głównego, tych powyginanych ludzi, także bardzo młodych, z grymasem beznadziei na twarzach. Teraz zostali po nich wrocławscy bezdomni, żebrzący w okolicach Dworca Głównego i po okolicznych przystankach autobusowych. Jak dla mnie nadal jest to „mało europejska” – hłe hłe – okolica. Wrocław Główny, Legnica, Lubin… Dolny Śląsk. Ludzie szukają tam oznak gonienia Europy, ja starego syfu – tak się właśnie przepada za młodu…
Obstawiam mecze u buka. Po ponad godzinie wyruszam do stolicy miedzi (pociągiem na Berlin), gdzie jestem kilka godzin przed meczem. Już na „dworcu” (bo dworcem tego w rozumieniu miastowym nazwać nie wypada, „Małomiasteczkowy styl” jakby zaśpiewał Dawid Podsiadło…) widzę kilku młodych kiboli w barwach Zagłębia i Polonii Bytom, na tle klubowego graffiti spożywa napoje wyskokowe jakieś miejscowe przydworcowe żulerstwo. Ogólnie klimat taki jakiego się spodziewałem. Bilet miałem kupiony wcześniej, więc chodzę trochę po mieście i jadę do hoteliku, by półtorej godziny przed pierwszym gwizdkiem, obłoconą drogą (brak chodnika) dojść do najjaśniejszego punktu tego miasta (no, dodajmy do stadionu Zagłębia widoczną z dworca halę).
Napisałem trochę o klimacie Zagłębia, ale prawda jest też taka, że przechodzą – jak znaczna część polskiej sceny – kryzys, a ich młyn wygląda średnio pod względem ilościowym i wokalnym. Rozproszone po całej trybunie Zagłębie (ponoć 1200 osób) nie robiło wrażenia niczym, nie przygotowało też żadnej oprawy. Na trybunach ogólnie mecz nie porwał, typowy polski średniak ligowy bez większych emocji, oglądany przez ponad 5 tysięcy widzów. Kibiców gości w sektorze dla nich przeznaczonym pojawiło się na zakazie ok. 400 z flagami. Doping bez problemu przebijał się przez śpiew gospodarzy.
Ciekawił wynik, a ten okazał się dla Stolicy szczęśliwie dobry… Mecz był atrakcyjny o tyle, że w drugiej połowie Zagłębie rzuciło się do odrabiania strat i udało mu się zdobyć bramkę kontaktową. Przy 1-2 kibice Legii najedli się sporo nerwów, zresztą podobnie było od początku meczu, przed pierwszą bramką. Dobry był tylko wynik, gra taka jak zawsze i niestety nie powiało zbytnim optymizmem przed kolejnymi meczami. Paradą jak za najlepszych lat popisał się Król Artur, mimo iż miejscowe pikniki chwilę wcześniej wrzucały mu, że z tym sadłem nie ruszy się ani o centymetr. Po trzeciej bramce część z nich wychodzi ze stadionu, a w obozie Mistrza Polski szał radości.
Przez cały mecz za plecami bełkotał mi miejscowy piknik, najebany „Ferdek Kiepski” bawiący się w trenera – z hasłami typu „nie stój jak chuj na weselu bambusie pierdolony”. Lata lecą, a na stadiony nadal chodzi masa ludzi pracy żyjących swoim klubem i dających upust licznym frustracjom.
Koniec meczu, piłkarze z bardzo daleka dziękują kibicom i uciekają do szatni, zlewając prośby młodych kibiców z sektorów rodzinnych. Co ciekawe, dzieciaki z okolic Lubina wołały… Artura Boruca.
Na drugi dzień rano chciałem jeszcze pochodzić po centrum. Taksiarz chyba był zdziwiony, bo nie mogliśmy się dogadać o jakie centrum mi chodzi.
– No wie pan…, tam gdzie jakieś kawiarnie są, rynek, pewnie najstarszy kościół, gdzie można coś zjeść…
Zawiózł mnie między bloki, bo jak się po chwili okazało lubiński deptak jest umieszczony pomiędzy rzędami niskich bloków (na fotce u góry)!
– Tu może pan sobie kupić hot doga, a tam jakiegoś ptysia pan dostanie – pokazywał mi palcem miejscowe piekarnie i spożywczaki.
Wszystko zamknięte, pusto, szaro, starówki jako takiej nie ma. Cóż, do Lubina to już tylko na sam mecz…
Wracam z kilkoma przesiadkami. Do ludzi, którzy żyją po to, by mieć. Do ludzi, którzy tak samo jak my lubią wyjazdy wypoczynkowe, ale najczęściej im one wystarczają…
PS: Gratulacje dla koszykarzy. Tu też, jak co sezon od II ligi, wypadało obejrzeć chłopaków na żywo. Mistrz był blisko!
Ostatnio przeczytałem dwie bardzo dobrze napisane książki o łowieniu prawdziwych zbrodniarzy nazistowskich po II Wojnie Światowej. To „Łowcy Nazistów” (Andrew Nagorski, 2016, 2020) oraz „Co u pana słychać?” (Krzysztof Kąkolewski, 1975, 2019). Muszę przyznać, że obie uzupełniły mój światopogląd w kwestii wojny i „wielkich planów”, więc polecę je także Wam. Uzupełniły o dokładne przyjrzenie się „banalności zła”, temu jak w odpowiednich warunkach „normalni ludzie” (urzędnicy, lekarze, robotnicy…) stają się częścią machiny zagłady.
Sami łowcy nazistów to nierzadko postacie kontrowersyjne, pełne zawiści wobec siebie nawzajem i o różnych odcieniach politycznych. Nagorski opisuje wprost ich batalie: i przeciwko sobie, i przeciwko oprawcom spod znaku swastyki. Nie idealizuje Szymona Wiesenthala i innych „antynazistowskich celebrytów”, ale trudno nie przyznać, że było kogo łowić i ktoś musiał się tym zająć. Skoro inni nie chcieli…
Wojna się skończyła, ale nie wszyscy pokonani zostali zabici. Amerykanie przechwycili nazistowskich naukowców, naziści udzielali się w polityce, wiedli spokojne życie po ucieczce z przegranych terenów. Mengele, który miał czerpać perwersyjną przyjemność z zadawania śmierci, zmarł podczas kąpieli (prawdopodobnie udar) w słonecznej Brazylii, w wieku – dopiero – 69 lat. Nie został osądzony.
Postawieni przed sądem, jak dowiadujemy się z książek, to zaledwie wierzchołek góry lodowej. Trzeba było zanegować działania Trzeciej Rzeszy, pokazać się, ale prawda jest taka, że liczba „szarych”, a nawet „zasłużonych” ludzi Adolfa urzędowała sobie dalej jak gdyby nigdy nic. „Takie były czasy”.
Łowcy nazistów chcieli podkreślić, że żadne czasy i żadna wojna nie są usprawiedliwieniem eksterminacji ludności, czy bestialskiego zachowania, na które w lekturach też poświęcono sporo miejsca. Nagorski i Kąkolewski, który osobiście rozmawiał z nazistami, dali nam zatrważające przykłady łatwego tłumaczenia sobie zbrodni, wystarczy że popiera ją system wokół.
W Polsce znamy przypadki zawinięcia przez policję kibiców trzymających flagę-sektorówkę jako pomagających w dokonaniu niezwykle groźnego przestępstwa jakim jest w oczach władzy odpalenie na meczu pirotechniki. Chociażby w tym kontekście dziwnie czyta się wypowiedzi sędziów i innych odpowiedzialnych za sprawiedliwość, którzy próbują wybielać strażników z obozów koncentracyjnych. Ten był zbrodniarzem, bo planował eksterminację, a tamten już nie był, bo „takie były wtedy czasy” i „kto by chciał wieźć na proces prawie dziewięćdziesięcioletniego dziadka?” – mimo, że żyją jeszcze ocalali więźniowie, którym – dziś bezbronny jak oni wtedy – kapo śni się po nocach, podobnie jak sprawiedliwość, choćby symboliczna.
„Łowcy nazistów” oraz „Co u pana słychać?” pełne są przykładów braku skruchy oraz udawanego, lub – co gorsza – prawdziwego braku zrozumienia popełnionych przez Niemców zbrodni. Dowiecie się z nich dużo o bardziej i mniej znanych oprawcach, poznacie nawet osobowość kata z procesu w Norymberdze. Bardzo ciekawe lektury! Nie napisałem zbyt wiele o ich autorach oraz wyglądzie, ale sedno jest na tyle ciekawe, że niech wystarczy… Reszta jest w książkach.
Obchody 63 Dni Chwały coraz bliżej. Cześć i chwała bohaterom!
zmęczony presją udajesz się do psychologa
ten doradzi Ci żebyś odpoczął
a gdy przyjdziesz bez chęci do działania i powiesz mu:
„chyba wciągnął mnie w kanapę pieprzony Freddy Krueger!”
poleci ruszyć dupę
wychodzi więc na to, że jeśli przyjdzie do gościa od głowy ta sama osoba
korzystając z drugiej rady po zbyt dosłownym skorzystaniu z pierwszej
może wreszcie zrozumie tak zwany bezpieczny środek
instrukcję wydajnego życia w kapitalizmie
za którą płaci się po dwieście złotych-wizyta
tylko co z tego, że zrozumie
skoro piszę o Tym,
który na tym świecie już na zawsze pozostanie chory?
dla którego wszystkie trzy stany:
dorabianie się, lenistwo, a tym bardziej bezpieczny środek
nie mają głębszego sensu…
Niedługo obchody 63 Dni Chwały. W okolicach sierpnia zazwyczaj siedzę na obozie z dzieciakami, więc napiszę coś teraz. Coś o tamtych czasach, ale w nawiązaniu do dzisiejszych.
Wyobraźcie sobie ex-nazi-skinheada, który rejestruje w swoim domu muzeum broni. Kolekcjonował ją, polubił też polowanie na zwierzęta. Inny NS z tej samej załogi postanawia nie utrzymywać z nim przez to kontaktu.
– Nie mogę przejść obojętnie obok tego, że strzela do zwierząt – mówi.
Ta sama osoba długo rozwodzi się także nad przypadkiem przejechania jeża z premedytacją.
– Idzie sobie taki jeżyk i ktoś go przejeżdża, zajebałbym typa!
Wszystko z tymi zwierzętami byłoby w porządku (też nie popieram zabijania zwierząt dla sportu), gdyby nie równoległe idealizowanie Trzeciej Rzeszy. Rozmowy o mordowanych Żydach nie wzbudzają wszak emocji. Szklące się oczy na myśl o jeżu i obojętność wobec istoty ludzkiej, autonomicznej jednostki posiadającej osobowość, duszę, potencjalne piękno tkwiące w każdym.
Uczucie nienawiści jest mi dobrze znane, zmieniać zaczęło się dopiero po odkryciu na nowo wiary. Nawróciłem się i wtedy po raz pierwszy od dawna zacząłem myśleć o bliźnim jak o sobie samym. Obecnie, szczerze mówiąc, przechodzę kryzys wiary, ale to najważniejsze przesłanie Jezusa ciągle zwraca mnie ku chrześcijaństwu. Z upływem kolejnych lat, po zmianie perspektywy, coraz łatwiej było wczuć się w sytuację drugiego człowieka i zdać sobie sprawę z zaślepienia. Z tego jak może otumanić nas ideologia – i nie chodzi mi już wyłącznie o nazizm, wszak Kościół, czy skrajna lewica (ta inna niż Narodowy Socjalizm…) również mają krew na rękach.
Każdy wciskał swoją prawdę i w jej imię zabijał. Ja nie chcę zabijać w żadne imię prócz ostatecznej samoobrony.
Wspomniana schizofrenia dotycząca zwierząt i Żydów skojarzyła mi się z fragmentem książki „Łowcy Nazistów” (prawdziwych…, nie obrońców życia itd.), w której Andrew Nagorski przywołuje wizytę Lorda Russell’a of Liverpool (zastępcy głównego prokuratora wojskowego Brytyjskiej Armii Renu) w obozie koncentracyjnym. Wychodząc z jednego z budynków, Lord zauważył coś, co wydało mu się szczególnie dziwne: Na dachu krematorium znajdowała się przybita na słupku skrzynka lęgowa dla dzikich ptaków, umieszczona tam przez jakiegoś ogarniętego schizofrenią esesmana.
Duża wrażliwość dla jednych, brak jakiejkolwiek dla drugich, bez poznania ich historii, tylko dlatego, że komuś udało się ubrać w słowa jakiś plan, stworzyć mit.
Słyszałem następującą odpowiedź na pytanie, co było inspirującego w Trzeciej Rzeszy:
– No nie była to demokracja, co nie zmienia faktu, że było fajnie.
Czytanie książek nazistów dumnych ze swojej służby dostarcza argumentów fanom starej subkultury. Sądzę, że przeciwnych argumentów dodaje lektura wspomnień ocalałych więźniów obozów, ale czy którykolwiek nazista je czytał? Mam na myśli nie tylko wspomnienia Żydów, ale przede wszystkim Polaków.
Dla kogo zatem „było fajnie”? Tylko dla nazistów, a i nie zawsze. W górę pięli się, prócz bestii, bezduszni biurokraci w stylu Eichmanna.
Stawianie się w roli więzionego wroga systemu narodowo-socjalistycznego, dostrzeżenie w nim człowieka, oznaczało zatem zdradę – chęć jej uniknięcia była ważniejsza niż dostrzeżenie zbrodni. Nie pomyślę, bo jeszcze bym zdradził! Trwanie w ideologii jest z jednej strony wygodne, a z drugiej karmiące potrzebę wierności (jakimś – w tym przypadku nazistowskim) poglądom, które na pewnym etapie porwały i mimo, że wszystko wokół wskazuje na to, że są obiektywnie złe, lub zakończą się fiaskiem jak wszystkie chore fantazje, zapewniają poczucie tożsamości. Można to, oczywiście, zarzucić także skrajnej lewicy, która np. bardzo niechętnie podejmuje wątek bandyckich, imigranckich przedmieść europejskich miast – głoszą poglądy multi-kulti, bagatelizują skutki. Odruchy stadne, okrzyki plemienne, wspólne fantazje. Czy kiedykolwiek wyszliśmy z jaskini?
Przy okazji tych trzecio-rzeszowych rozważań przypomniała mi się także scena z „Listy Schindlera”, w której komendant obozu koncentracyjnego w niemieckim Plaszowie, Amon Goth (postać historyczna!) próbuje poradzić sobie z własną fascynacją żydowską służącą (tu już fikcja). Monolog komendanta zapada w pamięć:
– Czy tak wygląda twarz szczura?
W komedii „Jojo Rabbit” rasizm małego chłopca zafascynowanego Hitlerem nie wytrzymuje kontaktu twarz w twarz z wrogiem narodu.
Mimo to, tak wielu spełniało się w zabijaniu ludzi, nie widziało w tych oczach nic. Chciałem napisać, że może wrażliwość na sztukę by tu pomogła, ale przecież ludzie Trzeciej Rzeszy przejawiali miłość do muzyki klasycznej, lecz była ona ścieżką dźwiękową do zabijania, jak później w ekranizacji „Mechanicznej Pomarańczy”.
Wielu z nas, facetów, ma „ten”, „Alexowy” gen, ale polecam kierunkowanie go na coś innego niż rzeź dzieci i kobiet. Po prostu.
Nie twierdzę, by być politycznie poprawnym, zapraszać tu wszystkich, nie śmiać się z żartów, zmieniać Biała na Czarna Podlaska i tak dalej, ale – na Boga – czy tak wygląda twarz szczura? Bliskość wojny odnawia w nas pragnienie pokoju, bojowo zazwyczaj nastawione stadiony mówią: STOP THE WAR.
Nawet jeśli marzeniem ma być nowoczesna polityka narodowa, nie może popierać zabijania i dążyć ku wojnie. Cieszmy się pokojem póki możemy, nie pierdoląc przy tym głupot. Modląc się, by nikt już nie musiał walczyć i umierać w gruzach Warszawy.
Cześć i chwała Bohaterom!
Przyzwyczajeni do codziennych nowości znudziliśmy się doniesieniami z Ukrainy, choć jeszcze dziewięćdziesiąt dni temu połowa była spakowana, a druga połowa, chętnie bądź niechętnie, czekała tu na ruską kurwę. Oczywiście są tacy, którzy zasuwają przy pomaganiu uchodźcom, jednak temat spowszedniał, emocje opadły. Człowiek myśli sobie – byle w tym wszystkim do przodu, chociaż małymi kroczkami…
Musimy żyć – po raz pierwszy.
Prawko – cóż – lepiej późno niż wcale. Robię, ale nie wiem, czy będzie mnie stać, by dojechać samochodem na turniej, czy na wakacje. Sankcje nałożono na ruskich, czy na nas, bo patrząc po stacjach benzynowych, nie jestem już tego pewien?
Duży krok w tym stresie też jest możliwy. Dziecko! Zaraz będę ojcem i może nawet wpuszczą mnie do szpitala. Mała przyjdzie na świat podczas wojny toczącej się za naszą wschodnią granicą. Jak ich zwać, pokoleniem po-covidowym, czy covidowym, bo tak w sumie to nie wiem, czy ten wirus jeszcze jest?
Ale będzie miała dobrze… Jej świat będzie innym światem. Zabawki, pisanie kredką po mojej ścianie, czytający jej rodzice, agugu zamiast kurwa mać…, a nie (oby) rakiety, nowe wirusy, choroby i inflacja. O nich dowie się poznając historię najnowszą i powoli rozumiejąc fakt, że społeczeństwo, w którym przyszła na świat po prostu jest popierdolone – i jest tak już od grzechu pierworodnego. „Tatuś nie był lepszy”, heh.
Musimy żyć – po raz drugi…, bo mamy dla kogo.
Na pewno będę ją brał na mecze, więc może coś podłapie z tych „nieoficjalnych haseł”, albo zrobi to gdzieś indziej i będzie chciała protestować, jak my kiedyś (lub w przyszłości)? Kto będzie wtedy rządził – jedni, czy drudzy, bo to przecież pewne, że któryś z tych ryjów wyświetlanych w pętli, a więc przeciwko komu/czemu akurat będzie trwał bunt? Polityczne, światopoglądowe wahadełko – już pisałem, że nim rzygam.
Każde pokolenie wierzy w zmianę, która przecież czasem faktycznie nadchodzi, więc stale pobudza świeżą, chętną do pracy wyobraźnię, zanim ta dziewiczość skazi się obrzydliwą grą o stołki. Częste używanie przez nas słów „alternatywny”, „autonomiczny”, nie mówiąc nawet o „podziemny” jasno wskazywało na fakt, że polityka nas brzydziła, mimo że staraliśmy się w jakimś minimalnym stopniu wpływać na stosunek sił, chociażby lokalnie, czy krzycząc niepopularne wtedy na ulicach hasła. Młodzieńcza naiwność mogła podpowiadać, że do czegoś to doprowadzi, ale prowadzi najczęściej do wyłożenia laski na ten (polityczny) cyrk i do życia po swojemu, obok systemu, ale ciągle płacąc mu pieprzoną forsę. Czeka nas albo to, albo ewentualnie wojna.
A dziś? Musimy żyć – po raz trzeci.
Tak więc mleko z dodatkiem vellocetu, syntemescu lub derncromu za nasze powodzenie!
Preorder doszedł na czas! Pryszczaty kurier przekonany o własnej zajebistości tym razem „zastał kogoś w domu” i rozpakowałem nowość od 1988! Pochodzący ze Szczecina hip hopowiec (Przemysław Jankowiak, producent znany m.in. ze specyficznego duetu Syny) godzien jest stania obok żywych legend brzmień z podziemia, takich jak Noon, czy Emade, więc ciary były gwarantowane. Były bezcenne w tym zalewie beznadziei pompowanej przez media i życie wokół nas (inflacja, wojna…)!
Nie przepadam za składankami, ale ta jakby łączy się w całość. Czuć, że dobór ekipy nie był przypadkowy. To miejskie, zadymione historie na mrocznych bitach najwyższej jakości. Nie do wesołego autka na wypad rodzinny.
1988 zaprosił do współpracy starą szkołę (Włodi, Kosi, Siwers, Wilku…), są nowi, mimo przeważających wokali męskich znalazło się też miejsce dla kilku pań (Margaret, Kacha…), które – moim zdaniem – dały radę. Mimo kilku słabszych momentów (nie wchodzi mi np. „Lejtmotyw”, chociaż bit – jak każdy – miażdży), słucham od pierwszego do ostatniego kawałka, playlista idealnie pasuje do spaceru w deszczowej, majowej aurze (wtedy też odbyła się premiera „Rulety”) i ciemnych chmur nad miastem. Kiedyś recenzowałem tu album Noona z Żytem, teraz raper-malarz wraca w kawałku „Fubu”, który – nie tylko według mnie – jest jednym z najlepszych na płycie. Żyto nawija o ulicy z charakterystycznym sznytem.
Nie dla followersów ani subów – jesteś z nami jak to kumasz – i taka właśnie jest ta płyta… Po wyświetleniach klipów widać, że nie powtórzy komercyjnego sukcesu Kizo, heh.
„Ruleta” to 18 kawałków i tyle samo instrumentali na drugim CD. Nie ogarnąłem się i nie zamówiłem preorderu z kasetą, przyszły mi tylko vlepki i… zatyczki do uszu, najdziwniejszy dodatek do płyty jaki dostałem. Szkoda tej kasety, przeszło nawet przez myśl, by wrócić do kolekcjonowania ich i kupić „jamnika”, chociaż jak twierdzi moja żona – po co te śmieci, jak zaraz może nam coś pierdolnąć nad głowami? „Dorobek życia” – ziny, płyty, książki. Nie narzekam, od 36 lat pomagają przetrwać. Pomaga w tym też „Ruleta” i tacy zawodnicy jak Hades, nawijający (jeden z moich faworytów na krążku – „Bilet”), że kupili bilet w jedną stronę…
Okładka? Plastyk, bez książeczki – raczej prosto i w myśl zasady „niech przemówi muzyka”, jak na płycie z Włodkiem. Dwa zdjęcia na krzyż, tytuły kawałków.
Słucham „Rulety” w kółko i z każdym kolejnym przesłuchaniem odnajduje na niej nowe, wywołujące dreszcze momenty. Zabrzmi to jak propaganda protestancka, ale tak – uliczny hip-hop nie umarł! Jest 1988, Włodi, JWP/BC, Hades, ale są też takie perełki jak Żyto, czy Asthma ze Śląska. Muzyka będzie ewoluować – na „Rulecie” 1988 serwuje nam powiew świeżości w ulicznym wydaniu. Nadal wolę projekty takie jak W/88, czy Żyto/Noon, ale składankę to nie wiem, czy kiedykolwiek lepszą u nas w kraju wyprodukowano…
Aha. Twoje złote dzieci zrobiły Cię na szaro…
Kilka-dobrych-naście lat wstecz pracuję na budowie – na wiosce, do której codziennie dojeżdżam PKSem. Na 7:00 do pracy. Józek to stróż na owej budowie, który obok powstającego domu bogacza – mieszka w przyczepie kampingowej, a raczej w tym co z niej pozostało.
Przekraczam jedną z bram piekieł, a więc „bramę” typowej polskiej budowy, a tam pod budą Józia stoi oparty rower. Czyli dyma Ewkę… Jako, że z Józia lubiłem żartować – idę specjalnie pod drzwi, pukam i wołam, że chcę czajnik.
– Nie teraz kurwaaa – wołał zajechany Józio, a „ex przyczepa” aż się trzęsła. Ewa nie wyła, nie ten etap w jej życiu, gdy jeszcze czuła. W jodze jest ponoć taka forma „powitanie słońca” – cóż, Józio preferował nieco inne powitania.
– Ale Józek, tylko czajnik daj…
– Czy ty, kurwa, nie rozumiesz, co tu się dzieje… sadził tego typu teksty, gotów wyskoczyć z fiutem na wierzchu.
No dobra, niech się bawi ten Józio …
Idę bez czajnika do powstającego – za naszą sprawą – domu, przy którym stoi otwarty garaż. W garażu śpi na styropianach najebany mąż Ewki. Typowa wiejsko-menelska telenowela. Małżeństwo żuli przychodzi nocą do stróża, bo postawi chlanie za wypłatę, którą zresztą posiada góra przez jeden, dwa dni, a jak już się najebią, mężowi-alkoholikowi jest wszystko jedno, co dalej.
Cztery pokoje, cztery pokoje – pokażę wszystko wam, póki jeszcze prosto stoję… Józio, gdy już podymał, pokazywał mi pokoje do roboty i tyle było z jego misji przez większość tygodnia. Lubiłem gościa…, był mądry, tyle że – niestety, zdarza się – miał słabość do bab (już wiecie, że z wiekiem obniżał standardy) i do alkoholu, więc życie się w pewnym momencie skomplikowało.
Po czasie, jak już chata była bardziej wykończona – Józio przeniósł się z przyczepy do jednego z pokojów. Żeby było śmieszniej – pokój obok (brak drzwi) mieszkał inny robotnik, który właśnie przyjechał na fuchę z innej, dalekiej wioski. Rzecz jasna, Józia i nowego kolegę połączyła wódka… i Ewka.
Na początku było zajebiście, jednak sprytny Józio współlokatora nam zdemoralizował i kolega też się stoczył. Na początku wracał do rodziny w weekendy, ale po szkole melanżu u Józia przestał, bo i trochę wstyd, kiedy zamiast na jedzenie dla dziecka i na rachunki dla żony poszło na wódkę i grille. Nie miał z czym jechać – po prostu.
Telenowela wiejsko-menelska jeszcze się pogłębiła, bo teraz rower Ewki nie był parkowany pod przyczepą tylko pokój obok spragnionego kolegi Józia. A Józio robił z Ewką swoje, nie chcąc się dzielić. Ewa nadal nie krzyczała, ale kanapa się trzęsła, Józio sapał. Potem zrelaksowany włączał na cały regulator The Rolling Stones i inne takie. Mężczyzna – zwycięzca, tak w tej chwili to też Józek! Co ciekawe – Ewa była na tyle kulturalną kurwą, że kurwiła się z jednym. Przynajmniej na tej budowie, co doprowadzało współlokatora Józka do szału. Idę do roboty, a tu od rana jazda, pierdolony dom wariatów żyjących w alkoholowym „Matrixie”.
W końcu stamtąd uciekłem.
Mimo wszystko mam nadzieję, że Józiowi się polepszyło i jest jeszcze w stanie czytać książki historyczne, które łykał w rzadkich momentach trzeźwości. Dzisiaj pewnie nadal mieszka tam mój były szef, który być może nie do końca wie, że śpi na menelskim burdelu, a wioska pamięta, gdzie bywało grubo.
Opisałem oczywiście tylko wierzchołek góry lodowej tragi-wesołego miasteczka zwanego typową wiejską budową…
(Jest to mój stary tekst po małych poprawkach)
Tematu wirusa w mediach już prawie nie ma. Pozostały po nim jednostki – w tym młode – przechadzające przez miasta w maskach. Tokyo w Warszawie. Zagrożenie wybuchem. Czegoś nieokreślonego, epidemii, wojny… Coś od kilku lat wisi nad naszymi głowami, niczym w „Stranger Things”. Wzmożony niepokój. Przemykam między tym wszystkim, mijam póki mnie nie dopadnie.
Za daleko od słońca – wkurwiona Polska i jej puste kieszenie, nawijał Hades na swojej najlepszej płycie „Czasoprzestrzeń” (2014). Zdecydowanie za daleko od słońca. Czasem wyjeżdżam stąd na chwilę…
Byłem niedawno na meczu LaLiga, na Elche CF. Padło na spotkanie z Realem mającym swą siedzibę na wyspie Majorka. Hiszpania słynie z piłki na wysokim poziomie, z przyzwoitej bądź bardzo dobrej liczby piknikowych fanów i z garstek fanatyków. Taki też zastałem obrazek 16 kwietnia.
Młynek gospodarzy liczył kilkudziesięciu fanów wyposażonych w transparenty na dwóch kijach. Na stadionie Elche pojawiło się także kilkudziesięciu wyspiarzy, byłem bardzo daleko od nich, dlatego trudno ocenić skład, ale raczej piknikowy. Coś tam pośpiewali, równolegle do niekorzystnego wyniku siedli na dupach. Widzów tymczasem całe multum, prawie pełen stadion, który często włączał się do dopingu. Muszą nosić maseczki na stadionach, ale większość je ściąga.
Przejebane tam mają. Kupiłem bilet obok młynka, do którego przed pierwszym gwizdkiem weszła policja, przeszukując flagi, bęben, patrząc pod krzesełka. Do sektora dopingujących wchodzi się przez osobne bramki, które uchyla ochrona! Cóż jednak może im zrobić tych kilku chuliganów z wilczymi hakami na łapach? Takie właśnie jednostki tworzyły młynek Elche – starzy skini, kilku fanów stylu casuals, a także (najwięcej) zwyczajni fanatycy. Ekipa niegroźna nawet z perspektywy dobrego polskiego fan clubu. Przyjrzałem się towarzystwu i poszedłem popatrzeć na mecz z różnych perspektyw, bo miejsca na krzesełkach nie są tam na szczęście ściśle pilnowane – przynajmniej za bramką, gdzie zabuliłem 25 euro (były też bilety po 10, bez problemu do kupienia w kasach).
Meczyk zajebisty, 3:0 dla gospodarzy, a więc i trzy wybuchy radości. Parady, poprzeczki. Stałem kilka metrów od rogu, do którego podbiegł strzelec bramki ze swoją cieszynką, wraz z eksplozją na stadionie, dało to pożądane wrażenie turystyczne – małe ciarki, heh.
Było fajnie, tym bardziej zważywszy na fakt, że niczego szczególnego się po meczu w Elche nie spodziewałem. Byłem nawet nieco zaskoczony tak wysoką frekwencją, graffiti na stadionie, ujrzeniem subkulturowych dinozaurów.
A 19 minut od stadionu Elche plaża w Alicante, palmy i 23 stopnie w kwietniu… Ludzie żyją tam na ulicy, więcej uśmiechu – to jasne, bo więcej tam słońca… Jeśli będziecie odpoczywać w pobliżu – skorzystajcie też z możliwości zobaczenia LaLiga na żywo.
Mija miesiąc niepisania. Leń przykuł do wyra. Motywacyjne cytaty geniuszy i motywatorów już nie robią wrażenia, bo codziennie wyświetlają się dziesiątki różnych cytatów. Nie motywują, raczej zasypują, przypominają w ilu obszarach życia powinieneś/”powinieneś” ruszyć dupę, a w wielu już nie ruszysz. Formułki motywacyjne stały się śmieszne – jak prawie wszystko.
Jako, że trwa wojna – to, jest właśnie to „prawie” -, mogliśmy z ledwością zauważyć, iż z dniem 28 marca nie musimy nosić szmat na twarzach. Byłem w kraju, gdzie nawet w MaCku żądali paszportu covidowego, ordung tam jak cholera, a i tak liczba zachorowań duża, a także u ich sąsiadów, według których pandemii nie ma i wszystko wróciło tam do normy, żadnych masek, żadnych paszportów. To od początku było wariatkowo (sporo prawdy przemieszane z jeszcze większą dozą paniki) – cieszę się że się nie zaangażowałem…
„X dzień rosyjskiej agresji i bohaterskiego oporu Ukrainy” – podają media. Końca wojny nie widać, a już czuć narastającą niechęć do uchodźców, na pomoc którym nasi rodacy masowo się rzucili. Prócz niewątpliwie szczytnych intencji, zaczynamy bowiem czuć to, co czuje się przy każdej masowej migracji – zagrożenie. Tu nie przyjęli kogoś do szkoły, bo miejsce dostało dziecko z Ukrainy, tam przybysze ze wschodu narzekali na złe warunki w nowym, darmowym lokum i tak dalej. Kolejny podział gotowy – w kwestii podejścia do pomocy. Powodów do kłótni w narodzie od dawna już nie zliczysz. Każdy ma rację. Męczące…
Chociaż nikt nie powie, że „Polak zły katolik”, bo pomocy dookoła mnóstwo, heh. Oczywiście nie o pomaganie chodzi w katolicyzmie, a pomagają nie tylko katolicy. Ot – odruch ludzki, czasem szczytny, czasem przy tym głupi… W każdym razie „Polacy stanęli na wysokości zadania” – taki mamy klimat. Przyjęli Ukraińców pod dach, to takie współczesne „ukrywanie Żydów”/pomoc zabijanym podczas wojny, którego nikt nie będzie pamiętał, gdy już wybuchną jawnie anty ukraińskie nastroje, a „jeszcze młodszy Stuhr” z przyjemnością zagra w kolejnym filmie o „polskich uprzedzeniach”.
Oby tym najgłupszym okazał się jednak „mistrz judo, hokeja i taekwondo” o napuchniętym ryju, który przyczynił się do kolejnych zmasowanych ruchów ludności na świecie, a wiele niewinnych istnień zakończył w stylu „starych zbrodniarzy”. Historia jak zwykle kręci swoje koła, śmiejąc się nam w twarz.
Łączy nas (przynajmniej coś) proste – „Putin Chuj”.
Czekając na występy Igi Świątek w Indian Wells (przyznaję, że się wkręciłem) i szukając sportu dla córki (czemu koniecznie miałyby to być moje sporty walki?), sięgnąłem po kolejną pozycję. Szczerze mówiąc, myślałem że kupiłem książkę typowo sportową. Po obejrzeniu filmu chciałem zagłębić historię Richarda Williamsa, ojca oraz trenera Venus i Sereny, by dowiedzieć się jak trenowały. Tymczasem Richard, pod okiem Barta Davisa, opowiedział historię murzyna, który z pola bawełny dostał się na sam szczyt i pociągnął za sobą córki. To książka o Ameryce z podziałami rasowymi.
O tenisie jest tam stosunkowo niewiele, za to dużo o kształtowaniu charakteru w ciężkich warunkach. Nie powiem, zrobiło wrażenie i 334 strony minęły błyskawicznie. Życie wzbudzającego w środowisku tenisowym kontrowersje Richarda – o ile nie koloryzuje – to niezłe kino akcji.
Williams pochodził z Shreveport i dorastał w czasach, kiedy Ku Klux Klan rozświetlał swoje krzyże pod domami czarnych. Opisuje wiele nieprzyjemnych spotkań z KKK i innymi białymi, którym musiał stawić czoła. To go hartowało i zmobilizowało do ułożenia konkretnego planu na życie Venus i Serenie. Richard najpierw sam nauczył się grać, by później uczyć córki na kortach w słynnej dzielnicy Campton za czasów gangów Crips oraz Bloods. Jeden z nich zastrzelił inną jego córkę…
Williamsowie nie uciekali z tak niebezpiecznego terenu, wręcz przeciwnie – walczyli o swoje i rozwijali się w trudnych warunkach, które według ojca i tak czekały na jego córki w sporcie zdominowanym przez białych. Czuć, że Williams jest uprzedzony i moim zdaniem sam nie raz ociera się o rasizm, ale co się dziwić, kiedy od dziecka ganiały go typy w białych kapturach? Nie oszukujmy się, biali niepotrzebnie ściągnęli sobie niewolników, których poglądom trudno się dziwić, tym bardziej tym, którzy już urodzili się np. w Ameryce. Opór był kwestią czasu.
O samym tenisie – jak wspomniałem – jest tu mniej niż można by się spodziewać, ale w zamian otrzymujemy coś więcej – lekcję o tym jak walczyć w niesprzyjających warunkach. Jak wychowywać dzieci na sportowców i silnych ludzi. Jak w tym wszystkim nie zabrać im dzieciństwa i pozostać kochającą się rodziną.
Biografię wydano w 2014, w Polsce dostępne jest wydanie z 2021 roku. Polecam, nie tylko fanom tenisa – warto czytać wszystko i patrzeć z różnych perspektyw.
PS: Chodzę do kina, ale nie ma czego polecić. O ostatnich polskich produkcjach nie ma co wspominać – tragedia, z „Krime Story” na czele. Byłem też ze swoimi podopiecznymi na nowym „Batmanie” – to, że nie usnęli to chyba jakiś cud. Lubię metaforę miejskiego mściciela, ale tutaj wyglądało to na niemal trzygodzinny zlepek średnich scen z jeszcze gorszymi dialogami. Do „Jokera” nawet nie ma co startować, nie ta liga…
Czy jest jeszcze coś czego nie napisano o sytuacji na Ukrainie…?
Ilu ludzi tyle opinii o tym co może wydarzyć się dalej – naród ze specjalistów od wirusa zmienił się w specjalistów od geopolityki, wojen i tym podobnych. Ze mnie żaden specjalista, nie spodziewałem się, że Rosja zaatakuje na taką skalę, nawet te przedwojenne ruchy nie robiły specjalnego wrażenia. Korea Północna cały czas robi manewry i co? Putin dotąd był takim sobie carem-Putinem ze szkolnych żartów – przynajmniej u mnie – dzisiaj nie możemy na niego patrzeć. Stał się mordercą dzieci, obrzydliwym agresorem, którego miliony (ciekawe ilu ruskich?) najchętniej zmasakrowałyby własnymi rękami. Armia Putina strzela do przedszkoli, szpitali, do największej w Europie elektrowni atomowej…
U mnie od początku dominują tego typu rozkminy:
To aż niemożliwe żeby to było wszystko na co stać mityczne mocarstwo rosyjskie… Dlatego, nie bez towarzyszącego poczucia niepokoju, czekam co się wydarzy.
Tymczasem… Europa nie chce wojen. Działania Rosji potępiły niemal wszystkie organizacje, od lewa do prawa.
W czasie II Wojny Światowej społeczeństwa – co oczywiste – nie były tak świadome jak teraz. Dziś, w XXI wieku, w dobie łatwego i szybkiego dostępu do informacji, wiemy co to znaczy wojna, cierpienie dzieci. Na półkach księgarń leżą dziesiątki książek, każdy widział dziesiątki filmów na temat tego jak działa propaganda, jak uruchamia się machinę kłamstw i zbrodni. Słyszeliśmy świadectwa, widzieliśmy zdjęcia, zwiedzaliśmy obozy. Obecnie śledzimy relacje na żywo, w TV podglądamy cierpiące dzieci i płaczących lekarzy. Jeśli ktoś uczciwie odrobił lekcje, wyleczył się z ewentualnych pro-wojennych poglądów, nawet jeśli w młodości był subkulturowym ekstremistą. Kto normalny chce czegoś podobnego!? Jaki idiota powie „takie jest prawo wojny”!? Bliskość tego wszystkiego jest być może czasem na szybki rachunek sumienia…
Agresja jest złem, jedyna wojna godna pochwały to wojna sprawiedliwa, taka jaką toczy obecnie naród ukraiński w obronie własnego terytorium. Na wszystkich robi wrażenie postawa Ukraińców, a nawet ich władz – nieważne jakie mają poglądy – stają się właśnie prawdziwymi mężami stanu.
Nasuwa się pytanie – jakby to było u nas, gdyby Putin poszedł dalej? Mentalność już chyba inna, ludzie raczej zajęci ekskluzywnymi wczasami, kto wie… Patrząc w kierunku Ukrainy świadomiej czuje się fakt, że jesteśmy mentalnie Zachodem. Na szczęście, co pokazuje ta wojna i to też jest pewnego rodzaju zaskoczeniem – Zachodem solidarnym. Aczkolwiek… dzieci nadal tam giną…
Z drugiej strony hasło „Polak pierwszy do walki” nie zginęło w niektórych środowiskach, o czym nie informują media głównego nurtu (ja nie widziałem). W Przemyślu miejscowi kibice robili porządki z afrykańskimi imigrantami, którzy wykorzystali polską pomoc dla Ukraińców i przedostali się na teren naszego kraju, zachowując się agresywnie – najpierw wobec ludzi z Ukrainy, następnie z Polski.
Ogólnie – dzieje się. Najpierw covid, potem Putin zaburzyli – w porównaniu do dzisiejszej sytuacji – błogi spokój, kiedy to na paskach informacyjnych wyskakiwały „gorące newsy” o tym, że ktoś odpalił racę, czy spalił flagę…
PS: Widzę w tym wszystkim pewien plus mediów społecznościowych – dzisiejsze dzieciaki nie dadzą się łatwo zrobić w bambuko przez propagandę jakiegoś wariata, od razu ktoś podsunie im kontrargumenty. Uczymy się myślenia krytycznego. Co wiedział dzieciak za realnego socjalizmu jeśli nie miał taty w opozycji? Czy ruski dzieciak w 2022 jeszcze wierzy Putinowi…?
Wolna sobota. Cały dzień sportu. Po pierwszej połowie meczu Pogoń – Lech, przełączyłem na tenis. Co to był za mecz! Iga Świątek nie dała szans Estonce Anett Kontaveit w finale turnieju WTA 1000 w katarskiej Dosze. Nie była faworytką bukmacherów, tymczasem w drugim secie nie straciła nawet gema!
Ten triumf oznacza awans Legionistki na czwarte miejsce w rankingu WTA. Po meczu Iga wyraziła swoje wsparcie dla Ukrainy. Pozostając pod wrażeniem występu i postępów Polki, a także w klimacie niedawnego transparentu kibiców Legii [1], zrecenzuję tenisowe filmy, które ostatnio widziałem – jeden dokument i jeden fabularny. O Idze jeszcze nie ma filmu, ale wszystko przed nią…
Początek sezonu 2022 nie należał do wymarzonych dla Naomi Osaki, japońskiej tenisistki pochodzenia haitańskiego – bez sukcesu startowała w Australii (obecnie ok. 80te miejsce w rankingu WTA). Powrót na kort planuje w marcu 2022 na dużej imprezie w Indian Wells. Trzyczęściowy serial „Naomi Osaka” powstał w roku 2021 i dokumentuje dotychczasową karierę dzisiejszej dwudziestopięciolatki.
Prócz archiwalnych nagrań z trenowania tenisa za dzieciaka (Naomi miała spędzać dziennie po osiem godzin na korcie) oraz współczesnych treningów, twórcy próbują ukazać drogę, podczas której mistrzyni „odkrywa samą siebie”. Osaka zasłynęła ze wsparcia dla akcji Black Lives Matter, występując w siedmiu maseczkach z nazwiskami siedmiu zabitych czarnoskórych. Ciekawa była geneza tego wsparcia, którą wyłapiecie z serialu. Naomi „nie widziała kim jest poza tenisem”, szukała, szukała i znalazła – wyglądało to tak jakby chciała na siłę się pod coś podczepić, byle nie być „tylko” tenisistką. Cóż, każde życie ma znaczenie – nie mam wątpliwości, ale do organizacji lepiej podchodzić ostrożnie. Ilu celebrytów ma podobnie z akcjami, które wspiera?
Nie dla polityki ogląda się jednak seriale sportowe. Towarzyszymy tenisistce w czasie jej kryzysów, przełamań, treningów, podczas zmiany trenera. Wokół młodej gwiazdy robi się tak ogromny szum, że sama nazywa go szaleństwem. Jak nie stracić głowy? Przede wszystkim trzymając się najbliższych – matki Japonki oraz ojca z Haiti. Naomi czuje coraz większą potrzebę odkrywania swoich korzeni. Obejrzałem za jednym razem.
„King Richard: Zwycięska rodzina” (2021) to film fabularny z Willem Smithem w roli ojca słynnych sióstr Williams. Można powiedzieć, że to typowy film sportowy, a jednak robi wrażenie. Przenosimy się w czasy dzieciństwa Venus i Sereny, które dzięki ojcu i jego determinacji stały się twarzami tego sportu. Richard jest przykładem rodzica, którego żaden trener nie chce mieć u siebie w klubie, gdy wywalisz go oknem, wejdzie drzwiami – z tą różnicą, że jego córki naprawdę miały talent. Ojciec konsekwentnie, mimo przeciwności pcha je do przodu i mimo, iż każdy zna finał tej historii – warto zobaczyć ten wysoko oceniany film.
Oglądając „Zwycięską rodzinę”, będąc trenerem, zastanawiałem się jednak ilu jest takich, którzy popychani przez rodzica odnieśli sukces, a ilu takich, którzy zostali przez rodzica zniszczeni i nikt o nich nie usłyszał… Jak wygląda statystyka? Z filmu wynika, że siostry przyjęły marzenie ojca za własne, ale każdy trener wie, że jeszcze więcej jest takich przypadków, gdzie ambicja rodzica w żaden sposób nie współgra z zainteresowaniami dziecka. Warto obejrzeć ten film, ale jeśli jesteś rodzicem i zapisujesz dziecko na sport, obserwuj je dokładnie i to na wielu płaszczyznach. Nie na wszystkim ambitny tata zna się najlepiej na świecie.
Sport jest piękny. W chwili obecnej nie powinien być dostępny dla Rosjan i wszystko wskazuje na to, że na wielu poziomach nie będzie. Najpierw wyraźcie sprzeciw wobec dyktatora. Masowo i skutecznie. Tak, by nie cierpieli inni.
[1]:
Instruktorka jazdy, wyraźnie nerwowa, wyraża obawę, czy nie popsuję jej statystyk zdawalności. Opowiada mi o kursantce, próbując wywierać presję naokoło.
– Na takiej głupocie się potknęła! Za drugim razem zdała…
– Za drugim razem to chyba nieźle? – odpowiadam i przez to zbyt długo jadę na dwójce, zaraz zacznie drzeć ryja nie myśląc o tym, że jej wywody w niczym nie pomagają.
– Jakie nieźle?! Statystyki mi psuje, za pierwszym miała zdać!
Mówi, pospinana, całkiem na poważnie. Od pierwszych lekcji instruktorzy zachowują się jakbym przyszedł na egzamin, nie na naukę jazdy. „Nie myl się”, „nie zajeżdżaj mi sprzęgła”. Od pierwszej godziny porównywanie do ideału, nadmierne pocenie się z powodu wyników, rozliczeń.
Przynajmniej czegoś mnie to uczy, o czymś przypomina. Wszyscy gonimy za swoimi „statystykami”, irytując się na innych ludzi, ocierając się o zaprzeczenie misji nauczyciela.
Podobnie mam jako trener. Nerwy i presja na zawodach. Po osobiste „statystyki”…, bo niby po co innego? Przyda się kubeł zimnej wody. Kto będzie kiedyś pamiętał o moich wynikach w niszowym sporcie? Czyżby Ci, których niezbyt lubię?
Na szczęście pamiętając o tym, że jest jeszcze CZŁOWIEK i że on się liczy, możemy zwolnić, zauważać inne plusy niż sucha statystyka, a tym samym realnie czynić świat lepszym i zwalczać wyścig szczurów. Tkwiąc w statystyce wiemy jednak, że nie przyjdzie to bez pracy nad sobą, nad ambicjami i ego. Nie raz bowiem musimy odpuścić pogoń za osobistą statystyką, teraz już metaforyczną, by nie zrobić człowiekowi krzywdy.
Z drugiej strony, nie dbając w ogóle o żadne statystyki zaniżamy poziom, jak zwykle chodzi zatem o odnalezienie zdrowego balansu zamiast psucia sobie (a w efekcie także innym) nerwów.
Pokażcie mi drogę, na której OSTATECZNIE wyrwę siebie i innych spod presji. Nie ma. Życzmy sobie dużo siły i jeszcze więcej dystansu. Roboty (nad sobą… i statystyką także) starczy na całe życie…
PS: W nocy rozpoczęła się kolejna statystyka – ta dotycząca Ukrainy. Ale to już inny typ statystyki… W mediach społecznościowych pojawiły się nagrania samochodów masowo opuszczających Kijów. Dla Putina to tylko liczby, albo nawet nie… Tych ludzi dla niego nie ma.
Ukraińcy z Donbasu nie muszą, wpierdalając chipsy nad klawiaturą, szukać spisków o Raptilianach, bo czołgi Putina już u nich są. Miliony dolarów na bomby i rakiety – nawijał lata temu Włodi na swojej pierwszej solówce [1], nie zmienia się nic, tyle że to wszystko ponownie (a za naszego życia po raz pierwszy) coraz bliżej. Takie są uroki sąsiedztwa Rosji.
W Polsce mówi się m.in. o potrzebie wyposażenia naszej armii w nowoczesny sprzęt, powszechny pobór jest niemożliwy, bo żołnierze niemieliby nawet gdzie odbyć służbę. Wszystkie te zachodnie sankcje-kapiszony jakoś nie budzą w człowieku poczucia bezpieczeństwa, dzieci z Donbasu – jak wszystkie dzieci z terenów objętych wojną – zapewne nic z tego nie rozumieją, boją się. Boją się…, wszyscy boimy się przez wariatów, bo zdążyliśmy przywyknąć do jako takiego spokoju.
Ustawiaj zatem profilowe z ukraińską flagą (eh) i razem ze mną licz na to, że lekarz wreszcie dopasuje Władimirowi odpowiednie leki, a ktoś zmusi go (ha) do ich przyjęcia. Czasem na serio zastanawiam się ile konfliktów zażegnałaby, będąca dziś na wysokim poziomie, farmakologia. Najpierw jednak trzeba by było chcieć łyknąć takie tabsy, tymczasem osobnicy pokroju Władimira chorują na… JaJa. Każdy facet musi mieć jaja, ale coś jest w satyrze zespołu Kury, które śpiewały w reggae’owym rytmie: (…) jaja podnoszą emocje i wywołują wojny (…).
W jajach Putina „tkwi ambicja”, jaja to jego „zdwojone Ja”, a nawet pojedyncze ego cara Rosji jest zbyt wielkie…
[1]:
Kurt Zouma nie zostanie odsunięty od drużyny na niedzielny mecz wyjazdowy przeciwko Leicester. Zmieni się to tylko wtedy, gdy okaże się, że koty 27-latka zostały ranne pod jego opieką – czytamy na profilu West Ham Poland. Trzeba przyznać, że świat sportu potrafi dostarczać specyficznych newsów [więcej o tym: 1]…
Cieszę się, że zajmuję się sportami walki, gdzie przemyca się więcej wartości, częściej wspomina się o grzeczności i szacunku (no chyba, że to Fame MMA, czy inne medialne ustawki poziomu reality show typu „Warsaw Shore”). Kocham futbol, jestem aktywnym kibicem, ale powszechna opinia (sam przerabiałem) jest taka, że jeśli natrafisz na hołotę podczas wyjazdów na obozy, prawdopodobnie będzie to młoda drużyna piłkarska. W profesjonalnym sporcie liczba oskarżeń np. o gwałt też jest w piłce zatrważająco wysoka (ostatnio? Proszę, z wczoraj: LINK). Na szczęście wiele zależy od trenera i narzuconej dyscypliny, konsekwencji, więc jeśli nim jesteś – wszystko w Twoich rękach, każdy może poprawiać statystykę…
Ostatnio ponownie wyszedłem na ulicę by zamieszkać pośród szczurów (Charles Bukowski – „Vegas”), zaliczając mecze koszykarskie i piłkarskie. Nie zrozumcie mnie źle, sam uznaję siebie za w pewnym sensie ściek miasta spływający w weekend na arenę, dający na niej upust gromadzonym emocjom. Od kiedy jestem trenerem, coraz częściej stoję tam ze świadomością, że czym innym jest sport z perspektywy trybun, te emocje pośród szczurów miasta, czym innym z perspektywy ławki trenerskiej, a wychowywanie młodzieży to już zupełnie inny świat…
Prócz poczucia misji – szukam tu satysfakcji.
Tym, co buduje w robocie z dzieciakami są te przypadki, gdy małolat się wkręci. Na chwilę znów wierzysz, że robota ma jakiś głębszy sens. Prowadzę grupę i dobrze jest popatrzeć, gdy myślą, że nie patrzysz, a mimo to się starają. Dla siebie, w jakimś stopniu też dla mnie – po tym, co im montuję w głowach na co dzień.
Jeśli nie robią tego dla siebie, nie odnajdą w tym siebie, fiasko jest kwestią czasu. Ile lat można nosić maskę i znosić wysiłek, dostawać wpierdol, jeśli kogoś to nie bawi? A jeśli bawi, trzeba się starać żeby wpierdoli było coraz mniej, ciężko trenować. Ci, którzy odpuszczają, gdy trener nie patrzy – prędzej, czy później odpadają, lub coś nie zgadza im się w ostatecznym rozrachunku.
– Dlaczego przegrywam?
– A wyszłaś na matę z czystym sumieniem a propos zwykłego szarego treningu we wtorek, czy w czwartek?
Grunt to nie pozwolić, by lider trenowanej grupy świecił złym przykładem i zakorzeniał go w szatni. Jeśli tak jest, oczywiście po licznych upomnieniach i rozmowach, czas pomyśleć o zmianie lidera… Czy „kariera” Ci na to pozwala?
Często właśnie tu jest sedno. Krok w tył, by uczynić – nie od razu – dwa kroki w przód.
Stoję oparty o filar klubu i z dala lukam jak nowa dziesięciolatka nakręciła się na sport, ma te iskry w oczach, kurwiki, jak się kiedyś w polityce mówiło. Niestety coś może się spieprzyć – wyprowadzi się, za drogo, za dużo nauki, nie dogadam się z rodzicami, znudzi się. Powodów przerabiałem całe mnóstwo.
Nie zapiszą jej na zawody, bo sto złotych to zbyt wiele… Każdy jak Gérard Depardieu się stara, a tak naprawdę jak Kazik się spala… rymował Żyto na płycie z Noonem. Ludzie i tak swoje, wybiorą za dzieciaka. Okazuje się, że to ja czegoś nie rozumiem, trudna sytuacja materialna i tak dalej, ale czy na pewno? „Gdzie jest pincet plus?”, albo inaczej – czy jest coś cenniejszego niż żyjący pasją dzieciak? Wśród rówieśników, nie na Zoomie.
Ci mądrzejsi rodzice, nawet nie najbogatsi, kiedy coś im przeliczałem, przerywali że to nieważne, bo dziecko przeszło ogromną przemianę, nie tylko fizyczną – przede wszystkim psychiczną. O ile nie można wszystkiego przypisać sportowi, to znaczną część już tak, bo gdzie indziej stale musisz przekraczać samego siebie?
A jeśli na tym świecie nikt nam nie da nagrody i nam niedocenionym wszystkie dni przeminą (Łydka Grubasa)…, to przynajmniej, Ci ode mnie, nie kopią kotów…
[1]: https://whufc.pl/jakie-konsekwencje-haniebnego-zachowania-poniesie-kurt-zouma/
Środa, pies wskakuje na wyro o 6:50 i chce zająć moje miejsce, wygrywa. Wstaję, mini-świnia kładzie łeb na poduszce. Idę na mszę o 8:00. Standardowo, kilka babć, dziadków, takich jak ja. Pustki. Gdzie są katolicy? Czy rzeczywiście wszyscy mają na rano do roboty? Możecie mówić, że przesadzam, ale regularne pustki na mszach w tygodniu dowodzą niewielkich potrzeb duchowych w „ostatnim bastionie” (?) wiary. Cóż, trzeba się cieszyć z tych, którzy są, wszak w mieście funkcjonują dziesiątki parafii i w każdej rano modli się tych dwadzieścia osób na – heh – krzyż. Łatwo nie jest, więc katolickie nawiązania muzyczne, czy filmowe pomagają nam naładować baterie.
„Wyszyński – zemsta, czy przebaczenie?” z 2021 roku. Bałem się tego filmu, podobnie jak „Mistrza”, bo dawno Polacy nie zrobili czegoś porządnego o naszych bohaterach, niestety. Nie wierzyłem, że dzieło braci Syków będzie tu przełomowe, ale zgodnie z kolekcjonerską tradycją i zacnością samej postaci kardynała – kupiłem DVD (leży w empikach).
Niespełna półtoragodzinny film fabularny określany jest biograficznym dramatem wojennym. Opowiada o młodym kapłanie Stefanie Wyszyńskim, jeszcze nie kardynale, a kapelanie oddziału stacjonującego na terenie Puszczy Kampinoskiej, równolegle działającym w powstańczym szpitalu. Akcja dzieje się w roku 1944.
No właśnie – akcja. „Wyszyński. Zemsta czy przebaczenie” nie jest wybitnym dziełem filmowym z wciągającą fabułą, grany przez Ksawerego Szlenkiera Wyszyński przedstawiany jest nam w świetle tytułowego pytania. Film dedykowany jest m.in. kapłanom, którzy mogą przynajmniej przez 88 minut postawić się w sytuacji z czasów II Wojny Światowej, kiedy kochanie i wybaczanie wrogom było jeszcze trudniejsze, aczkolwiek to chyba zawsze była najtrudniejsza z nauk Jezusa… W czasach kiedy prawie wszyscy idole (lub „idole”) nawijają o satysfakcji płynącej z zemsty, a najlepsze i najchętniej oglądane polskie produkcje to podkręcane historie gangsterów (ten ostatni naprawdę nieźle zagrany), jako chrześcijanie musimy – jak zawsze – przypominać sobie o drodze Syna Bożego na krzyż i o tym z jakim zachowaniem wobec agresorów się ona wiązała. Czy to w ogóle możliwe?! No właśnie…
Ciekawą postać historyczną, niewidomą Matkę Elżbietę Różę Czacką grała Małgorzata Kożuchowska, a jej przyjaźń z Wyszyńskim jest właściwie jedyną osią filmu, nie licząc wojny w tle.
Z dodatków na oryginalnym DVD zwiastun, zwiastuny innych polskich filmów, relacja z premiery i rozbudowane making offy z wypowiedziami poszczególnych aktorów, w tym gościnnie występującego księdza kojarzonego z Wojownikami Maryi, kiedyś „przerzuceniem się” na kapłaństwo ze sztuk walki, Dominikiem Chmielewskim. Pudełko płyty też w porządku, z dodaną książeczką o filmie (czytamy w niej m.in.: W jednym z warszawskich liceów na pytanie „czy znasz Stefana Wyszyńskiego?”, usłyszeliśmy odpowiedź: „Czy to nie on grał w Legii?”), ładnymi zdjęciami.
Warto kupić.
PS: Luty. Każdy organizuje karnawał, prawie nikt nie organizuje postu. Oby z nami było inaczej.
PPS: Raper Tau reklamował ten film poniższym klipem (jeden z lepszych jego kawałków od dłuższego czasu, chociaż do najlepszych jeszcze trochę brakuje):
Jeszcze kilkanaście lat temu każdy gadżet kibicowski wywoływał w środowisku efekt „wow”, nawet zwykłe białe kominiarki na sektorze gości w Łodzi. Dzisiaj nie wiem, co byś musiał na siebie wrzucić, by zrobiło to wrażenie na scenie kibicowskiej. Teraz od gadżetów to się właściwie zaczyna…
Kibic z Malborka, ukrywający się pod pseudonimem Dario Romanoli Otulini jako kolejny piszący chuligan stadionowy przenosi nas w czasy braków w kwestii gadżetów, kiedy to fani Lechii nosili koszulki Celticu Glasgow, a fanatycy Cracovii koszulki PSV Eindhoven…
„Los Chuligans” charakteryzuje się jednak sporymi przeskokami w czasie i przestrzeni, a zatem nie mamy do czynienia wyłącznie z prehistorią. Na ponad 160 stronach jesteśmy na meczach Pomezanii Malbork, Lechii Gdańsk, innych sympatii fanatyków z Malborka, a także na meczu… Stomil – Legia, bo autor – jak sam twierdzi – jest przerzutem z przypadku.
Poczucie humoru towarzyszy nam przez większość opisów, Dario – kiedyś sportowiec, dziś kaleka – mimo, iż jest kibolem mniejszej, fan clubowej ekipy, sporo przeżył. W takim Malborku trudniej było schować się w tłumie, opisana jest przykładowo akcja przeprowadzona w pięć osób. Są też relacjonowane chwile, gdy Malbork zbierał całkiem niezłe liczby oraz wypady do innego świata, jakim dla autora i jego ziomków były mecze gdańskiej Lechii.
Trudno nie zauważyć tendencji do dużej ilości dygresji wplatanych w relacje, opisy się momentami rozjeżdżają, ale od tego typu książek oczekuje się przede wszystkim autentyczności. Tej z pewnością nie brakuje, podobnie jak dystansu do samego siebie i do swojej ekipy.
Wspomniane wcześniej przeskoki w czasie, brak chronologii, mogą czasem przeszkadzać, otrzymaliśmy bowiem luźny zbiór wspomnień autora, nie zaś zarys historyczny malborskich kibiców. Mimo to, jako taki pogląd można sobie o nich wyrobić i nie kojarzyć Malborka wyłącznie ze słynnym zamkiem.
Trochę się za to zabierałem, bo Pomka (a nawet Lechia) nie należy do kierunków, które chętnie podglądam, ale jak już się zabrałem, przeczytałem w chwilę. Fajnie, że mniejsze ekipy wydają swoje opowieści – Chrobry Głogów, Gwardia Koszalin, teraz to. Czekam na kolejne i polecam „Los Chuligans” wszystkim głodnym kibicowskiej lektury.
Wirus hula w powietrzu, Putin hula wokół ukraińskich granic, tymczasem rusza ulubiona odskocznia freaków – polska liga piłkarska. Ciągle od nowa szukam w niej klimatu, tego starego, z czasów jarania się futbolem za dzieciaka, czytaniem gazet pod szkolną ławką. To były dobre czasy i instynktownie chcę, aby stale wracały. Proces powtarza się przed startem nowej rundy rozgrywek.
Mecz to sedno, reszta jest otoczką, którą możesz przyjąć, lub nie, aczkolwiek – powiem trochę jak przychylny kibicom oficjel – świat potrzebuje niezależnych od nikogo i od niczego wspólnot, ludzi skorych do buntu. Jak pokazała historia, społeczeństwa ślepo stosujące się do nakazów nie są zdrowe, przyjmą wszystko. Nieważne co się mówi w jakimś wielkim biurze. Ważniejsze rzeczy przeczytasz na służewieckim murze – nawijał Vienio na płycie Wzgórza Ya-Pa 3 („Trzy”, 1998). Mniej więcej o to właśnie chodzi. Z telewizora krzyczą, a ty patrzysz w tabelę, idziesz zobaczyć, co wywiesili na stadionie. Płot jest ważniejszym paskiem informacyjnym niż TVP Info, czy TVN 24.
„Co tam w sporcie?”. Szukaj „tego”, a znajdziesz, nawet dzisiaj, bo „to” tkwi w głębi serca od najmłodszych lat i ciągle jest dostępne. Nie zabij w sobie dziecka, bo to wtedy odkryłeś gdzie cię ciągnie. Tak – interesuje mnie jak Mistrz Polski zagra z Miedziowymi. Trzeba lubić. Lubić np. fakt, że Lubin ma swój klimat, młoty w herbie, ładny stadion w niewielkim mieście, potężny KGHM i tak dalej. W Dubaju tego nie znajdziesz, na Hawajach też nie. No więc co wydarzy się w miedziowym Lubinie?
– Łooo jeny! – powiedziałby mój ex instruktor prawa jazdy (ex, bo go pogoniłem za te łooo jeny z cuchnącej kiełbasą facjaty w reakcji na każdy błąd). Łoo jeny, łooo jeny – tak, właśnie taki pomysł na piątek, oglądać mecz rozgrywany w niewielkim mieście Dolnośląskim. Ludzie tego nie rozumieją, dlatego ligowe stadiony zazwyczaj świecą pustkami, przeciwnie do meczów uwielbianej przez Januszy (gdy wygrywa) kadry.
A już 24 marca baraż reprezentacji Polski z Rosją. Póki co niewiadomo, czy Putin będzie dopingował swoich z przygranicznego czołgu, może i do niego selekcjoner zadzwoni 711 razy i coś załatwi? Kadrę ma przejąć przyjaciel Fryzjera, ex szkoleniowiec m.in. Zagłębia Lubin i Legii Warszawa, chórzysta Czesław Michniewicz. W 2007 roku Lubin świętował w Warszawie drugie Mistrzostwo Polski, nie bez kontrowersji. Portal 90minut.pl pisał wtedy: (…) Po kontrowersyjnych decyzjach Huberta Siejewicza, który m.in. nie podyktował rzutu karnego dla Legii za faul Václavíka na Smolińskim, Zagłębie wygrało w Warszawie 2-1 (…). W końcówce Legia zdołała strzelić wyrównującą bramkę, jednak arbiter jej nie uznał (…). Pewnie przypadek, nie wiem… Wiem, że dobrze byłoby pokonać ruskich, a Mistrzostwa Świata w nudnym (niczym nowa kolekcja mojej ulubionej Stone Island) Katarze (gdzie mu tam do Lubina…) i tak by się, marudząc pod nosem na wszystko i wszystkich (takie hobby), z chęcią obejrzało…
Nie samą piłką człowiek żyje i nie mam tu na myśli kosza, który ostatnio mi nie wchodzi. Sportowy rok 2022 zacząłem właśnie basketem na żywo („Na monitoringu dostrzeżono, że stoi pan w niedozwolonym miejscu i dano mi cynk. Proszę przejść tam” – ach te hale…) i szczerze mówiąc od drugiej minuty byłem myślami w domu na kanapie. Planuję obejrzeć mecze Czechów – „czeskich hokeistów”, heh – na Igrzyskach i właśnie im kibicować ze wspomnianej kanapy. Wolałbym naszych, ale ostatni raz grali na Igrzyskach… w 1992 roku. Niestety, omikron jest kolejnym powodem, by gracze z NHL nie wystąpili na zimowych Igrzyskach Olimpijskich, co znacznie obniża rangę rywalizacji w hokeju na lodzie. Władze najsilniejszej ligi świata nie puścili zawodników do Korei Północnej, teraz nie puszczą ich do Chin. Czesi już wcześniej pokonali Stany, co zapewne byłoby trudniejsze, gdyby USA grało w najsilniejszym składzie. Igrzyska nie oddadzą w pełni rozkładu sił w światowym reprezentacyjnym hokeju, lipa… Lipa dla zawodników z NHL (każdy chciałby zdobyć medal olimpijski…) i dla kibiców, ale jak się nie ma, co się lubi…
Ach ten sport. Jest o czym gadać w taksówce, jest co obstawiać.
– Kurwa, dzisiaj nie ma co kreślić – powiedział wczoraj sam do siebie dziadek w zakładzie bukmacherskim.
Obstawiłem dziki kupon na Polaków przeciwko Rosji w futsalu, niezły żart, ale przez chwilę były emocje… Spokojnie panie dziadek, już za moment będzie co kreślić…
Na koniec tego tekstu o wszystkim i o niczym Charles Bukowski, fanatyk wyścigów konnych. Pisał on w swoim tekście „Jeszcze raz o koniach” (przepisane z książki „Najpiękniejsza dziewczyna w mieście”): (…) tory są pełne świrusów. niektórzy przychodzą już z rana. wyciągają się na krzesełkach albo ławkach i przesypiają wszystkie gonitwy. nigdy żadnej nie oglądają. potem wstają i idą do domu. inni snują się dokoła, ledwo świadomi, że tu konie się ścigają. kupują kawę albo stoją z boku, jak gdyby wytrzepano i wypalono z nich życie. czasem widzę któregoś, jak tkwi w ciemnym kącie i wpycha sobie do gardła całego hot doga, zatyka się, krztusi, zachwycony własnym niechlujstwem (…) (pisownia oryginalna).
PS: Wjechał klip o Arturze Borucu. Nawija Jacol ze składu Pewna Pozycja oraz Mayon WD.
PPS: Przy okazji rapowy klip Zagłębia Lubin na 75 lat istnienia miedziowego klubu.
Kolekcjonuję kino religijne instynktownie. Aktualnie „postępowi” europejscy politycy mamroczą o zakazaniu słów… „Boże Narodzenie”, zatem kto wie jaka jeszcze cenzura czeka nas za życia… Póki nowy reżim – antykatolicki – jest głównie w planach Komisji Europejskiej i tym podobnych, planuję kilka wycieczek, m.in. już w najbliższe święta Wielkanocne do Hiszpanii, by uczestniczyć w ich słynnych procesjach, z bractwem w charakterystycznych kapturach na czele. Do Portugalii też chciałbym polecieć…
W empikach leży religijny dramat w reżyserii Marco Pontecorvo (Włoch maczał palce m.in. przy… „Grze o tron”, znajdziemy tam jego zdjęcia) – „Fatima”. Jest to film produkcji portugalsko-amerykańskiej z 2020 roku. Objawienia Fatimskie są chyba najgłośniejszymi objawieniami uznanymi przez Kościół Katolicki. Włoch porwał się na kolejny film na ich temat, tym razem fabularny i – na szczęście – bardzo udany. W zalewie zbyt cukierkowych produkcji protestanckich otrzymujemy porządne kino o trójce skromnych dzieci, którym w 1917 roku ukazywała się Matka Boża. Akcja toczy się równolegle w 1917, kiedy trwa I Wojna Światowa, a także w 1989, gdy do siostry Łucji, starszej już siostry zakonnej, dociera pisarz-ateista, by porozmawiać z nią o objawieniach. Patent znany, ale lubiany, szkoda że w „Fatimie” słabo (na tle reszty filmu) wykorzystano jego potencjał.
Akcja toczy się głównie we wsi o nazwie Fatima, wtedy szerzej nieznanej. Na rynku miejscowy postępowy burmistrz czyta wieści o zabitych i zaginionych podczas wojny. Miejscowi wprawdzie nie są świadkami walk, ale doświadczają dramatu, witając rannych i opłakując poległych. W tych okolicznościach trójce dzieci biegających po malowniczych polach (dobre zdjęcia!) ukazuje się Matka Boża. Zawsze mam obawę przy tego typu filmach, czy Maryja nie zostanie pokazana kiczowato – na szczęście Pontecorvo poszedł w stronę zwyczajnej, pięknej kobiety, nie zaś zjawiska z pogranicza taniego filmu s-f. Matka Boża przekazuje dzieciom przepowiednie dla świata, co rzecz jasna spotyka się ze sceptycyzmem osób świeckich jak i Kościoła. Dziwią się oni, że Maryja, mająca przepowiadać do miejscowych dzieci, nie interweniuje tu i teraz, a mężowie oraz synowie ciągle nie wracają z frontu żywi.
„Fatima” zebrała pozytywne recenzje, mimo iż do doskonałości trochę jej brakuje. Kilka wątków, w tym wspomniana rozmowa z pisarzem, jest niedostatecznie rozwiniętych, szkoda że Pontecorvo nie poszedł w długi, nawet trzygodzinny film, co przecież nie jest w kinie religijnym czymś nowym i często wypadało dobrze („Św. Filip Neri” z 2010, „Św. Klara i św. Franciszek” z 2007, czy klasyk „ojciec Pio” z 2000). Film zbiera dobre recenzje, bo nie stara się na siłę przekonywać, jedynie pokazuje tą historię taką jaką była w oczach dzieci i sceptyków. Skupia się na ludziach, którzy mieli dwie możliwości – uwierzyć, lub nie uwierzyć Łucji, Hiacyncie i Franciszkowi. Wy wierzycie? Ja czasem tak, czasem nie… zależy, w którym momencie życia.
Oryginalne DVD niestety nie oferuje zbyt wiele ponad film. Skromna okładka z opisem, a na płycie z dodatków wyłącznie wybór scen. Mimo to polecam, nie tylko w celu obejrzenia, ale także wsparcia tego typu produkcji, tym bardziej, że dobrego kina o wierze coraz mniej…
PS: Sam wpisuję w kalendarz: 2.03.2022 początek Wielkiego Postu. Coraz mniej drukuje się kalendarzy ze świętami…
Czech Ota Pavel pisząc swoje najbardziej znane dzieło przebywał na przymusowym odosobnieniu w szpitalu psychiatrycznym. Był komentatorem sportowym (wątki sportowe przewijają się przez książkę) i gdy usłyszał okrzyki niemieckich kibiców pracując na zimowych igrzyskach – trauma się uzewnętrzniła. Widział diabła, podpalał domy… Nieszczęśliwy, wrócił w szpitalu piórem do najpiękniejszych chwil życia i tak oto powstała kultowa „Śmierć pięknych saren” (i drugi zbiór opowiadań „Moje spotkania z rybami”). Pisanie jako forma terapii, jako narzędzie służące do wydostania się z mroku, chociażby na chwilę, przy okazji podbiło serca czytelników na całym świecie. W polskich księgarniach leży nowe (2021) wydanie tego dzieła, bez cenzury, które chcę Wam polecić.
Jedni zasną nad książką po kilku stronach, innych urzeknie wrażliwość autora i odkrywszy sedno jego dzieła, zachwycą się, tak jak Pavel, pięknem zwykłego dnia, czarem dzieciństwa i pasji, która po nim została. Pretekstem do opowiadania o prostych radościach jest tu łowienie ryb, które autor odziedziczył po rodzinie. Sam nie łowię, ale każdy czytelnik może podłożyć pod wędkarstwo swoje hobby, a pod rzeki i lasy swoje ukochane miejsca.
Opisywaną przez Czecha rodzinną sielankę przerwała II Wojna Światowa. Ota (pół Czech, pół Żyd) nie wnika w jej przebieg, nie analizuje – pozostawia światu przykład tego jak brudne gry mocarstw wchodzą ciężkimi buciorami w życie zwykłych ludzi. Tu nie jest ważne po czyjej stronie jest racja – barwnie opisana rodzina autora zostaje rozwieziona po obozach koncentracyjnych, kończy się dzieciństwo, powstają traumy. Czytelnik ma okazję zastanowić się jak wyglądają „wielkie sprawy” polityczno-militarne na tle życia jednostki, rodziny, miasteczka. Kiedy Adolf Eichmann widział tylko liczby [1], „Śmierć pięknych saren” opowiada o wrażliwości człowieka ukrytego w wojennej statystyce. W tym wszystkim pozostaje pogodny, nie brakuje mu poczucia humoru, co wywołuje jeszcze większe wrażenie, kiedy przypomnimy sobie w jakim miejscu i sytuacji życiowej tworzył.
Miłość do zwykłego dnia i sposób w jaki Ota opisuje „swojego tatusia” i wyprawy na węgorze, nakazują nazwać „Śmierć pięknych saren” książką optymistyczną. Niektórzy nazywali ją w recenzjach najbardziej antydepresyjną książką świata i faktycznie, czyta się ją momentami prawie jak „Dzieci z Bullerbyn”.
Jeszcze mamy czas i możliwość, by nie pogrzebać w sobie dziecka i dostrzegać piękno świata – nie zmarnujmy tego. W Muzeum Oty Pavla w Busztegardzie widnieje następująca myśl: Umieć się cieszyć. Ze wszystkiego. Nie oczekiwać, że w przyszłości zdarzy się coś, co będzie prawdziwe. Możliwe bowiem, że prawdziwe przychodzi właśnie teraz, a w przyszłości nic piękniejszego już nie nadejdzie.
Cieszmy się, że mamy możliwość. Staram się mówić do siebie rano: „mogę iść popracować z dzieciakami”, zamiast: „muszę iść popracować z dzieciakami”. Wychodzi różnie, wszak każdy widzi czasem swoje diabły, ale generalnie cieszę się, że mogę to robić i wiem, że będę wspominał zwykłe dni, kiedy mogłem pokopać z ważącym 30 kg podopiecznym w worek.
Byle nie wspominać ich w szpitalu psychiatrycznym…
[1]: Polecam obejrzeć ten film: https://www.cda.pl/video/948744006 (skrócona wersja, widziałem półtorej godzinną), to dokumentalny, a gdy będzie mało, fabularny, podkręcony: https://www.cda.pl/video/460118357 (jest też na Netflix). W filmie o procesie Eichmanna (porwanego z Argentyny po głośnej akcji Mosadu) zwróciła moją uwagę (kręcona przez cały proces) mimika jego twarzy, do końca nie chciał przyjąć punktu widzenia ofiar, twierdząc, że „tylko” wykonywał rozkazy i organizował transporty. Do wykonywania rozkazów i posłuszności było wychowywane całe społeczeństwo niemieckie, o tym z kolei polecam (Haneke!): https://zaq2.pl/video/iyqkp. Pomaga zrozumieć jak autorytaryzm, zapoczątkowany w metodach wychowawczych, prowadzi do tragedii.
Ogólnie, czym człowiek starszy tym mniejsza chęć żartowania z tych tematów…
Dlaczego sprawdzam głównie rap (tekstowo), elektronikę i eksperymenty (muzycznie), a emocji szukam raczej w dźwiękach, nawet neojazzowych? Pokażcie mi nową, rockową, hardcorową antysystemową płytę, a nawet pojedynczy utwór, który powiedział coś ciekawego, lub chociaż podał stare-dobre wartości w świeżej odsłonie, tak że ponownie „coś” w tobie odżyło. Może do czegoś nie dotarłem, a może – i to jest ta wersja, którą obstawiam – w mocnej muzyce panuje tekstowy marazm, tak samo jak na „politycznej ulicy”, przynajmniej polskiej. Dziś każdy jebie PiS (również w rapie), tak jak w 2011 druga strona jebała PO. I tyle. Inna sprawa niż antyPiS dzisiaj nie istnieje.
Nie jestem przeciwnikiem spontanicznych zrywów ulicy w reakcji na działania władzy, przeciwnie. Dresiarzom w garniturach (Fisz) zawsze trzeba patrzeć na ręce i co jakiś czas „lud” musi dać znać o sobie (aktualnie w Kazachstanie zamieszki po podwyżce cen gazu i paliwa – zdjęcie wyżej). Podczas procesu zbrodniarzy wojennych w Norymberdze, naziści Ribbentrop i Seyss-Inquart w swoich ostatnich słowach określili siebie jako ludzi pokoju, jak więc widać, matrix we władzach może być naprawdę ogromny, co prowadzi do masowych tragedii.
Chodzi o to, by złość nie wybuchała byle jak i nie przybierała cyrkowych kształtów, jak w czasie wtargnięcia siłą zwolenników Trumpa do Kapitolu. Niestety, teorie spiskowe od co najmniej dziesięciu lat wyskakują jak grzyby po deszczu i nie wmówicie mi, że mądrość narodu polega na tym, by za nimi od razu biegać z flagą, zagłuszając tym samym sens prawdziwych zrywów (tylko cóż to jest prawda…).
Nic nie jest oczywiste, to jest ta różnica w porównaniu z protestami za PRLu, przynajmniej z perspektywy rocznika’86 po rozmowach z rocznikami’66. No chyba, że opozycja traktuje walkę z PiSem jako nową walkę o wyzwolenie i że niby po PiSie to już tylko raj…
Między tym wszystkim my, ani PiS, ani opozycja. Nie wiemy jak nazywać, a więc też jak opowiadać o swojej sprawie. No więc czym jest ta sprawa, hę? No – opowiedzcie…
Coś nas łączy, owszem, ale w kwestii konkretów, aktualnej sytuacji Europy pogubiliśmy się na tyle, że sami nie potrafimy wytłumaczyć sobie jakby Polska miała wyglądać w przyszłości. Geniuszy brak.
Dawniej ten bunt był żywy (co nie znaczy, że zawsze mądry), dziś jeszcze bardziej nie wiemy dokąd zmierzamy. Odloty pojedynczego człowieka, artysty stały się mi bliższe przy nazywaniu rzeczywistości, a na pewno ciekawsze niż kolejne „wielkie” perspektywy dla mas od dresiarzy w garniturach, lub samozwańczych powstańców, u których psychiatra z pewnością by coś zdiagnozował i miałby rację. Nie będę ufał człowiekowi, który nie potrafi ogarnąć szerszego kontekstu, dokopać się do głębszych myśli i z tego powodu chce nam zamknąć rzeczywistość w zbyt ciasnych ramach.
„Sprawa” zazwyczaj rodzi się z faktu, że ktoś ma problem ze złożonością świata, ze złożonością spraw wszelakich.
Wracając do marazmu na polskich ulicach. Może musieliśmy złapać tą zadyszkę, tak jak Zachód złapał ją naście lat temu, by teraz aktywniej stać na ulicach w istotnych kwestiach? Może to się w Polakach odrodzi, nadejdzie nowy sens, wszak sinusoida nie zawsze wskazuje na czas walki. Pozioma kreska kojarzy się za to z zatrzymaniem akcji serca, a społeczeństwo jest organizmem żywym, wartości i bunt także…
Może mamy lenia i mówiąc wprost – wyjebane. A może dorośliśmy i te refleksje są po prostu ewolucją, rozwojem? Może jeśli nie potrafimy spójnie opowiedzieć o sprawie, nigdy żadna sprawa nie istniała? Był tylko bunt wobec ataków na bliskie wartości, kiedy to w ramach postępu postanowiono wylać dziecko z kąpielą, bunt przeciwko konsumpcjonizmowi i kapitalizmowi patrzącemu jedynie na zysk kosztem wszystkiego i wszystkich, a reszta była tylko subkulturowymi dodatkami? Dziś te subkultury wydają się martwe, lub sztuczne, trudno się na nie nabrać, dać przekonać.
Sprawą do zrobienia jest nie pozwolić komuś opowiadać wyłącznie jego językiem, nie pozwolić głosić jednej wersji. To jednak też trzeba „umić”, a gdy słucham liderów, czy youtuberów… znów mi się nie chce.
Mówią co wypada, mówią co przyswajać
Siłą uniwersalnego pomysłu na życie
Globalnej definicji drogi do sukcesu
W szkole podstawowej nauczycielka powiedziała mi
Dorosły będziesz na usługach dziecka idealnego
Mistrzyni interpretacji tekstów tak zinterpretowała zawiły bunt
Nie miałem nic do kujonów, o ile byli w porządku
Lubiłem jednego, dzisiaj jest lekarzem, wtedy nie patrzył na nas z góry, jak ta nauczycielka
Z chęcią przyjmuję dzieci idealnych dzieci do swojego klubu, który nie miał prawa powstać – ona już rozstrzygnęła
Paradoks – to oni przyszli do mnie
I nawet nie wiedzą, że stawiano nas w opozycji do siebie
Szczucie – na każdym etapie i przez wszystkich
Ta płyta nie mogła mieć premiery kiedy indziej niż tuż przed Sylwestrem – na wiksę 31 grudnia 2021, który osobiście żegnam środkowym palcem. Po latach przerwy w solowych projektach, Fokus wypuszcza (za)krótkie CD z siedmioma numerami, które zapowiadane jest jako być może ostatnie rapowane solo artysty z Katowic.
Jak jest? Myśleli, że Fokus jest tu dla nich, a on zamiast tego czego oczekują, zaszył się w dziupli i robi muzę według własnego gustu, podając ją w takich porcjach jakie mu się chce… Typowy arogant.
Przejście z hip hopu na elektroniczne brzmienia jest u niego naturalne, każdy fan Paktofoniki słyszał, że zanim Fokusmok odkrył rap słuchał techno, więc „Aroganta” można traktować jak powrót do korzeni zajawki, a raczej jak realizację starych/nowych marzeń.
Byłem na trzech koncertach Fokusa w tym, około dziesięć lat temu, na drum’n’bass’owej imprezie, na której nawijał swoje teksty pod tego typu bity, także „to było od zawsze” – nie jest nowym pomysłem twórcy z Katowic. Dobrze się bawiłem, Fokus pasuje do takich klimatów, widać, że świetnie się w nich czuje, a że jego głos (dla mnie top polskich raperów) jest idealny, by dodać do elektronicznej muzyki jeszcze odrobinę magii (tu polecam także kawałek 5cet feat Fokus – „Czuję jak”) – wszystko się zgadza.
Rano w dniu premiery poleciałem do empiku, nawet nie zdążyli rozpakować nowości. „Arogant” to sześć utworów plus bonus. Nie znajdziecie tu głębokich przemyśleń egzystencjalnych (chociaż…, między wierszami Smok dryfuje gdzieś w kosmosie), to typowe fokusowe bragga na elektronicznych bitach. Fokus w całości wyprodukował wszystkie tracki, czerpiąc z takich gatunków jak hip-hop (mimo wszystko, skrecze też tu usłyszycie), bass house, czy EDM trap.
Ukrytym, bonusowym trackiem jest słynna Hot16 Fokusa, w której nawinął tą samą szesnastkę w obie strony i w obie miała ona sens.
A później Internetowi hejterzy piszą, że koleś nie ma żadnych umiejętności… Cóż, moim zdaniem ma, ma też swój styl, jak wspomniałem, super głos i nowe pomysły. Poza tym mojemu pokoleniu kojarzy się z rokiem 2001, dorastający w tamtych czasach wiążą z tym głosem wspomnienia, leciał w tle domówek, chlania po piwnicach, życiowych przemyśleń… Nie rozrysowujcie tego, bo z klimatem tak się nie da, matematyka tu nie działa.
Nie biorę Fokusa za jakikolwiek wzór, mam z nim trochę tak jak z Jakubem Żulczykiem w literaturze, oddzielam człowieka od jego dzieł, sztukę lubię, a człowieka – przynajmniej na podstawie jego licznych wypowiedzi – średnio, nie mój klimat po prostu. Można? Można, od dziecka tak mam – gdybym słuchał kawałków w jednym klimacie, lub na jeden temat, chyba bym zwariował.
Mi się podoba… Szkoda, że to taka krótka płyta. Czekam na nowe projekty, z którymi będzie można spacerować po plaży, czy po mieście, bo impreza to nie jedyne miejsce, gdzie Fokus się nadaje. Polecam jedynie słuchaczom lubiącym tego typu odloty, takim, którzy czują ciarki, gdy elektroniczne brzmienie łączy się z charakterystycznym głosem…
PS: Wszystkiego najlepszego w Nowym Roku! Przede wszystkim końca tej męczącej, depresyjnej pandemii…
Tadeusz „Teddy” Pietrzykowski to niesamowita postać, aż trudno uwierzyć, że dopiero teraz wzięto się na poważnie za opowiedzenie jego historii. Były bokser warszawskiej Legii zmarł już na początku lat dziewięćdziesiątych. W zasadzie „już” można by zastąpić słowem „dopiero”, bo jako jeden z pierwszych więźniów obozu koncentracyjnego Auschwitz (numer „77”) każdego dnia mógł zginąć. Pomogło mu pięściarstwo i o tym właśnie jest jeden z najgłośniejszych polskich filmów mających swoją premierę w 2021 roku (przesunięta z powodu pandemii).
Pochwalić trzeba fakt, że powstał i dużo więcej osób pozna historię „Teddy’ego”. I to, niestety, właściwie tyle…
W kinie nie byłem, ale nadrobiłem kupując oryginalne DVD. Tu pierwszy minus, bo zamiast dodać do płyty książeczkę z historią boksera w pigułce, może jakimś wywiadem, otrzymujemy surową okładkę i białe wnętrze. O braku ciekawych dodatków chyba nie muszę wspominać. Przestano dbać o kolekcjonerów.
Wiele razy pokazano na wielkim ekranie kontrast pomiędzy życiem obozowiczów, a pilnujących ich nazistów, zajmujących wille nieopodal obozowego piekła (z „Listą Schindlera” na czele). W „Mistrzu” oglądamy jak im się, biedaczkom, nudziło – tak, że postanowili zapewnić sobie rozrywkę sportową organizując obozowe walki bokserskie. Pietrzykowski w obozach koncentracyjnych miał stoczyć od 40 do 60 walk i wygrać wszystkie, co samo w sobie jest gotowym pomysłem na film. Ocena takich produkcji zawsze jest trudna, bo opowiada o osobie wzbudzającej duży szacunek, ale już przed seansem wiemy czego mniej więcej się spodziewać.
Pytanie brzmiało na ile Maciej Barczewski będzie potrafił w tym wszystkim zaskoczyć, np. dialogami, postaciami itd. Niestety, moim – i nie tylko – zdaniem, nie zaskoczył. Jest przewidywalnie, sztucznie, gra aktorska nie porywa. Wrażenie poprawia odtwórca głównej roli – Piotr Głowacki, który był najbardziej przekonujący (schudł do roli 18 kg! Cóż, trochę zawstydził moje próby diety…). Ogólnie, oglądając coraz więcej filmów z różnych zakątków świata (Korea Południowa, Indie, Hiszpania…) dochodzę do smutnej refleksji, że nie jest z tym u nas najlepiej, przynajmniej w filmach podejmujących trudne, ważne tematy. Brakuje oryginalnej wizji i odrobiny ryzyka (tu pozytywnym przykładem jest właśnie kino indyjskie, opowiadające swoje historie w unikatowy, lokalny sposób).
Oczywiście przesłanie jak najbardziej na plus, to nie ulega wątpliwości. Walka o pozostanie człowiekiem nawet w warunkach obozowych, dzielenie się jedzeniem, bycie inspiracją dla młodego chłopaka i tak dalej. Co jednak z tego skoro przez bijącą z ekranu nudę i sztuczność ludzie, tym bardziej młodzi, nie będą chcieli takich filmów oglądać? Możemy na nich psioczyć, że tylko miałkie tematy ich interesują, rzecz w tym, że filmy o bzdurach są po prostu ciekawie zrobione i wciągają. To nie jest nawet kwestia budżetu, pal licho prowizoryczny Oświęcim pod Piasecznem, wyszedł nawet nieźle, chodzi o stałe dziękowanie, że film na dany temat w ogóle powstał, bez traktowania go jako zmarnowanego potencjału.
Mimo wszystko trzeba zobaczyć, a moje dobre intencje niech potwierdza oryginalna płyta leżąca na półce. Niestety, nie będzie zbyt często odkurzana.
PS: Trailer:
Doceniona muzyka z filmu i prawdziwy „Teddy”:
PPS: A ten klip widzieliście?
Wyżej fragment obrazu AC87 Zdzisława Beksińskiego, tyle że w odcieniach szarości.
Przeczytałem pięknie wydaną pracę magisterską Doroty Szomko-Osękowskiej „Beksiński. Wizje życia i śmierci” (2021), w której próbuje ona uchwycić poglądy słynnego malarza (także fotografa, autora opowiadań itd.), co ma z kolei pomóc zrozumieć mroczny klimat jego twórczości. Zdzisław Beksiński wolał malować niż o tym opowiadać, ale czasem nie wytrzymywał i uchylał rąbka tajemnicy. Książkę polecam, tu napomknę w skrócie, że Beksiński przez większość czasu cierpiał oczekując na nieuchronne – śmierć. Nie był w stanie uwierzyć w Boga, a sztuka była jego jedynym sposobem radzenia sobie z rozpadem ludzkiego ciała. Talent miał ogromny, ale wnioski z jego dzieł są smutne – był człowiekiem bez nadziei. Ogromna wyobraźnia nie zmieściła Stwórcy, Beksiński powiedział, że jeśli się nawróci, zrobi to pewnie przed samą śmiercią – w domyśle –: ze strachu.
Nie wiem już, czy jestem słaby, czy silny, bo nie potrafię wytrwać w tego typu mroku zbyt długo. Ciągle wierzę, że świat, wszechświat nie powstał z przypadku, a co za tym idzie – mam nadzieję, że ludzka dusza, która potrafi być dobra, znajdzie swoje miejsce w Raju.
Po ziemi chodziło, lub nadal chodzi wielu ludzi, których dusze były jakby natchnione. Żyjemy w globalnej wiosce, poznajemy różne drogi. Dopiero co recenzowałem tu filmową biografię Gandhiego, wspominając o tym, że najsłynniejszy hindus czuł się „wszystkim” (w sensie wyznaniowym) po trochu, co – oczywiście – dla katolików jest (słusznie) herezją. Można nazwać Gandhiego aktywistą politycznym pragnącym niepodległych Indii, w których jedną z osi konfliktu stanowiły zatargi religijne między hindusami, a muzułmanami (zresztą pobudkami religijnymi, zmieszanymi z polityką kierował się zabójca Gandhiego). Gandhi, zanim stał się znany w całych Indiach i nie tylko, przez kilka lat mieszkał w Południowej Afryce, gdzie praktykował prawo. Tam spotkał chrześcijan, z którymi rozmawiał o Bogu, ale wiary tej nigdy w pełni nie przyjął. Zastanawiam się jak go w takim razie ocenić na tle świadectwa niesamowitego życia, na wskroś… jezusowego (o czym wspomniałem w recenzji), z nadstawianiem drugiego policzka na czele. W świetle ewangelii Mateusza (Mt 7,13-15) o „ciasnej bramie i fałszywych prorokach” katolikowi zapala się światło, ale odpowiedź nie może brzmieć inaczej niż – nie oceniać w ogóle! Jeśli wierzysz w ewangelię, musisz wiedzieć, że nie jesteśmy od oceniania („Nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni”).
I bądź tu mądry!
Tak jak zdystansowałem się do polityki, podobnie do przekładania nauk Jezusa przez ludzi związanych z konkretnymi ruchami – tradycyjnym, postępowym, pośrednim. Próbujemy uchwycić nieuchwytne, jeden człowiek nie jest w stanie tego zrobić, a tam gdzie dwóch, tam istnieją już dwie opinie… Inny pogląd na tą sprawę to już raczej kwestia wygody i dobrego samopoczucia.
Co z naukami papieża Franciszka? Nie wiem. Gdzie jest Gandhi? Serio, skąd mam wiedzieć!?
Mam już za sobą piękny czas totalnego odurzenia Bogiem. Piękny, ale zbyt daleki od życia tu i teraz. Czekają obowiązki, z którymi trzeba będzie sobie poradzić i których nie zastąpi ciągłe gadanie o duszy. W tym wszystkim chcę jednak zachować nadzieję, dostrzegać jakieś światło – na osiedlu jest już zbyt dużo mroku. Nie chcę, jak Beksiński, widzieć w nas głównie truchła. Nie chcę oddawać duszy diabłu.
Na szczęście wszystko, co najważniejsze rozgrywa się wewnątrz. Ciekaw jednak jestem jaką formę zewnętrzną będzie miała wiara w naszej Ojczyźnie. Wiele (kryzys kapłanów, antykościelne nastawienie „zwykłych” – nie ze wspólnot, młodych itd.) wskazuje na to, że staniemy się jedną z mniejszości. Głosowanie w wyborach niby sugeruje coś innego (skojarzenie PiS=tradycyjne wartości, niestety…), lecz pozostaje pytanie o duchową formę Polaków (tu odsyłam do innych przemyśleń: http://ministerstwo-odlotow.pl/kazda-wymowka-jest-dobra/) i o to jak wytrzymamy ofensywę kulturową ateizmu przemieszanego z tym co kryje się pod nazwą New Age, a co również „rozmiękcza” chrześcijaństwo (można np. powiedzieć – i mówią tak: Gandhi nie chodził w niedzielę do kościoła, a był dobry, więc nie trzeba chodzić. Amen). To, że Polska wchodzi pod tym względem w nową erę nie budzi już chyba wątpliwości, chociaż jeszcze zwać nas można jakimś tam bastionem wiary w Europie, blisko Zachodu.
Pamiętam jak cieszyliśmy się z odsłonięcia pomnika Romana Dmowskiego, ale nic nie jest dane raz na zawsze, co udowadnia próba majstrowania przy Rondzie Dmowskiego. Denerwujące jest nie tylko robienie szumu wokół zasłużonej dla historii Polski postaci, ale także dalsze skłócanie „kobiet” z prawicą, bo właśnie taką alternatywę proponowano za Rondo Dmowskiego. Zgadzam się, że kobiety nie miały i w wielu miejscach nadal nie mają łatwo, wierzę w siłę kobiet (nie raz większą niż tzw. mężczyzn) i uwielbiam ich towarzystwo, lecz niestety trwa zmasowane szczucie ich na tradycyjne wartości, a prawa strona, niestety, zdaje się nie mieć na to sensownej, nowoczesnej odpowiedzi, albo nie potrafi jej promować. Sprawa z Rondem jest dla tego tekstu wyłącznie symboliczna, kościoły też będą chcieli przerobić – prędzej, czy później „Potencjalny Faszysta” objawi się po (rzekomo)liberalnej stronie. Jaką formę przybiorą protesty, czy będą zasadne i co na nie instytucja Kościoła? Te wszystkie sprawy jeszcze przed nami, niestety.
A zaczyna się jak zwykle od tego małego-wielkiego zwycięstwa wewnętrznego. Bez nadziei jesteśmy tylko przyszłym truchłem z obrazów Beksińskiego. Miejmy zatem nadzieję, że naprawdę ktoś jest, a bycie dobrym ma sens.
PS: Bez muzycznej przypominajki się nie obejdzie:
Odezwać się wtedy, kiedy trzeba i stawiać opór, równocześnie… nadstawiając drugi policzek. Mało który film pokazał tego typu aktywizm tak jak „Gandhi” (1982, osiem Oscarów, a to tylko wierzchołek góry nagród…). Mało kto pokazał jak to robić w praktyce tak jak Mahatma Gandhi (2.10.1869-30.01.1948), indyjski prawnik (adwokat), filozof, polityk i wreszcie słynny mąż stanu!
To ten łysy, chudy, zazwyczaj skąpo i na biało ubrany hindus w okularach. Niby wszyscy słyszeli, że ktoś taki istniał, ale warto dowiedzieć się czegoś więcej, tym bardziej jeśli macie ochotę na długi, inspirujący film, który przez trzy godziny trwania potwierdza, że jest godzien otrzymanych nagród. Wprawdzie nie starczyło czasu na ewentualne racje brytyjskich kolonizatorów itp., jest to jednak film biograficzny, nie historyczny – pokazuje perspektywę jednostki.
Usłyszymy tu wiele cytatów z Gandhiego, takich jak „Pokojowe NIEPOSŁUSZEŃSTWO, bez przemocy”, „Oko za oko i cały świat oślepnie” itd. Gandhi głosił, że w oporze nie można używać agresji, ale nie można równocześnie tchórzliwie uciekać i porzucać drogi.
Skupiał się na indyjskich wioskach, dużo podróżował, można rzec – pielgrzymował po kraju. Podkreślał, że ubóstwo jest największą formą przemocy i polecał tkanie własnych ubrań, zamiast kupowania ich od Brytyjczyków, co miało stanowić pokojowy atak na kolonizatorów i przyczynić się do uniezależniania się od nich.
Nie znam dokładnej biografii Mahatma, wiem, że dążył również do zjednoczenia religijnego Indii. Sam mówił, że czuje się każdym po trochu, ale w filmie wychodzi od chrześcijaństwa i od zasady nadstawiania drugiego policzka. Ta nauka Chrystusa stała się punktem wyjścia jego pomysłu na pokojowy aktywizm, który oczywiście nie mógł się w pełni udać, bo świat nie składa się z samych Gandhich.
Został zamordowany 30 stycznia 1948. Miał już prawie osiemdziesiąt lat, schorowany i osłabiony kolejną głodówką, wyszedł przywitać się z wyznawcami. Jak się okazało, wśród nich ukrył się morderca, działacz ruchu hinduskich fanatyków uznających Gandhiego za zdrajcę, który wyciągnął pistolet i trzy razy wystrzelił w pierś Mahatma. W trakcie procesu miał powiedzieć: – Oskarżam go o wspieranie muzułmanów przy oddzielaniu od Indii Pakistanu w 1947 roku, tuż po uzyskaniu przez Indie niepodległości. Gdyby przeżył zamach, jak Jan Paweł II, pewnie by mu wybaczył, ale stało się inaczej i Godse (nazwisko mordercy) został powieszony…
Często piszę o uciekaniu od polityki, ale takie postacie jak Gandhi przypominają, że czasem pokolenie odezwać się musi, bo „ekskluzywni panowie”, nawiązując do tekstu Fisza z ostatniej płyty, tak się rozsiądą na swoich stołkach, że cierpi naród, lub jego znaczna część. Odezwać się nawet wtedy, gdy strzelają, co Polska również zna ze swojej historii… Gandhi był jedną z tych osób, które pokazały po pierwsze, że się da, a po drugie, że będzie bardzo ciężko. Przede wszystkim zmienianie świata jest misją dla najwytrwalszych, najbardziej konsekwentnych. Tacy stali się legendami już za życia i nic nie jest w stanie wymazać ich świadectwa, niezależnie od szerokości geograficznej.
PS: Cały film „Gandhi” z lektorem za darmo: https://www.cda.pl/video/582806626.
PS: Jak już jesteśmy w Indiach… Z zupełnie innej beczki polecam czteroczęściowy serial „Ray” (2021), który znajdziecie na platformie Netflix. Wszystkie cztery odcinki to osobne filmy na podstawie książek znanego w Indiach pisarza, który nazywa się Satyajit Ray. Klimat, napięcie, humor, metafory i muzyka trzepią beret równo… Niżej jedna z serialowych piosenek, która najbardziej wpadła mi w ucho, a w połączeniu ze sceną z odcinka wywołała niesamowity efekt artystyczny.
Znałem kilka osób, które wierzyły w PiS, widząc w nim partię o poglądach prawicowych, która ma („wreszcie”!) szansę realnie rządzić. Dzisiaj „jebią PiS” podobnie jak zwolennicy opozycji. Każda władza spowoduje zawód u swych wyborców, będzie chciała coś im zabrać. Sam jestem na etapie braku wiary w jakąkolwiek władzę, w sensie, że ktoś i coś musi być, ale oby jak najdalej ode mnie. Mniejsze zło to zapłacić im te podatki i niech o mnie nie wiedzą (tylko squaty próbują nie płacić…).
Psychiatrzy zdiagnozowaliby defekt u każdego z wielkich polityków, bo do pięcia się w górę po drabinie władzy, często połączonym z decyzjami uderzającymi w szarych obywateli, potrzebny jest specyficzny zestaw cech – z narcystycznymi na czele. Niestety, oni się nie leczą, leczą się wyborcy, nierzadko postawieni na krawędzi.
Tysiące ciągle „żyją tym” i komentują ten szajs, jakby ciągłe dyskusje polityczne były świadectwem dojrzałości. Nie nadaję się, wolę chodzić „nad staw”, przynajmniej od kiedy skapnąłem się, że nic z tego nie rozumiem i szkoda mi czasu na wiarę w oficjeli, lub powtarzanie truizmów o tym, że są bandą złodziei i psychopatów.
Zdystansowanie się nie jest proste, bo polityka jest tym nieproszonym gościem (Wesołych Świąt!) w twoim życiu, nawet jeśli nie zostawiłeś dla niej pustego miejsca przy stole. Marzenia o chacie odłożone, bo specjaliści nie polecają brać kredytu w nadchodzącym roku. 2023 też ma być słaby, a w 2024 „ma to wszystko pierdolnąć” (przynajmniej tak sądzi znajoma doktor politologii i socjologii, m.in. wypowiadająca prognozy gospodarcze dla jednej ze stacji telewizyjnych, której dziecko u mnie trenuje), a jak pierdolnie to „skręcimy w stronę normalności cenowej” (oby). Wszystko poszło w górę, ceny mieszkań w dużych miastach (i pod nimi) dawno rozminęły się ze zdrowym rozsądkiem.
No więc dalej w bloku, bo co to za relaks pod miastem, kiedy poza kredytem i drewnem do kominka nie będzie cię na nic stać, to już wolę witać się z bezdomnymi na klatce schodowej i iść coś wszamać na miasto, kupić płytę. Na moim półpiętrze rozgościł się „kulturalny bezdomny”, trzeźwy, widzę go jak spożywa posiłek, zmienia skarpety. Przypomina, że nawet wieżowiec może być luksusem. Niestety, nawet tacy z czystymi skarpetami wywołują schizkę („jaka jest historia tego człowieka?”) a propos wychowywania tu dzieciaka, a dwie czerwone kreski, moi drodzy, z tygodnia na tydzień coraz wyraźniejsze na teście… Awantura w czyimś mieszkaniu tak głośna, że słychać ją na obszarze kilku bloków. Stary znowu nietrzeźwy na święta.
Jest taki raper Białas, który wrzucał w swoich tekstach na „bananowe dzieci”, aż sam się zreflektował, że wychowuje własne na „największego banana” (opieram się na książce starego Matczaka, którego syn jest w wytwórni Białasa). Powód? Oczywiście chcesz dla potomka jak najlepiej, a przede wszystkim jak najbezpieczniej. O dzieciach własnych kolegów z kręgów niepoprawnych politycznie nie będę nawet wspominał.
Przychodzi taki moment, że albo dostrzeżesz w sobie patologię, co jest refleksją smutną na kilku poziomach, albo przyczynisz się do tego, że w tym zaklętym kręgu będzie obracać się jeszcze jedna żywa istota. Zadziwiająca liczba znajomych osób chce trzymać swoje pociechy z dala od takich jak my-kiedyś. Prosta, oczywista lekcja, w którą trudno byłoby dawniej uwierzyć – żyjąc tak jak my można skończyć różnie, tym bardziej w dzisiejszych czasach.
Gdzie są ci wszyscy, którzy krzyczeli, że trzeba być jak pit bull? Albo w ciszy wychowują dzieci na sarny, nie żyją, lub siedzą z przerwami w kryminale i do końca życia będą samym sobie udowadniać, a dzieciak będzie musiał „radzić sobie” sam… Dużo zapisuje dzieci na sporty walki, po to by umiały bronić się przed różnymi skurwielami. Bronić!
Wracając do ingerencji polityki w nasze życie. Ostatnio czytałem „Śmierć pięknych saren” (1971) Czecha nazywającego się Ota Pavel. To klasyk światowej literatury, wydany właśnie po raz pierwszy u nas w kraju w wersji autorskiej, bez cenzury (2021). Ota pięknie i prosto opowiada o utraconych chwilach beztroski w momencie, w którym nadeszła niemiecka okupacja. Jego tata musiał pod osłoną nocy wykraść ukochane karpie z własnego stawu, przejętego przez nudzących się, pełnych pogardy żołnierzy. „Wielkie sprawy” nawiedziły cichy kąt – i tak to właśnie jest… Najgorsze, że „wielkie sprawy” mogą cię nawiedzić nawet nad twoim stawem także z powodu politycznej bierności szarych ludzi… I, cytując Rogala DLL, bądź tu, kurwa, mądry…
PS: Przy okazji, motyw „Śmierci pięknych saren” w kawałku Tworzywa – to z niego dowiedziałem się o książce. Utwór trochę w klimacie „Black Mirror”.
O koncercie Maty na warszawskim Bemowie mówiła cała Polska – oto młody artysta zgromadził pod sceną kilkadziesiąt tysięcy ludzi, w większości młodych, lub bardzo młodych. Przesłuchałem dokładnie płyty „100 dni do matury” (2020) i „Młody Matczak” (2021), czytałem też książkę „Jak wychować rapera”, taty Maty – Marcina Matczaka (2021). Lektura rzuca szerszy kontekst na te albumy, mimo że skupia się na początkach – polecam, bo okazuje się, że znaczna część komentarzy z prawej strony była oparta na niewiedzy, lub wprost na niezrozumieniu. Koleś znany m.in. z jebania PiSu nie ma aż tak źle w głowie jak sądziłem przed zapoznaniem się z jego kilkusetstronicowym wywodem. Chciałem się pośmiać, a czasem się zastanowiłem…, rzecz okazała się niepozorna (polecam konfrontację, sprawdźcie sami).
Kiedyś mało kto się wychylał w kawałku z czymś kontrowersyjnym dla zabetonowanej (z dzisiejszej perspektywy) ulicy, teraz mimo wszystko łatwiej artyście być sobą. Mata jest sobą, za to też został doceniony w środowisku, nawet wśród ulicznych hip hopowców. Pokazał jak myśli znaczna część dzisiejszej młodzieży, jaką ma perspektywę, klimaty i problemy. Jaki ma język – i nie chodzi mi tu rzecz jasna o obecne w rapie od zawsze przekleństwa.
Właśnie chęć poznania była powodem sprawdzenia twórczości Michała. Muzycznie mnie nie porwał, tematycznie tym bardziej, ale gdy próbujesz zrozumieć nowe pokolenie – po prostu go posłuchaj i nie mam tu na myśli wyłącznie subkulturowych mniejszości. Młodzi mówią swoim głosem, nie każdego będę w stanie uznać za swojego idola (a nawet mało kogo, swój bunt wszak już przerabiałem), ale mówią, mają swoje racje i świadomość – tyle, że często nie wyciągają takich wniosków jakie my byśmy chcieli usłyszeć. Czy tego chcemy, czy nie – świat się zmienia, a my nie mamy jedynej słusznej racji, podobnie jak nasi dziadkowie jej nie mieli. Potrafimy to przyjąć, czy będziemy chcieli dokonać niemożliwego – zatrzymać czas?
Dzieciaki przeżywały na bemowskim lotnisku swoje chwile i nic na to nie poradzimy. Niech się bawią, też się beztrosko bawiliśmy i „jebaliśmy” (oni jebią PiS) wszystko. Chciałbym czasem wrócić i to uchwycić, ale przecież nie da się…, co najwyżej kilkusekundowy flashback.
„Gombao” Maty nie stało się moim hymnem, ostatnio wróciłem za to do „spacerów z Fokusem”, bo ten raper, jakby nie był swego czasu kontrowersyjny i momentami gburowaty (byłem też na jego koncercie, gdzie był tak najebany, że ledwo bełkotał teksty), tworzy niepowtarzalny klimat do chodzenia po mieście… Tu staroć:
Wróciłem do starszych nagrywek także dlatego, że Fokus wraca z nową EPką – premierę zaplanowano na 31 grudnia 2021. Promuje ją poniższy klip.
Fokusmok idzie w elektronikę i może to być jego ostatni rapowany album. Miał w swojej karierze chwile, gdy liznął mainstreamu, ogłupiał w tym trochę (klip z Dodą, Boże…), lecz finalnie siedzi w tej swojej dziupli i dalej robi to, co… pociągało go jeszcze przed hip hopem.
Flow, klipy, nostalgiczny klimat i ten głos. Czujesz, albo nie. Mnie to hipnotyzuje, razem z „Noonami i innymi majstrami” elektronicznych brzmień. Pusta plaża zimą, centrum miasta, wymiana pokoleń. Krajobrazy i muzyka… Próba uchwycenia.
Czuję jak snuje się gdzieś tam energia wszechświatów,
kwantuje czas i materia,
to teoria jak od strun do membran,
a ja tu muzyka sfer, mózgu chemia
ulatuje jak sen, jak eter,
jak chwiejna jest tu równowaga klimatu,
chciałbym zostać tu, uchwycić, mieć to naturalnie
nie jako zrządzenie fatum.
Cóż. Zostały nam, boomerom, dziuple i spacery, lotniska zapełniają młodzi. Z tymi samymi ciarkami na ciele, które my mieliśmy siedząc na swoich schodkach na przełomie wieków, gdy Paktofonika wydała legendarny album. Chwile ulotne jak ulotka nie trwają wiecznie, w czym my ich, młodych, chcemy zamykać skoro pewne idee skompromitowały się same po stokroć…?
Zapytacie, co ma wspólnego Mata z Fokusem – otóż Matczak zapragnął zostać raperem po filmie „Jesteś Bogiem” (2012) o Paktofonice. „Nasze” składy zainspirowały nowych. I tak kręci się koło.
Człowiek ma ograniczone zasoby energii. Dawniej wychodził z jaskini, a zmobilizowanie tkwiących w nim dodatkowych sił było ewentualnie potrzebne, gdy wybrał się w drogę powrotną zbyt późno i trzeba było się przemęczyć, aby nie usnąć gdzieś w zimnym rowie. Teraz mobilizujemy dodatkowe pokłady sił z byle powodu, z pracą, przyjemnością i samodoskonaleniem na czele, organizmy siadają, gabinety psychologów pełne.
– No siemasz, jakie stosujesz antydepresanty? – może niedługo tak będzie się nawiązywało nowe znajomości? Jak w książkach Houellebecq.
W tym temacie bliższy jestem podejścia amerykańskiego, gdzie powszechna praca nad głową nie jest niczym nadzwyczajnym, niż poglądowi – póki co powszechniejszemu u nas – że „ze mną wszystko jest w porządku”… i mówi to gościu pospinany tak, że zaraz pozabija wszystkich, ze sobą na czele, zwąc to nawet czasem słowiańską duszą. Dusza duszą, napięcia napięciami.
Każdy radzi sobie z tym całym stresem na swój sposób.
Niedawno dorwałem „na stołach” książkę Irvine Welsh’a „Ecstasy. Trzy romanse chemiczne” z 1996 roku (zekranizowana, trailer wrzucam niżej). Welsh to autor kultowego „Trainspotting”, lubię tego typu (obsadzoną w brudnej rzeczywistości miejskiej) prozę, więc czytam wszystko od niego. Na 352 stronach znajdziemy trzy specyficzne opowiadania/nowele o miłości.
Autorka romansów, sparaliżowana i przykuta do łóżka, planuje zemstę na mężu, który permanentnie ją zdradza. Pozbawiona rąk piękność przy pomocy zakochanego w niej chuligana West Hamu United szuka zemsty na człowieku, przez którego od dziecka jest kaleką. Nieszczęśliwa w małżeństwie kobieta i klubowicz, fan tytułowej ecstasy, nawiązują romans w rytm muzyki house. Takie to historie miłosne, bez jednorożców i w klimacie klubów lat 90tych. Z typowym dla Welsh’a czarnym poczuciem humoru i prowokacją. Z przewijającą się gdzieś w tle brytyjską piłką nożną.
Welsh traktuje życiową porażkę jako doświadczenie dające szansę na rozwój. Jego bohaterowie są zagubieni, ale wewnątrz pragną czegoś więcej – tak jak wszyscy.
Sam autor już nie bierze (walczył m.in. z uzależnieniem od heroiny), przynajmniej nie regularnie (opieram się na przeczytanych wywiadach), a nawet głosi, że trzeźwość jest zajebista i po tych wszystkich latach jest dla niego „nowym najebaniem”. Coś w tym jest, ale z dzieł takich pisarzy jak Irvine zapamiętuje się głównie sceny imprez i imprezowe gadki bohaterów, o ile jeszcze w „Trainspotting” wspomniana wyżej porażka jest nadto widoczna, inne projekty raczej wspierają „radosne branie”, które mimo wszystko – moim zdaniem – Welsh zbyt bagatelizuje. Problem w tym, że… przynajmniej nie jest nudno. Można zniszczyć się w ten sposób, a można oszaleć w pułapce wzorowego życia, z nudną robotą, kredytami i tak dalej…
To z granicami mamy problem.
Dlatego lepiej przesadnie nie moralizować, ale lepiej też nie zapominać, że w życiu jest więcej (nudnej i naprawdę trudnej) depresji niż w migających stroboskopem opowieściach Welsh’a. Nie bierzcie tego gówna – i tyle.
PS: Kończy się rok 2021. Jaki dla Was był? Gdy ktoś dziesięć lat temu mówił mi, że nie może czegoś robić na sali treningowej, bo miał kontuzję, mówiłem „aha”, ale automatycznie wrzucałem go do szufladki z napisem „zgred”. Myślałem, że mnie to nie dotyczy, że jeśli będę cisnął z treningiem, ciało jest niezniszczalne. Każdy musi przekonać się na sobie, jedni mają mocniejsze, drudzy słabsze organizmy i psychikę.
Cel na 2022 to skupić się na jasnej stronie życia, jak w „Żywocie Briana”, więcej gwizdać na tym krzyżu, pogodzić się z pewnymi rzeczami, ale i powalczyć o nie bardziej zażarcie. Także Wam życzę siły, jeśli nie będzie jeszcze innej okazji…
Adam Asnyk przywołany w książce „Los Chuligans” Dario Romanoli (2021):
Młodości sen, uroczy sen
Roztacza krąg cudownych scen,
Wśród których walczym na przedzie,
I złotem lśniąc
Szlachetnych żądz,
W kraj bohaterstwa nas wiedzie.
Z młodości mar, skrzydlatych mar,
Tak szybko złudny znika czar,
Tak mało życie nam ziszcza!
Topnieje we łzach
Fantazyi gmach
Zostaną gruzy i zgliszcza!
Wróciłem wtedy z koncertu Fisz Emade Tworzywo („Ballady i protesty”), oczywiście podekscytowany, bo Tworzywo na żywo to jest coś co „trzeba przeżyć żeby to zrozumieć, żeby w to uwierzyć” i nie mogłem zasnąć. Grzebiąc po netflixach naciąłem się na nagradzany film z Indii „The Disciple” („Uczeń”) z 2020 roku. Zgarnął on m.in. Złotego Lwa na Festiwalu w Wenecji za najlepszy scenariusz, a odbierał go… Polak, Michał Sobociński, odpowiedzialny za zdjęcia do tego filmu!
Główny bohater – Sharad Nerulkar – uczy się śpiewać klasyczną indyjską muzykę u swojego guru, legendarnego wokalisty tego gatunku. Nie idzie mu najlepiej, ale nie poddaje się. Mobilizują go między innymi słuchane na słuchawkach nauki Maai, mistrzyni-ascetki, która „śpiewała tylko dla swojego guru i dla boga, nie zważając na karierę i sponsorów”. Ponadto Sharad stara się spełnić ambicje zmarłego ojca, który od dzieciństwa stanowczo popychał go w tym właśnie kierunku, kosztem beztroskiego dzieciństwa.
Wiem, co sobie pomyślicie – Indie (= klimaty Bollywood)… nudy. Nic z tych rzeczy! Jest to jeden z lepiej zrobionych filmów jakie widziałem w ostatnim czasie, jedna z perełek, dla których opłacam co miesiąc Netflix.
Piękna jest tu nie tylko sama muzyka, ale przede wszystkim sposób ukazania jak artyści nią żyją, od sposobu wypowiadania się o niej po gestykulację w trakcie sesji. Wpadają w trans. Piękne są zdjęcia Sobocińskiego – po raz kolejny „przegrany” na konkursie muzycznym chłopak wraca do domu motorem, w tle indyjskie miasto, a za podkład do tej sceny służą wspomniane antykomercyjne cytaty mistrzyni. Inspirujące, ale jak się okaże – to wszystko ma swoje drugie dno.
Czy wystarczy Sharadowi wytrwałości, kiedy wszyscy dookoła go krytykują? Chłopak ma już dwadzieścia parę lat, a mama sugeruje mu, by poświęcił się pracy, czemuś co przyniesie dochód. Co wygra, sztuka, czy życie? Czy autorytety są takie jakie się początkowo wydają…, nieskazitelne, czyste? Gdy mija młodzieńczy entuzjazm i fascynacje, którym poświęciliśmy życie, możemy obudzić się samotni…
Twórcom udało się stworzyć niepowtarzalny klimat tego dzieła, ale nie wszyscy będą dobrze się bawić (może stąd zbyt niska ocena na filmwebie…, gdzie wrażliwość oceniających?) – polecam przede wszystkim fanatykom muzyki, wrażliwym na sztukę, a konkretnie na sam akt twórczy i rozterki z tym związane. Kiedy warto w to iść, a kiedy trzeba „wydorośleć”?
Niezainteresowani artyzmem mogą powiedzieć, że emocji w tym filmie jak na grzybach i wyłączyć po kilkunastu minutach, o ile w ogóle przetrwają otwierający go koncert klasycznego śpiewu, który we mnie wywołał ciarki… Podobnie wiodący przekaz, mówiący z jednej strony o tym, że nie można robić sztuki dla pieniędzy, z drugiej opowiadający o różnicach między prawdą, a złudzeniem, między marzeniami, a rzeczywistością…
Czuję się dociśnięty jak toster (Fisz).
Niejeden całe życie był grzeczny, robił tylko to, co wypada i nic z tego nie ma. Postawić się – ta umiejętność wyniesiona jest z podwórka, także ze sportu. Sentyment.
– Głupi jesteś, będziesz wracał o 21:00 do domu, bo ci kazali? – i tak to się zaczęło we wczesnej podstawówce. Nie wracaliśmy, poznawaliśmy ciekawe zakamarki naszych miast.
Żeby pojechać na mecz wyjazdowy, niejeden dzieciak musiał uciec z chaty. Konsekwencje były, ale wrażenia i wspomnienia finalnie okazały się istotniejsze. Ponad dwadzieścia lat później, własny dom, własna rodzina, praca. Nie trzeba już uciekać, czasem kombinować, ale rozrywka podobna.
Bramka, przeszukanie, nadzieja, lub jej brak, ale za to klimat miasta skumulowany w jednej subkulturze ciągle na swoim miejscu, rozgrzewający serce lepiej niż grzaniec. W subkulturze, która mimo wszystko przetrwała najliczniej ze wszystkich subkultur.
Przed meczem wchodzę do bukmachera, spotykam w nim typowego uzależnionego dziadka.
– Pawełek, Chorwacja jest dobra w koszykówkę? – dziadek zagaduje do pracownika Fortuny.
– A skąd ja mam, kurwa, wiedzieć – odpowiada zapewne stałemu bywalcowi.
– No nie wiem, siedzisz tu, to może wiesz…
– Za dyszkę – podchodzę do okienka. Pewniaczek, oczywiście.
– Taaa, każdy jest pewniaczek – dziadek nie zrozumiał prostej ironii. Ja to się chyba na totka przerzucę – mówi do siebie, wertując cały plik kuponów.
– Przerzuć się, przerzuć, przynajmniej będę miał tu, kurwa, spokój – pracownik drukuje mi kupon, za oknem ludzie spieszą się z zakupami.
Legia tym razem wygrała, ale nie wszedł przez pieprzone CSKA Moskwa. Zapisuję w notatniku ile jestem w plecy. Muszę pokonać ujemną statystykę!
Niektórzy rzucają kamlotami, a niektórzy są z piłką przez całe życie na inne sposoby. Cała rzesza miksuje opcje, od kibolskiej, przez piknikową po bukmacherską. Ktoś inny sam gra w piłę, albo pilnuje przyszłej kariery swojego synka. Byle gdzieś w obrębie kopanej.
Spotykamy się na swoich stadionach. Grają także 19 grudnia, tuż przed Wigilią. Będzie śnieg, zimno, typowy polski mecz. Atrakcji na pewno więcej niż na Jarmarku Bożonarodzeniowym. Okładka zmieniona, czasy inne, ale wciąż ta sama książka – rodzimy futbol na żywo.
Melancholia. Słaba gra piłkarzy, tym bardziej wtedy, gdy jesteś przyzwyczajony do częstych zwycięstw, wywołuje poczucie znużenia. Żal patrzeć na jedenastu zbyt dobrze opłacanych sportowców, którzy nie mają pomysłu, nie mają finezji, często wyglądają jakby nie mieli nawet chęci. Ogląda się, obstawia, kibicuje. To jedno się nie zmienia w pędzącym świecie – ktoś zostanie Mistrzem Polski, a ktoś spadnie. Ktoś odpali race, a ktoś nałoży kary. Czasem nuży, ale stale od nowa staje się ciekawe.
„Znowu w życiu ci nie wyszło”? To idź na stadion, który stoi tam gdzie zawsze i krzyknij „sędzia chuj” – przecież za to mu tak naprawdę płacą…
Nie piję alkoholu, inni piją, nieważne. Ktoś idzie na mecz i relaksuje się przy browarze, wyciąga z gaci piersiówkę, ja relaksuję się na tym meczu ze stadionową rozwodnioną colą, czy kałopędną pseudo-kawą. Nie przeliczam, że kosztuje za dużo jak na siko-kawę, czy siko-colę. Bo to rytuał. Nie chodzi w nim o piwo, kiełbasę, czy kawę. Chodzi o oparcie się o stadionową barierkę, o oglądanie meczu, o doping, o popicie tego dopingu napojem. Nie w ładzie, składzie i spokoju, niczym przy wigilijnym stole, a w chaosie bluzgów, śpiewów, machania łapami…
Dobrze, że co by się nie działo, toczą się te rozgrywki…
Nadal dużo słucham i czytam, ale nic z ostatnich tytułów nie zostawało ze mną na tyle długo, by to recenzować i polecać. Nawet nowa płyta Sokoła, rapera, którego projekty z Marysią Starostą („Czysta Brudna Prawda” i „Czarna Biała Magia”) zrobiły na mnie bardzo duże wrażenie… To prawda – ile można nawijać o mrocznych stronach życia (aczkolwiek na „NIC” znajdziemy szczątki „tego Sokoła”)? Tak jak w artyście muzyka nie wywołuje już takiego podniecenia i chęci opowiedzenia „czegoś nowego i mocnego” jak dawniej (istnieje w ogóle coś takiego? Nowe już chyba muszą opowiadać nowi, jak – no niestety – Mata…), podobnie we mnie jako odbiorcy potęguje się wrażenie typu „no i co w związku z tym?”. Zmieniamy się, wypalamy – taka kolej rzeczy, ani to wina Sokoła, ani słuchacza.
Tak jak Ten Typ Mes, który latami opowiadał o wesołym życiu singla, czyniąc z tego wręcz ideologię, aż wypuścił (tego samego dnia co Sokół) „Hello Baby”, na okładce którego… przytula swojego bobasa (mojej żonie bardzo przypadła do gustu ta płyta). Czasem te metamorfozy są zabawne, ale generalnie normalne. Nie jestem przekonany do teorii, że „być taki sam” przez czterdzieści lat życia jest powodem do przesadnej dumy… To raczej dowód na fakt, że własna „sztywniutkość” przysłoniła piękny świat i jest pretekstem do braku rozwoju. Jeśli ktoś po czterdziestce jest taki sam jak wtedy, gdy miał dwadzieścia lat, to chyba nie odrobił pewnych lekcji i nie zajrzał obiektywnie w siebie. Oczywiście można być „taki sam” i mimo wszystko w porządku, albo zmienić się na gorsze, to osobna kwestia.
Ostatnio czytałem też kilka autobiografii bardzo kontrowersyjnych artystów, którzy zdążyli mnie czymś urazić – Mariny Abramović, Sinead O’Connor, listy Allena Ginsberga itp. Celem była próba zrozumienia tej ich kontrowersji, cóż – i tak twierdzę, że są pojebani, jak to z ludźmi sztuki bywa, nie ma co w tym szukać logiki. Po lekturze Abramović nadal nie rozumiem (tudzież nie poważam) jej formy tzw. sztuki współczesnej – jakby co, to próbowałem…
Z filmów częściej szukam perełek niż sprawdzam nowości. Jak wielu arcydzieł jeszcze nie widziałem?
Jednym z nich z pewnością był „Dystrykt 9”. Jest to wspólna produkcja Kanady, Nowej Zelandii, RPA i USA, mająca premierę w 2009 roku. Jeden z filmów zwanych „inteligentnym s-f”, filmem fantastycznym z przesłaniem (jak słynny „Black Mirror”).
Nad Johannesburgiem, miastem w północno-wschodniej części Południowej Afryki, 28 lat temu pojawił się… statek obcych. Nic dodatkowego się jednak nie wydarzyło, aż w końcu ludzie postanowili samemu otworzyć wiszący nad miastem obiekt i zastali w nim setki tysięcy kosmitów w nienajlepszej kondycji. Postanawiają przesiedlić ich do getta nieopodal statku (tytułowy „Dystrykt 9”), a prywatna spółka zainteresowała się ich bronią.
Kontrolę nad obcymi zlecono Multi-National United (MNU), które pewnego dnia postanawia przesiedlić „imigrantów” z getta do nowego obozu namiotowego z dala od miasta. Wabią obcych zmianą warunków na lepsze, ale tak naprawdę nowe miejsce prędzej przypomina warunki obozu koncentracyjnego niż domu. Przesiedlenie ma nadzorować Wikus Van De Merwe, który swoją postawą wobec przybyszów uosabia wszystkie najgorsze cechy (z ignorancją na czele), zresztą podobnie jak jego ludzie („wykonujący rozkazy”).
Do czasu, aż wydarzy się pewien kluczowy dla fabuły wypadek…, ale to już odkryjcie sami.
Aluzja jest oczywista, a wnioski niewygodne. Oglądając ten film zaledwie kilka dni temu, miałem przed oczami granicę polsko-białoruską. Nie to jak zachowują się tam polscy żołnierze – prędzej białoruskie służby, czy handlarze biletami. Przyznacie, że nieistotne jaka jest sytuacja polityczna, ale w stosunku do ludzi trzeba być… człowiekiem, inaczej dojdzie do kolejnej tragedii. Niełatwe jest tu wyczucie granicy. Służby zarówno nie mogą być zbyt uległe w odpowiedzi na agresję, nie mogą też nie wczuwać się w sytuację drugiego człowieka. Muszą pomóc mu na tyle na ile mogą, chociażby samym nastawieniem. Tego typu refleksji podczas seansu pojawia się wiele.
Budżet „Dystryktu 9” nie był tak duży jak tych wszystkich „Predatorów” i innych mało wnoszących produkcji s-f, mimo to twórcy dali radę. Jakość efektów specjalnych nie przeszkadza w zatopieniu się w akcję, która często kręcona jest kamerą „z ręki”, a nawet kamerą przemysłową. Film zawiera sceny dokumentalizowane, przez większość seansu mamy wrażenie oglądania reportażu.
Od premiery minęło już 12 lat, ale myśląc o tym, co z ostatnio sprawdzanych dzieł sztuki recenzować, tylko przy „Dystrykcie” nie miałem wątpliwości. Zmierzcie się, bardzo aktualne.
Mój kontakt ze skośnookimi zaczyna i kończy się na udziale w seminariach sportów walki, które organizowane są z trenerami z dalekiej Azji. Byłem już na wielu, Azjaci mają zazwyczaj inną myśl szkoleniową i przekazują sporo anegdot z tamtych rejonów, dlatego trenuje się z nimi ciekawie. Raz jednak było aż nadto ciekawie…
Po jednym z seminariów organizator zaprosił nas na grilla z azjatyckimi mistrzami, gdzie miał być omawiany ciąg szkoleń, na którym mieliśmy bardzo skorzystać. Poszliśmy…
22:00, działka pod miastem, na grillu smażą się najróżniejsze mięsa. Ja trzeźwy, Azjata pije łiskacza, jego angielski jest coraz mniej zrozumiały…
Może kilka słów o tym, co to był za typ.
Wiecie jak to jest trenować krav magę (piszę symbolicznie, może to być cokolwiek) u typowego psychola? Powykręca ci łapy, walnie w jajca, zbyt głęboko wepchnie palce w oko przy prezentacji. Typ miłośnika walki tak podniecony, że często nawet na treningu traci nad sobą kontrolę. No… to wyobraźcie sobie takiego gościa w połączeniu z old schoolowcem z Azji, który dodatkowo szkolił jakichś komandosów w Maroko i opowiadał jak rzucał w nich naostrzonymi pałeczkami do jedzenia ryżu, bo od zawsze jarał się tym jako bronią.
– Pasyboooł! – mówił…, to możliwe, by trafić!
Azjata podczas seminarium wydawał się nawet zrównoważony, chociaż prezentując techniki rzucał kolejnych partnerów o glebę, po czym z uśmiechem, który powodował, że małe oczka całkowicie mu znikały – otrzepywał Polaka z kurzu. Po czym pokazywał raz jeszcze…
Jego osobowość podkreśliła się, jak to zwykle bywa, po kilku głębszych.
– Kurwa, czas się ewakuować… – powiedział do mnie po cichu kumpel, ale nie zdążyłem wprowadzić w czyn jego propozycji – pijany Azjata, pośrodku lasu na grillu zaprosił mnie do prezentacji technik…
Co gorsza, wyszedł od tego, że nieuzbrojony człowiek ma szansę przeciw kosie i przeciwko komuś trzymającemu pistolet blisko twojej głowy. Krótko mówiąc – zaczął odpierdalać Maroko w polskim lesie. Brakowało tylko muzyki z pieprzonego „Czasu apokalipsy”.
Zaczęliśmy niewinnie – od herbatnika. Herbatnik był spustem, powiedział, że jak go złamię w palcach zanim on zdąży mi go wytrącić, wygrałem.
– Pięknie, kurwa! – nie będę Wam kłamał, że modliłem się wtedy w myślach słowami psalmisty…
Nim zdążyłem wypowiedzieć to w swojej głowie, zapierdzielił mi w łapę, połamał herbatnika.
– Pasyboooł! – otworzył z podniecenia małe oczka i wskazał na mnie palcem.
– Nie było tak źle – pomyślałem, obróciłem się i chciałem wrócić do stolika.
– Czekaj, czekaj – złapał mnie za ramię.
Patrzę na wyraz twarzy ziomków, mówi on jednoznacznie „o kurwa”, kiedy nawalony komandos wciska mi do łapy nóż, którym przed chwilą kroiliśmy mięso. Ostry nóż. Zacisnął mi go w pięści i umieścił przed swoją klatką piersiową. Zanim przeszedł do akcji, zbyt długo opowiadał o tym, że jeśli nie ćwiczysz obrony przed nożem to nie jest ona możliwa, ale jeśli trenujesz ją tysiącami powtórzeń jak uderzenia, jest możliwa.
Czas płynął bardzo wolno.
– Pasyboooł! – mówił, plując tak, że zrosił kosę, którą trzymałem w łapie. Trzymałem, bo zaraz jak mi w tą łapę zajebał… Dobrze, że nikt nie nadszedł z drugiej mańki, bo by mu się wbiła w czoło.
Co on myślał, że go pchnę tą kosą?! Może w Afryce tak się bawili…
– Pasyboooł! – dalej cieszył się Azjata, że „to możliwe”, jeśli tylko wystarczająco dużo trenujesz.
Generalnie grill z nim nie oznaczał relaksu (jak myśleliśmy), tylko dalszą część seminarium – dla tego typa istniał tylko temat walki, innych nie było… Ja usiadłem, a inni najmłodsi w kolejce służyli do prezentacji kolejnych technik.
Uff.
Kiedy tylko nadarzyła się okazja, bo przecież mistrzowi nie wypada przerywać kiedy mówi, zawinęliśmy się stamtąd w podskokach… Nigdy nic nie wiadomo z takim typem, zaczął nawet rzucać pałeczkami w konsumentów kiełbasek, dobrze że chociaż nie były naostrzone.
Tak więc seminaria z Azjatami polecam, ale pomyślcie nim pójdziecie z nimi – jeśli traficie na typowych azjatyckich zabijaków – na imprezę… Przynajmniej wtedy, kiedy piją, a wypić lubią.
Bądź cierpliwy, pracuj i czekaj – tak powinno być…, w teorii. Praktyka, czyli życie, przynosi ze sobą problemy z każdym z tych elementów. I jakoś nie żyję radością na myśl o Życiu Wiecznym, chyba powinienem się pomodlić, heh.
Psycha siada, a nie może.
Piszę powieść, ale leży po szufladach, bo gdy sam nie wiesz co myśleć, jak masz wiedzieć, co mają myśleć twoi bohaterowie? Jebs, jebs przed lustrem. Tak, tak… jak śpiewał Ciechowski. I znów się tłumaczę przed sobą, ludźmi, muzyką, Ojcem i Synem i Duchem Świętym, bo nie tak miało być. Nigdy nie będziesz wolny od pułapki zwanej dniem, a skala wrażliwości na to co niesie, znacznie zależy nie od (samej) wiary, czy czegoś innego – zależy od temperamentu, siły, wrażliwości.
Księdza o – z tego co mi wiadomo – odpowiednim temperamencie, by dać coś pozytywnego światu, właśnie znaleziono pobitego na śmierć w siedleckim parku. Że był takim kapłanem jakiego się powszechnie oczekuje, powtórzył nawet serwis TVN24: Ojciec Maksymilian był gorliwym i lubianym kapłanem. Kto go zabił, zwykłe żule, czy już Potencjalni Faszyści, których często przywoływał w swojej głośnej książce Marcin Matczak? Obawiam się, że czymś innym niż swoim stanem kapłańskim nie był w stanie ich sprowokować. Przeżyłem to morderstwo, bo poznałem wielu takich księży. Jakich? Wierzących.
Nie trzeba być Einsteinem, by skapnąć się, że takie morderstwa są efektem szczucia, które występuje po wszystkich stronach światopoglądowej barykady. Rykoszetem dostał jakiś homoś, rykoszetem dostał jakiś kapłan… Wystarczy powiedzieć: „tak to jest na wojnie, a świat nigdy nie będzie super”? Gdyby głębiej wejść w dyskusję, okazałoby się, że wstyd przyznać, ale… co tu można zrobić? Nie pompować nienawiści w przestrzeń? W porządku, ale czy będziemy wspólnie w stanie ustalić, co jest tą nienawiścią? Od zawsze ludzkość nie jest w stanie tego ustalić, więc ktoś ciągle obrywa rykoszetem. Niby nie, ale każda opcja buduje świat w dość czarno-białych barwach. Odcienie szarości przyjmujemy tylko do granic osobistej wrażliwości, mowa nienawiści potrafi być dla dwóch osób czymś zupełnie innym.
Wiemy tylko, że dookoła szerzy się śmierć, a najlepsze co możemy zaoferować to własna zmiana na lepsze. Czasem „tylko tyle” będzie zbyt mało, a czasem „zaoferuję światu coś więcej” może nieść zniszczenie…
„Autor” to hiszpański (Hiszpanie podbijają rynek, razem z Koreańczykami…) film z 2017 roku, komediodramat. Opowiada o początkującym pisarzu, sfrustrowanym brakiem pomysłu na powieść. Uczestniczy w kursie pisania, na którym wykładowca wykrzykuje mu w twarz znaną prawdę – to życie ma podsuwać pomysły, pisarz musi żyć i obserwować. Niestety, facet bierze to zbyt dosłownie, co w efekcie musiało dać połączenie komedii i… dramatu. Tytuł generalnie wart polecenia. Tylko „końcówkę po końcówce” (sprawy wynikające z fabuły były już rozwiązane, ale pojawił się nowy motyw w miejscu, w którym ostatecznie skończył główny bohater) spieprzyli. Na szczęście 99% filmu jak dla mnie bardzo dobra, zbyt niska ocena na filmwebie, który stał się w tym temacie nieoficjalnym wyznacznikiem jakości. „Autora” polecam nie tylko początkującym pisarzom (to oczywiste), ale i fanom obserwowania społeczeństwa, jego mechanizmów.
No dobrze, a co hiszpański film ma wspólnego z tym tekstem?
Wspomniany „Autor” zwariował, bo zanadto skupił się na idei i celu, który przysłonił mu oczy na całą resztę. My też, w pracy zawodowej, w ideologii, zbyt często wariujemy przez ciągłą propagandę sukcesu, celu, przez udowadnianie do krwi swojej racji… A najgorsze jest to, że czasem (niby?) trzeba…
Napisałbym, że warto porzucić radykalizm, ale jak zachowywać się w stosunku do radykalnego wroga i czy miękkość zawsze się sprawdza? NIKT nie miał dobrego pomysłu dla wszystkich, nikomu się nie udało… Ciągle ktoś obrywa rykoszetem.
Czuwaj nad naszym sumieniem.
Nie wiem co miałbym napisać o tegorocznym Marszu Niepodległości, chyba tylko to, że patriotyczna w rozumieniu narodowo-konserwatywnym (ludzie tam są różni) część Polaków po raz kolejny pokazała swój potencjał liczbowy. Marsz był upaństwowiony i najspokojniejszy w historii, a więc wyszło na to, że na końcu… i tak wygrywa System, mimo iż wewnątrz Marszu, na jego marginesach, marzenia o czymś, hm, innym (jesteście w stanie określić, co to miałoby właściwie być i jakim sposobem?) są nadal żywe. W wielu tam tkwi jakiś bunt, ale żeby był on wspólny, czytelny…
Imigranci imigrantami, Marsz Marszem, a olej kosztuje 10 zł. Ktoś biega wzdłuż i wszerz ulic, coś podpala, a ja mam wrażenie, że stać mnie na ten olej, bo dobrze wykorzystałem swój potencjał, co nie znaczy, że ceny są adekwatne… Kocham swój kraj, kocham tym bardziej, gdy śledzę sytuację na granicy – koczowiska imigrantów oraz los opozycjonistów na Białorusi. Wyświetlam na ekranie ten las, namioty, podkręcam kaloryfer i mówię do siebie: tamto to się nazywa mieć problem…
„Problemem” większości tzw. normalnych ludzi w Polsce jest mieć większy dom, a nie mieć dom w ogóle – taka jest rzeczywistość, przynajmniej większych miast. Widziałem bezrobocie i go doświadczyłem, jeszcze przed 2010 rokiem, dzisiaj widzę, że nie ma komu robić, znajomi ciągle szukają pracowników i chcą ich nieźle opłacać (gastronomia, czy nawet sprzątanie apartamentów za minimum trzy tysiące zł miesięcznie!). Nie twierdzę, że nie ma w Polsce miejsc biedy, ale wspomnianą wcześniej rzeczywistość widzę przebywając wśród ludzi, którym chciało się coś w życiu zrobić, zamiast tylko stale narzekać. Owszem, czasem potrzebne jest szczęście, ale można mu w dzisiejszej Polsce pomóc.
Najpierw trzeba rozliczyć swoje decyzje, później System.
Gdyby zadano mi pytanie o najbardziej wzruszające zakończenie filmu, wskazałbym m.in. „Vanilla Sky” z 2001 roku. Nie dlatego, że oczarowały mnie oczy Penélope Cruz na tle nieba, czy tym bardziej fryzura, którą nosił Tom Cruise, heh. Dało mi do myślenia – uwaga spoiler – proste stwierdzenie Davida (Cruise), że stracił Sofię (Cruz) dając się namówić na wejście do samochodu kochanki, która specjalnie spowodowała wypadek.
„Każda mijająca sekunda, to szansa żeby coś zmienić”. Na lepsze, lub gorsze… Zbudować, albo spierdolić.
Szansa, którą nie zawsze od razu się w pełni dostrzega. Z pozoru nieistotne wydarzenie, decyzja zmienia kierunek naszego życia. Niby oczywiste, ale wzruszyło mnie, bo kilka razy zrobiłem w życiu dobry i zły ruch (decydujący o czymś dużym), kilka razy też byłem bliski kolejnego złego, ale sztuka – również filmowa – potrafi ratować tego kto jej czasem słucha.
Zaryzykowałem, wykorzystałem chwilę, żyje mi się nieźle u siebie w Ojczyźnie – przynajmniej dziś. Nikogo swoim pomysłem nie skrzywdziłem, a wręcz przeciwnie – udaje się czasem komuś pomóc.
Nie, nie brakuje mi ciągłego narzekania na sytuację w Polsce. Wystarczyło uchwycić moment i konsekwentnie pracować. Jeśli się rozleniwię, stracę to na własną odpowiedzialność. Owszem – ZUSy, srusy… mogłoby być lepiej. Trzeba o tym mówić i protestować, bo z kolei „oni” się rozbestwią.
Może masowe Marsze są spokojne także dlatego, że większość rodaków myśli podobnie, ma jakąś szansę dla siebie? Każdy gada, bo lubimy gadać, ale daleko nam do ogólnokrajowej frustracji. Nie zaryzykujemy jak ci imigranci na granicy, którzy naprawdę nie mogą spokojnie żyć w swoich krajach… Nie chwycimy za broń niczym bohaterowie, których wspominamy. Nie chwycimy, bo nie mamy po co, a ludzie generalnie tego nie chcą, nie chcą wojen – nie chcą głównie ich. Ideologie często pchają nas ku nim, są jak kleszcze pod skórą.
Oczywiście nie oznacza to, że w Polsce i na Zachodzie nie istnieją kasty uprzywilejowanych, sojusze polityki i biznesu. Problem w tym, że obalisz jedne, pojawią się drugie – jak od początku historii człowieka, którą znamy. Powiesz, że „gdyby wszyscy bohaterowie tak myśleli, nie żylibyśmy w wolnym kraju…”, no w porządku – no właśnie. Przypomnij sobie ile razy weterani mówili przed kamerami, podczas przemówień pod pomnikami, że walczyli po to, byśmy żyli w takim świecie jak… ten dzisiejszy! Przez umysł nakręconego przechodzi – starsi już są, zmęczeni, nie czują ducha epoki. Po części może i tak, ale może i my nie potrafimy dostrzec ich kontekstu? Kontekstu Systemu, który dosłownie nie pozwalał żyć, nie pozostawił wyboru?
Którego służby zamykały z obu stron w kleszcze…
To wtedy jest naprawdę przekichane.
Nie jestem zadowolony z władzy. Jestem zadowolony mimo niej – póki co sobie radzę.
Tysiące migrantów przywieziono, a następnie uwięziono między granicą białoruską a UE. Organizacją i logistyką tych »wycieczek zorganizowanych« pod kierownictwem tajnych służb zajmują się biura podróży zbliżone do białoruskiego rządu – napisał niemiecki polityk, przewodniczący grupy Europejskiej Partii Ludowej w Parlamencie Europejskim, Manfred Weber w tekście dla francuskiego dziennika „L’Opinion”. Łukaszenka z zemsty za sankcje UE [1] nie waha się zaryzykować życiem tysięcy ludzi i to na jego, pozbawionych skrupułów działaniach, skupia się gniew Zachodu. Ludziom koczującym w lasach się współczuje, ale Polska nie może dla nich zrobić tego, czego oczekują. Życie jednostki nie stanie się tu ważniejsze niż prawo, życie jednostki jest teraz źródłem szantażu, narzędziem destabilizacji.
Smutne i jakże życiowe… Polityka…
Jean Raspail przewidział w swoim „Obozie świętych” statki przypływające do Italii, w naszym przypadku imigranci przybyli w wygodniejszych warunkach – samolotami, kupując od bandytów „bilet w jedną stronę”. Obecnie koczują przy granicy polsko-białoruskiej w liczbie 3-4 tysięcy, możliwe, że przybędzie ich tam jeszcze więcej…
A mroźna zima coraz bliżej…
Media nie są wpuszczane na teren konfrontacji, więc jesteśmy skazani na przecieki i oficjalne informacje. W sieci hula m.in. filmik, na którym widać jak za pomocą papierosa migranci wywołują w oczach dziecka efekt zapłakania, tak by liberalne media miały zdjęcia, którymi mogą później apelować do serduszek netflixowego społeczeństwa – „wpuśćcie ich, tam cierpią dzieci”. Chłopcu dmuchano w oczy dymem, po czym miał wygłosić orędzie, według instrukcji „grania dziećmi”, na które się na Zachodzie łapią – przynajmniej niektórzy: >Zobacz<
No tak, trudno się nie złapać, ale sytuacja jest skomplikowana, a wpuszczenie kogokolwiek zachęci innych – w tym handlarzy „biletami w jedną stronę”…
Mimo wszystko szkoda tych ludzi. Szkoda, bo ich oszukali. Namawiani na wylot sprzedawali cały dorobek swojego życia i wsiedli do samolotu, których tygodniowo ma latać do Mińska kilkadziesiąt! Zamiast raju, przybysze zastali płot i wypychających ich Białorusinów, a także polskie służby, które słusznie wpuścić ich na teren Polski nie chcą.
Nie mogą, chociażby z tego powodu, że wpuszczając 3 tysiące zachęcą te specyficzne „biura podróży” do organizowania nowych transportów, aczkolwiek i tak zapewne krąży opinia, że na Zachodzie boją się strzelać i na łzy dzieci (czasem wywołane petami…) łapie się sporo liberałów w modnych szaliczkach. Skoro w ojczyźnie żyje im się tragicznie – zaryzykują postawienie siebie i swoich dzieci między młotem, a kowadłem. Współczuję – naprawdę, to politycy i bandyci są winni temu, że u siebie nie żyje im się dobrze…

To prawda, że migranci są ofiarami, marionetkami w większej grze politycznej, co jednak nie oznacza, że mogą łopatami i innymi narzędziami siłą szturmować polskie granice, a służby powinny przywitać ich chlebem i solą. Idealne, dobre dla wszystkich rozwiązanie zdaje się tu nie istnieć, niewątpliwie jest to dramat. Pisanie kredą po chodnikach, czy ładne hasełka z piosenek nie wystarczą w obliczu realnego problemu, szantażu, strachu mieszkańców przygranicznych miejscowości.
Szok zafundował Zachodowi pozbawiony skrupułów polityk-dyktator Łukaszenka. Cele Łukaszenki to zniesienie sankcji, gdyż dotkliwe uderzają w jego zwolenników. Po drugie on chce dostać pieniądze tak jak Turcja, która dostała 4 mld euro za niewpuszczanie migrantów do Europy. Po trzecie chce skompromitować Polskę i Litwę, które są najbardziej zaangażowane w obalanie reżimu Łukaszenki. Najwięcej opozycjonistów przebywa u nas i na Litwie i też tutaj wiele osób się uczy – wyjaśnia dla Polsat News dr Wojciech Szewko, ekspert ds. terroryzmu [2].
Pożytecznych idiotów też nie brakuje. Orbán odpowiedział Zachodowi na krytykę węgierskiej reakcji na migrantów, że jego państwo może stworzyć „korytarze humanitarne”, którymi imigranci przedostaną się dalej, bo na Węgrzech i tak pozostać nie chcą. Pojawiły się podobne głosy komentatorów dotyczące sytuacji na granicy polsko-białoruskiej (migranci mają krzyczeć do polskich służb „Germany, Germany!”), ale nie wszyscy są pewni, że Niemcy chętnie by tych kilka tysięcy nielegalnych imigrantów (liczba początkowa…) przyjęły… No właśnie. Teorie neo-hipisów, a życie to dwie różne kwestie.
Cóż – winter is coming, a zatem szybko musi się to rozwiązać, inaczej dojdzie do tragedii, ci ludzie po prostu będą zamarzać, a „jeden w tą, czy w tamtą” nie wzrusza Białorusi i Rosji, wszak reżim zabija nawet swoich… Boże, niech oni pocierpią za to chociaż w piekle…
Po latach jako takiego spokoju nieźle się narobiło. To covid, to szturm granicy. Ktoś powiedział – „koniec historii!” – niezły był z niego jajcarz…
Jeśli PiS poradzi sobie z tym kryzysem, będzie stanowczy, z pewnością jeszcze polepszy wyniki na Podlasiu (o ile nie w całym kraju), które podwójnie domaga się stanowczości służb, zamiast liberalnego marzycielstwa. Ludzie zabierali dzieci ze szkół, taka obecnie panuje mentalność, że zamiast samemu brać łopatę do ręki i iść w stronę polskich granic, obywatele tęsknią do starego-dobrego świętego spokoju, a my chyba potrafimy ich zrozumieć…, czyż nie?
[1]: Od października 2020 r. UE nakłada kolejne sankcje na Białoruś. To odpowiedź na oszustwa, których dopuszczono się podczas wyborów prezydenckich w tym kraju w sierpniu 2020 r., oraz na zastraszanie i brutalne represjonowanie pokojowych demonstrantów, członków opozycji i dziennikarzy. UE nie uznaje wyników wyborów na Białorusi, ponieważ nie były one ani wolne, ani uczciwe (…) – za >Przeczytaj więcej<.
[2]: >Przeczytaj więcej<
Jezus przez cały Nowy Testament nie tyle sugeruje, co naucza faryzeuszy na przykładach, że zdrowy rozsądek jest ważniejszy od prawa. Przez 2000 lat świat delikatnie mówiąc, rozwinął się technologicznie, przykłady i konteksty się zmieniły, ale dylemat nadal pozostaje taki sam – elastyczność, podejście indywidualne do każdego przypadku, czy tępe (bo tak je trzeba nazwać) trzymanie się prawa? Nie może być tak, że dziecko na pewno umrze, a nie pomaga się będącej z nim w ciąży matce i w efekcie umierają oboje. Chyba nie o to chodzi w obronie życia?
Oczywiście mam na myśli śmierć 30-letniej ciężarnej kobiety w pszczyńskim szpitalu. Niestety, liberalne media i ludzie dookoła mnie już wydali wyrok, tymczasem… (…) Okazuje się, że problem jest o wiele bardziej złożony, tym bardziej (co skrzętnie przemilczają atakujący obowiązujące prawo w tym zakresie), że w myśl obecnych przepisów przerwanie ciąży dozwolone jest w dwóch przypadkach – gdy „zachodzi uzasadnione podejrzenie, że ciąża powstała w wyniku czynu zabronionego”, a także (co ma zastosowanie w opisywanej sytuacji) gdy „ciąża stanowi zagrożenie dla życia lub zdrowia kobiety ciężarnej”. Wynika z tego jednoznacznie, że jeśli lekarze stwierdzą tego typu zagrożenie, mogą zgodnie z prawem dokonać terminacji ciąży, ratując życie matki (…) – za https://niezalezna.pl/417138-niewiarygodne-i-oburzajace-boleslaw-piecha-w-rozmowie-z-niezalezna-pl-o-manipulacjach-po-smierci-30-latki.
Swoimi ruchami PiS aktywował politycznie uśpione osoby, także pokolenie naszych rodziców, tą część trzymającą dotychczas od polityki pewien dystans. Jednak nie tylko partia jest winna, często wina leży po stronie komentujących i napędzającej ich opozycji. Mój tata nigdy nie wypowiadał się o polityce, aż do teraz (zmasowanej nagonki na PiS), podobnie inne starsze osoby przewijające się w moim otoczeniu, czy zgredziki z rodziny. Szczerze mówiąc dziwię się, że PiS ciągle rządzi i tylko czekam kiedy to pierdolnie (oczywiście opozycja też popłynie, tyle, że w drugą stronę i po czasie być może powtórzy się prawicowe poruszenie – i tak w kółko, wahadełko… Zresztą już teraz Trzaskowski wraz z Sądem próbują zdelegalizować warszawski Marsz Niepodległości, co jest „dobrym” fundamentem do buntu…). Pewnie PiS straci władzę, gdy kolejne najmłodsze roczniki zyskają prawo wyborcze, ta masa może być większa od dzieciaków chodzących dziś do kościoła i uważających PiS za politycznego reprezentanta swoich wartości.
Problem w tym, że ta „aktywacja politycznych zgredów” opiera się w znacznej mierze, strzelałbym nawet, że w większości na głupocie, pomówieniu, niedoczytaniu. Tragiczna śmierć w pszczyńskim szpitalu to tylko smutny przykład tego jak toczy się debata światopoglądowa w Polsce. Dlatego zazwyczaj w niej już nie uczestniczę, nie komentuję wszystkiego, szkoda życia – wolę porobić coś innego, pozytywnego. Jak bowiem ocenić transparenty „kobiet” (nie są dla mnie reprezentantem tej płci) z manifestacji po śmierci w Pszczynie, na których jest napisane, że to wina m.in. Kaczyńskiego? Na pewno? Chyba, że ocenimy polityków za ogólny stan Służby Zdrowia, od której każdy z nas nie raz się z zażenowaniem odbił…
Wracając do sprawy zmarłej kobiety i obowiązującego obecnie przepisu pozwalającego (!) ratować jej życie. Oczywiście to dobrze, że jest taki przepis. Przypomnijmy sobie Jezusa, który leczy w szabat, karmi w szabat, mówi, że to On jest panem szabatu, czyli decyduje co Bóg może wybaczyć, a co człowiek może zrobić, nawet gdy prawo spisane przez ludzi tego zabrania. Teraz wyobraźmy sobie tego Boga patrzącego z góry na umierającą kobietę oraz na lekarzy, czekających, aż uszkodzony płód sam umrze, mimo, że mają narzędzia, by pomóc chociaż kobiecie. Skoro życie jest najważniejsze – należałoby pomóc kobiecie, dla mnie logiczne. Jeśli nie jest najważniejsze, po co ratować kogokolwiek, np. z wypadku samochodowego, skoro można powiedzieć: może Bóg tak chciał i szybciej zabiera tą osobę do siebie, może to dlatego była przypadkowym pasażerem pojazdu, który zderzył się z drzewem? Albo życie trzeba ratować, albo powiedzieć „takie jest życie”, „wola Boga”, „to jest biologia” i w ogóle zamknąć szpitale… Hm. Jezus też leczył ludzi, nie „wysyłał do Pana” jak leci, pomagał trędowatym, kulawym, ślepym… Trzymajmy się więc tego, że na ziemi robimy co się tylko da, aby życie ratować… Bierzmy pod uwagę specyfikę każdego przypadku i decyzję kobiety, której życie jest zagrożone! Lekarz powinien jej pomóc, przewidzieć co się stanie i nie mieć z tego tytułu problemów ze strony państwa. Kropka. Gdyby miał – wtedy wychodźcie na ulicę, a ja nawet zastanowiłbym się, czy nie iść tam razem z wami (tylko nie wyciągajcie pewnych symboli…).
Podoba mi się jeden z komentarzy pod wyżej podlinkowanym artykułem: Wszelkie komentarze z polityką w tle są nie na miejscu. W mojej opinii, zasłanianie się przez lekarzy prawem jest próbą usprawiedliwienia swojej ułomności lekarskiej. Lekarze mieli pacjentkę na łóżku i obserwując jej stan powinni postępować wg swojej wiedzy medycznej i sztuki lekarskiej. Wszystko inne jest ściemą.
Bali się reakcji państwa dlatego czekali aż dziecko umrze? To mogli doczytać – przecież to dotyczy ich pracy! Jeśli ja jako trener nie znam regulaminu zawodów, jest to moja wina.
Brzmi to jak manifest jakiejś tęczowej nastolatki, he he, ale taka jest prawda, że apelując teraz do Was: SZUKAJCIE LUZU, UŚMIECHU I JASNYCH STRON ŻYCIA, czuję, że jest to najpotrzebniejszy manifest w tych czasach. W czasach depresji, presji, żenującego poziomu debaty na wszystkich szczeblach… Po prostu, kurwa, nie da się normalnie w tym czuć i nie zawsze jest to wina PiSu…
1 listopada – dzień, w którym media emitują slajdy z serii „tych już z nami nie ma”, pokazując garść osób, którym wielkim trudem, lub fartem, udało się na dłużej zagościć, poprzez masową pamięć, na tym łez padole. Walczyli o to! Na Boże Narodzenie i we Wszystkich Świętych spotykam się niechętnie (nie licząc rodziców) z rodziną („tylko na zdjęciach”). Rok za rokiem, wymiata kartki kalendarza jak liście z grobów.
Długi weekend.
Było kilka płyt i filmów do odhaczenia – z jednej strony fajnie, że sypnęło nieco premierami po niedawnym zamrożeniu kin, ale niestety jakość nie idzie za ilością („Wesele”… Smarzowski, co ty żeś odjebał…). „Furiozę” (2021) musiałem obejrzeć, na tej samej zasadzie, co np. przeczytać zbiór opowiadań „Ecstasy” (1996) Irvine Welsha –, bo był tam wątek kibolski. Czuję jednak coraz większe obrzydzenie tego typu filmami, tym bardziej, gdy „nasi” się za nie wezmą. Nie udaje im się uniknąć kiczu.
Sama fabuła to historia typowa dla niezbyt ambitnego filmu akcji, albo jeszcze głupsza – policjantka, ex kibolka, która ma 108 wyjazdów, mogli to nazwać „Skrzydlate świnie 2” – zawsze przegną z rolą kobiecą… Postacie kiepskie (nie mam na myśli gry aktorskiej), może prócz „Mrówy” i jego „jokerowych” wybuchów śmiechu.
Jak dobrze oglądało się „Okolofutbola” (2013), gdzie chuligani przynajmniej wyglądali normalnie. Nie niczym „Golden”, spięty tak, że nie wiadomo, czy się śmiać, czy współczuć. A może jednak czas zacząć się bać? Bać się kretynizmu i kompleksów podobnych osobników…
Szereg absurdów, jak w filmach Vegi, luźno opartych na prawdzie, zamienia tego typu produkcje w „kino klasy C”, stawia na poziomie „Zabójczych ryjówek” (1959). Nie wiem skąd ocena ponad 7 na filmwebie, może za to, że „Golden” zabrał pogonionego z ekipy tchórza na ustawkę dlatego, że ten… jechał autem za ekipą i miał ze sobą apteczkę?
Nie wiem też, czy należy gratulować Rybakowi z Arki faktu, iż jego pamiętny monolog-mobilizacja (ostatecznie sprzedana TVNowi) została uwieczniona na tym wątpliwej jakości dziele? Cóż, chuligani, przynajmniej wtedy, byli bardziej inspirujący, więc raczej siara (i to nie Siara z „Kilera”, naprawdę śmieszny…).
Na „Football Factory”, czy wspomnianym „Okolofutbola” itd. bawiłem się dobrze, po tym ostatnim aż się chciało iść na mecz, a po drodze zatańczyć z ziomkami hard bassa. Oglądając „Furiozę” można co najwyżej poczuć zażenowanie, a jeśli kogoś jarał ten seans, czy o – zgrozo – inspirował się tym gównem, to cóż…, gusta się najwidoczniej zmieniły na gorsze, a obraz ruchu kibicowskiego na cyrkowy…, mimo że nadal groźny.
Kiedyś przy ocenie podobnych produkcji pisałem, że trzeba traktować je jako po prostu film rozrywkowy, z dystansem – dzisiaj mi go brakuje. Czuję raczej zażenowanie, że ruch kibicowski może być kojarzony z kreacjami typu „Golden” – z kretynem spiętym tak mocno, że nawet nie potrafi wypowiedzieć zdania bez nerwowego ścisku szczęk. Bo z takimi kretynami nigdy nie zajedzie się zbyt daleko – w czymkolwiek…
Jeśli pójdziecie na seans drugiego listopada, traktujcie to jako dzień zadumy nad utraconym, dawniej momentami ciekawym, fabularnym kinem kibicowskim. „Tych już z nami nie ma”…
Przygodę z tym albumem zacząłem od narzekania na preorder, czyli popularne zamówienie w przedsprzedaży. CD leżały w empikach 29 października (data premiery), a najwierniejszym fanom-preorderowcom, tego dnia dopiero wysłano paczki! A że był to piątek przed długim weekendem (1 listopada wypada w poniedziałek) „w podzięce za zaufanie do zespołu”, gdybym… nie kupił w piątek drugiego egzemplarza w sklepie (nie mogłem się doczekać, nastrój i czas do słuchania miałem idealny) – przesłuchałbym płyty cztery dni po premierze. Na szczęście mam komu odsprzedać jedną sztukę, poza tym… już przy „Muzyka jest o nas” (drugi kawałek) mówiłem do siebie, że za Tworzywo mogę płacić nawet trzy razy. Ponownie warto było na nich czekać!
Cóż, nie jest to muzyka dla fanów Kizo… z pewnością. Trzeba spuścić powietrze i zadbać o nastrój, spojrzeć w PESEL (odpalajcie tylko na dobrych głośnikach, lub słuchawkach).
„Ballady i protesty” to dwa CD, w sumie 18 utworów, z czego aż 7 słyszeliśmy wcześniej (czasem dużo wcześniej…) jako single, do 5 powstały klipy. Zdążyłem je skatować, zatem w dniu premiery zostało 11 niewiadomych i 11 nadziei. Single zapowiadały refleksyjny album, często recytowany-nie śpiewany, co na szczęście okazało się tylko po części prawdą. Jak na każdej płycie, dostaliśmy Tworzywo Sztuczne o kilku twarzach, całe spektrum.
Fisz (wokal, autor tekstów) jest przykładem faceta, który promuje typ mężczyzny opozycyjny do furiata pełnego agresji. Przebija się to w znacznej części jego piosenek – na tym albumie takie podejście ma swoją kulminację w kawałku „Dresiarze w garniturach”. Zwróćcie uwagę na opowiedziane relacje z kobietą – nie musi nic udowadniać, a ona zdaje się to akceptować, chyba nie tęskni za „typem macho”… Podoba mi się zarówno sam pomysł na tekst jak i wykonanie, taka fiszowa wersja „Wyścigu szczurów”…, a agresywne szczury nam się przez ostatnie lata rozpanoszyły, to fakt. Żyjemy w czasach upadku wartości, mają zatem sporo przestrzeni. Trzeba mieć dużo pewności siebie i odwagi, by pisać takie teksty w czasach, gdy jak grzyby po deszczu powstają płyty, filmy i seriale o złodziejach, czy innych gangsterach mających być – o zgrozo – inspiracją, przykładem „życia na sto procent”. I tu uważam, że chłopaki swoją muzyką dodają do świata całe spektrum barw.
„Ballady i protesty” to opowieść faceta znajdującego się dokładnie pośrodku życia, między młodością, a początkiem starzenia się. Wyraża to doskonale ostatni singiel – „Ok. Boomer!”. Myślimy, że jesteśmy „tacy młodzieżowi”, a i tak małolaci widzą w nas starych zgredów. Ktoś pisał w recenzji, że nasze pokolenie nie zasłużyło na inne traktowanie. Nie zgodzę się – myślę, że każde pokolenie to przeżywa, bo czy my mieliśmy szczególny respekt dla stylu życia naszych rodziców?
Muzycznie, jak zapowiadał sam zespół, powrócili do korzeni, do lat 90tych, w których rozwijał się hip-hop, ale też elektronika. Idealnie! Zresztą Tworzywo zawsze przemycało na płyty dużo elektroniki i trochę rapowania. „Muzyka jest o nas”, „Spektrum barw”, czyli Tworzywo jakie szczególnie lubię, przypominają mi takie kawałki jak „Zwiedzam świat”, czy „Parasol” z poprzednich płyt.
Rapowania faktycznie jest więcej. Trudno sklasyfikować rap Fisza na tej płycie i ogólnie na wszystkich płytach Tworzywa (zresztą już „30 cm” było specyficzne…). Teraz miał coś do powiedzenia, więc wrócił do większej liczby rapowanych (a więc i gęstszych) tekstów, ale jest to przekaz i przede wszystkim flow tak dojrzałe – charakterystyczne, specyficzne, że nie znajdziemy podobnego w polskim rapie. Po prostu Fisz – tak można opisać ten styl, a ja po prostu kupuję tego oryginała jak i całe oryginalne Tworzywo Sztuczne, które „Balladami i protestami” potwierdziło, że jest jedyne w swoim rodzaju! Artysta nie zerkał jak się wstrzelić tym rapowaniem w jakikolwiek rynek, po prostu pojechał po swojemu na płycie swojego, oryginalnego zespołu. Dodatkowy plus za częste nawiązywanie do Beastie Boys, głównej rapowej inspiracji Fisza.
Uwielbiam w Tworzywie, że czerpie tak szeroko, co zresztą świetnie sprawdza się podczas występów na żywo. Spotyka się tam wiele rodzajów słuchaczy, ale są to słuchacze o szerokich horyzontach muzycznych i z pewną wrażliwością. Dresiarzy w garniturach nie widziałem.
Oprócz rapowania (CD2) Fisz recytuje i śpiewa. Krążki powstawały w czasie pandemii, nie może zatem dziwić częste nawiązywanie do covid-19 z singlem „1,5 metra” na czele…
Często tak mam, że to nie single stają się moim topem z albumu i tutaj też tak jest, przynajmniej póki co, bo płyty Tworzywa odkrywam wiele razy na nowo, znaczny wpływ mają koncerty, które potrafią zmienić odbiór danego utworu. Ogólnie rzecz biorąc CD1 wszedł mi bardziej niż CD2, to pierwszy krążek zapętlam.
Kilka słów o opakowaniu. Obieranie tego z folii było czystą przyjemnością, już wizualnie album zdobył moje serce. Odcienie szarości tworzą idealny klimat, mimo że zespół promuje pompowanie w świat całego spektrum barw. CDki zapakowane w koperty, umieszczone w kopercie z klimatycznymi fotkami budynków, na głównej okładce zdjęcia Fisza. Jest też książeczka z tekstami, pełna czarno-białych zdjęć. Głównie braci Waglewskich, bo reszta Tworzywa Sztucznego jakoś nie pcha się na sesje. Między braćmi pojawiają się – znowu – budynki, kominy, wiadukty… Bartek (Fisz) często wspomina o rodzinnych okolicach, o korzeniach, ale równolegle opowiada o świecie, który płonie i o tego świata „panach” w garniturach.
Jest świeżość, są ballady, są protesty! Nie ze wszystkimi poglądami Fisza się zgadzam, ale toleruję to, gdy mi o nich opowiada, czyli wygrała muzyka, czyli muzyka znowu ma siłę…
Ale to zabrzmi na żywo! Mam już kupione bilety na trasę i zacieram ręce. Mogę płacić nawet po kilka razy, tylko dawajcie mi takie albumy. Ale, tak na marginesie, przywróćcie sens preorderów… Premiera to dla nas święto, duże emocje i gęsia skórka związana z oczekiwaniem. Liczy się każda godzina…
PS: W tym roku Fisz zaliczył też rapowany feat z Pezetem i Otsochodzi, jestem fanem jego stylu, więc uważam, że jak tylko mu się chce to nadal zjada…
PLAŻA
Chciałbym jeszcze raz wejść na plażę z muzyką w uszach – ale tak jak w czasach, gdy polskie morze wydawało się luksusem. Poczuć te same beztroskie emocje. Muzyka, fale i życie widziane oczami dziecka jako coś cholernie długiego i przyjemnego. Nagle to znikło i albo nabrałeś pokory, albo okupujesz sklep (Młody Goh), a nawet jeśli nabrałeś pokory – czujesz smutek, że już nie wszystko jest dla ciebie – nie bez pewnych konsekwencji.
Człowiek był wtedy w pełni sobą, dopóki świat nie zaczął mu krok po kroku sugerować, co jest z nim nie tak i że należy się tym przejmować. Niby mam dopiero trzydzieści pięć lat, ale łeb tak zryty życiem, że aż trudno pomyśleć jakby to miało posunąć się dalej, jakich jeszcze może nabrać kształtów… Jakby to miało wyglądać w kwestii przemyśleń i jak to kiedyś będzie wyglądało w sferze emocji. A kolejne zmiany są nie do uniknięcia.
By nie zwariować, wychodzę na plażę także teraz, już z lepszymi słuchawkami, włączam starą i aktualną muzykę. Gdzieś z tyłu głowy czuć jednak ciężar tych czterystu dwudziestu miesięcy i słychać pytanie jak będzie z kolejnymi czterystu dwudziestoma, bo to mniej więcej połowa życia.
Cóż. W odróżnieniu od dzieciństwa, trzeba kurczowo łapać się rzeczy, które nas tu trzymają. W piątki leżę w wannie…, ale nie chcę leżeć w niej jak Jim Morrison ostatniego dnia życia…
Uczciwie przypominając sobie stan ducha z lat dzieciństwa zdałem sobie sprawę, że tak jak wtedy tak i dziś podstawę szczęścia stanowią marzenia przy muzyce w pięknej scenerii. Stojąc dzisiaj nad dużo mniej magicznym Bałtykiem potrafię jeszcze wywołać w sobie, za pomocą muzyków, przelotne ciarki – mój pierwszy nałóg, któremu jestem wierny do dziś.
Zdaję sobie sprawę, że nie mogę przestać marzyć, ale jednocześnie nie mogę przestać żyć codziennym życiem. Chyba mam za miękkie serce po ascezie i odwyku (Młody Goh po raz drugi)…
JAZZ TO NIE WSZYSTKO JEDNO…
On powiedział: róbcie jazz. Nomen omen Ewie Bem (Medium/dziś Tau – „Jazzba dźwięku”).
Muzyk jazzowy Charlie Parker zmarł na zawał serca w wieku 34 lat, lekarz podający godzinę zgonu oszacował wiek denata na… 64 lata. To zrobiły z ciałem Parkera zażywane codziennie – od lat – twarde narkotyki. Standard w środowisku artystycznym. Ci ludzie sobie nie radzili, ale pozostawili po sobie pełną emocji sztukę. Znaczna część z nich uprawiała sztukę, lecz zwykłego życia już nie ogarniała, nie chciała ogarniać, było za mało ciekawe, pewnie za trudne.
Słucham wszystkiego. 70% czasu poświęconego na muzykę to aktualnie hip hop, ale pozostałe 30% jest zróżnicowane tak, że zmieścisz w nich dosłownie wszystkie inne gatunki. Kiedyś dużą wagę przykładałem do tekstu. Najpierw były słowa, potok słów. Rap kawałki wypełnione treścią, rockowe teksty pełne buntu. Potrzebowałem czasu, by docenić muzyków – gitarzystów, skrzypków, producentów, DJów i tak dalej.
Dziś liczy się głównie brzmienie. Zanosiło się na to od zawsze, Republika słuchana od dziecka (za sprawą kasety ojca), czy koncerty podwórkowych skrajnych kapel na żywo (sentyment pozostał), ale dopiero podczas koncertów muzyków znających się na rzeczy skumałem jak oni to przeżywają i że często bardziej niż autorzy tekstów. Kilka razy przypadkiem, a kilka razy specjalnie byłem na żywo i widziałem jak artysta odpływa przy swoim instrumencie. Nie tylko dźwięki, ale ich miny, mowa ciała… Niesamowite, co gitarzysta czuje podczas solówek, odbiorcy – jedynie – „wakacyjnych hitów” nie są w stanie tego dotknąć… W kwestii tekstów odnoszę też wrażenie, że nikt już nic nowego dla mnie nie powie. Obym się mylił, czekam na taki album.
Jazz. Gatunek muzyczny, który zapuszczam wyjątkowo rzadko, ale dla relaksu, przy pisaniu – jak najbardziej. Przy jazzie przeglądałem ostatnio ziny, które przyszły z Niemiec. Kserowane wycinki z gazet z dorysowanymi motywami, robione dla garstki pasjonatów. Wszystko to razem odklejone od świata, byle poczuć się inaczej, a przez to lepiej.
Pierwszym, co mnie oczarowało był chyba koncert Bobby’ego Mc Ferrin’a wyemitowany kiedyś na TVP Kultura. Zabawa głosem, improwizacja. Ostatnio katuję składankę „Jazz&the city”, takiemu laikowi jak ja w zupełności wystarcza, przynajmniej póki co. Czasem kupię gazetę („Jazz Forum”), bo szanuję wszystkie zajawkowe magazyny poświęcone czemuś niszowemu (przynajmniej w odniesieniu do popkultury), ludzie z pasją recenzują w nich swoje źródła odlotów. W 2021 wydano książkę „U brzegów jazzu” Leopolda Tyrmanda, przeczuwałem ciekawy klimat i kupiłem. „Ray” (2004), filmowa historia legendy jazzu i bluesa, Raya Charlesa, „Bird” (1988) o „Birdzie” Parkerze itp. należą do mojego topu filmów biograficznych, „Czarny blues” (dramat muzyczny, 1990) też jest prze-filmem.
I tak dalej… po prostu gdzieś się ciągle ten gatunek przewija, o kultowych płytach O.S.T.R. „Jazz w wolnych chwilach” (2003), czy „Jazz, dwa, trzy” (2011, wolę tą) nawet nie ma co wspominać (może tylko to, że uzupełniłem kolekcję oryginałów za kartę podarunkową do empiku otrzymaną od dzieciaka na dzień nauczyciela, smakowało podwójnie dobrze).
Bo jazz „coś” w sobie ma. „To coś” łączącego wszystkie style wyrosłe na szemranych dzielnicach, ta wolność, zresztą jest jazz punktem wyjściowym dla innych gatunków. Jazz to nie wszystko jedno. Wręcz wszystko w jednym, piękno (Medium – „Jazzba dźwięku”). Kto kiedyś trafił do klimatycznej knajpy, ciemnej, z krajobrazem amerykańskiej metropolii na tapecie i lecącym w tle jazzem, docenił atmosferę i wie o czym mówię. Nazwałbym to typowo jesienną atmosferą dużego miasta.
Amerykanom można wiele zarzucić, ale wkład w muzykę, którą słuchamy – nie tylko w rap – mają ogromny. Z buntu – jak zwykle – wyrosło coś inspirującego. Czy to nie czarnoskórzy Amerykanie pokazali światu, że nie trzeba mieć wykształcenia żeby robić sztukę, że może się ona narodzić na brudnych podwórkach i przebić klasykę, stać się bliższa ludziom? Nawet nacjonalista powinien przyznać uczciwie gdzie ma źródła muzyka, której słucha, a ma źródła na czarnych dzielnicach Stanów Zjednoczonych. Globalizacja nie pozwala nie docenić wkładu wszystkich ras w kulturę. Białe malarstwo i pisarstwo, czarna muzyka, azjatyckie sztuki walki… itd. Tak po prostu jest.
JAZZ, POTEM PLAŻA…
Niedawno przebywałem sam w Trójmieście przez kilka dni. Na wieczór znalazłem sobie właśnie koncert jazzowy, chodził za mną, tym bardziej po tym, gdy ostatnio nie udało mi się dostać wejściówki na festiwal w moim mieście. Nie w moim, to w innym.
Październik, pogoda idealna, nastrój także.
Mam w klubie takiego dzieciaka, który przychodzi pierwszy i zanim jego grupa zacznie trening, obserwuje poprzednią, chłonie wszystko. Pewnie wyglądałem teraz podobnie. Pierwszy raz byłem na koncercie sam, dziwnie, ale chociaż siedziało się na nim jak w kinie, więc człowiek szybko ginął w tłumie widzów patrzących w tę sama stronę. Kto grał? Marek Pospieszalski, Jan Bang oraz Eivind Aarset – norweski nowatorski muzyk jazzowy, nawiązujący do undergroundu, czerpiący z muzyki elektronicznej. Brzmiało dobrze, bo elektronikę lubię jeszcze bardziej niż jazz.
Akurat niedawno oglądałem film s-f „Diuna” (1984, David Lynch) i norweski duet skojarzył mi się z soundtrackiem do podobnych produkcji. Dziadek (Jan Bang) odpływał przy samplach granych live, a obok niego odjeżdżał przy gitarze i elektronice Eivind Aarset. Trans jak przy muzyce Noona, tylko (mimo wszystko – niestety) nieco wolniejszy. Kilka razy udało się odpłynąć wraz z muzykami, którzy gibali się przy instrumentach jak dziewczynka z zapałkami. Atmosferę odlotu psuły niepowyłączane telefony i ciągłe otwieranie drzwi przyciemnionej sali, na której prócz gry dźwięków odbywała się gra świateł (muzycy pochwalili po występie młodzież od obsługi świetlnej). Występ można podsumować jako wylanie emocji samplerem i gitarą, ciekawi mnie co dzieje się wewnątrz artystów podczas procesu tworzenia takiej muzyki, improwizacji oraz czy przy graniu tego na żywo również przeżywają „te wizje” na nowo.
Drugi występ (na filmiku niżej, Banga jakoś nie śmiałem kręcić…) to bardziej tradycyjne brzmienia i instrumenty, Polacy nie podobali mi się tak bardzo jak Norwegowie, chyba za bardzo brzmiał już we mnie wspomniany sampler i marzyłem raczej o Noonie na żywo…
Pojechałem do noclegowni, wyszedłem jeszcze na plażę. Mimo jesiennego chłodu siedzieli na niej ludzie, tak jak ja wpatrując się teraz w odbijające się od wody światło księżyca. Nie wmówicie mi, że powinienem tego dnia „zajmować się przyziemnymi sprawami”. Na szczęście można jeszcze spowodować, że jest pięknie. Trzeba tylko potrafić odłożyć zobowiązania (potem przyjąć za to krzywe spojrzenia) i fakt, że świat cały czas coś od nas chce. Ode mnie nie dostanie, a przynajmniej nie wtedy, kiedy on chce…
Bo do życia trzeba podchodzić trochę jak do jazzu. Dużo improwizować.
Niedawno wracałem z dzieciakami busem z zawodów (wybaczcie rzadsze pisanie, energia idzie na robotę, pojawiają się pierwsze siwe włosy, o łysieniu nawet nie ma co wspominać…). W drodze powrotnej puszczali swoją muzę. Treściowo dramat, ale bawiliśmy się dobrze, bo z dystansem do tych treści.
Coco Chanel, jakaś niby dancehallowa Leosia (do dancehallu chyba trzeba mieć dupę, a nie anoreksję…?) i „niech trwa jeszcze hotelowa doba w apartamencie”… Pomyślałem sobie jak zmieniły się marzenia młodych Polaków. W latach dziewięćdziesiątych i na początku dwutysięcznych chciano po prostu żyć za nieco wyższą średnią krajową (Za sześć stów zapierdalasz, na opłaty ci nie starcza – słuchaliśmy Rycha kitrając się po piwnicach), a dzisiaj młodzi nie rozumieją takiego przekazu, patrzą w stronę melanżu w stylu Kizo, zazdroszcząc mu jachtu i „suki trenującej przy Mel B”. Zwykła praca za (nie najniższą w stosunku do dawnej) średnią krajową nie jest dla nich czymś szczególnym.
Napisałem, że treść = dramat, ale jest nadzieja. Trochę te dzieciaki już znam i wiem, że nie ma co przesadnie psioczyć na nie jak stara dewotka, bo oni w znacznej mierze słuchają tego dla jaj i wyczuwają kiczowatość. Na serio za debilnym przekazem idą tylko debile, jak zawsze (takie dzieciaki też poznałem, efekt był smutny, a raczej żenujący). Ok. – trochę wwierci się dzieciakom w mózg ten durny przekaz, bo przecież znają teksty na pamięć, ale co w takim razie powiedzieć o naszym katowaniu Nagłego Ataku Spawacza pomieszanego z Konkwistą w wieku jedenastu lat? He he, brajdaszkowie… Nie wiem jak Wy, ale ja do dziś nikogo nie zabiłem, a miłość jest stale towarzyszącym mi uczuciem. Cały czas chodzi o wychowanie, może też wewnętrzne predyspozycje, a nie o kształt świata.
„Hotelową dobę w apartamencie” strolowaliśmy, bo nocowaliśmy na zawodach w tak pachnącym PRLem hotelu, że Kizo powiesiłby się na bojlerze, gdyby musiał tam spać. Dzieciaki nie oceniają się po ciuszkach, a z klipów typu „Coco” mają niezłą bekę. Owszem, słuchają, ale błędem jest całkowicie skreślić ich inteligencję, przynajmniej znacznej części i się nakręcać, że „kiedyś to było, a teraz młodzi upadli”. Gwarantuję, że nie wszyscy, a problem leży w znacznej mierze w pierdolących bzdury dorosłych, którzy zapomnieli jacy sami byli.
Młodzi widzą, młodzi mają swoje problemy i nie jest to już bieda jak u Rycha z Jeżyc. Jednym z głównych powodów depresji’2021 jest presja, chęć zrobienia więcej. Nawet nowy underground nawija o przesadnej presji na tych swoich autotunach (333 – tylko do połowy zły… dobre). Krenz – „333” (feat SCOLOPENDRA):
O ile dziesięć lat temu warto było tworzyć teksty motywacyjne, dzisiaj towarzyszy im pewien wyrzut sumienia, przynajmniej u mnie. Każdy do czegoś cię namawia i krytykuje, gdy masz zbyt wiele czasu wolnego. Jak możesz!? Nie zrozumie problemu ktoś kto nie poczuł się źle z tym (lub nie został za to skrytykowany), że po tygodniu zapierdalania po prostu położył się na cały dzień, rozkoszując się dobrym filmem, książką, czy muzyką. „Konkurenci w tym czasie trenują/zarabiają/budują!”. Jak śmiesz leżeć! Jak śmiesz nie chcieć być najlepszy!? To twoja jedyna szansa, nie śpij!
Idzie zwariować…
Leżenie i wyjście spod presji staje się buntem pokolenia, nie ma w tym buncie miejsca na politykę – nie ma na nią czasu, ona jest w tyle za tym, że muszę zrobić to i nauczyć się tamtego, by sprostać oczekiwaniom. Dzieciaki w szkołach mają taką presję, że doprowadza to ich rodziców do łez. Inni rodzice motywują ich i wymagają ogromnego wysiłku, który skutkuje tym, że młodzi wczesnym wieczorem wyglądają jak zombie, bez energii i chęci do życia.
To jest problem pokolenia – a mówić dzieciakowi poddanemu morderczej presji, że za mało w nim patriotyzmu, aktywności w politycznych kwestiach itd., jest w jego oczach tylko kolejną abstrakcją. „Dajcie mi, kurwa, spokój!” – takie by mieli hasła, gdyby tylko znaleźli czas na demonstrację… Czasu nie mają, bo czekają korepetycje wyrównujące zbyt małą wiedzę, zajęcia sportowe wyrównujące żenujący poziom WFów i tak dalej…
Mój problem w tym kontekście polega na tym, że jestem trenerem, a trenowanie dzieci w wyczynowym sporcie to też nakładanie na nich nadmiaru obowiązków. Gdyby to była jedyna aktywność, której się od nich wymaga, ale niestety… Muszę mówić „musisz”, nie mogę okłamywać ich, że osiągną sukces minimalnym kosztem. Dzisiaj niewiele można minimalnym kosztem, a doba jest krótka. Nawet dla dzieci 24 godziny to za mało – taka cena liberalnego, kapitalistycznego nadmiaru, bez którego jednak nie bylibyśmy już w stanie żyć. Mamy tyle możliwości, ale w chwili refleksji można pomyśleć o tym inaczej – tyle możliwości, a coraz mniej możliwości, by odpocząć psychicznie… Moją jedyną nadzieją jest sprawienie, że polubią mnie i ten sport, wtedy perspektywa zmienia się w optymistyczną. Chcę wierzyć w to, że gdyby nie chcieli, to by nie chodzili, ale ciągle wielu jest takich, których rodzice chcą – oni sami, niekoniecznie.
Zawsze coś.
Mimo wszystko lepiej mieć szereg opcji niż nie mieć żadnej. Dzisiaj musimy głównie walczyć ze sobą – radzić sobie z presją i ambicjami, nie z brakami w Systemie (czy jest tu jakiś bezrobotny? U mnie w mieście roboty jest w pip, a rąk mało…). Jeśli jesteś sprytny – jest to do zrobienia, tylko olej te Coco Chanel i jachty Kiza, a zapierdalaj tam, gdzie to jest naprawdę sensowne, nie żałuj czasu na odpoczynek.
Nie mam czasu, a pojadę do Trójmiasta pochodzić sobie po plaży, bo lubię słuchać muzyki w takiej aurze. Bo chcę…
„Pewnego razu w…” kinach sypnęło polskimi produkcjami. Niestety ilość nie znaczy jakość. Smarzowski wypuścił „Wesele”, kolejny film w najnowszej historii rodzimej kinematografii, który pokazuje Polaków jako stado antysemitów palących Żydów (których zastąpią Ukraińcy…) w szopach. Poszedłem na ten tytuł w ciemno, sądząc że to komedia o typowym chlaniu na weselach, ale chlanie nie wystarczyło panu Wojciechowi do zrównania rodaków z ziemią. Rodaków, którzy – owszem – opowiadają sobie kawały o Żydach, ale o księżach również…
Mam wrażenie, że najbliżsi palenia kogokolwiek są obecnie przeciwnicy Kościoła Katolickiego, a nie ludzie z polskiej prowincji, z których ponownie robi się bandę dzikusów. Nie mam nic przeciwko „rozliczaniu się z własną przeszłością”, o ile przy okazji nie naciąga się faktów i nie wyciąga mylnych wniosków. „Wesele” (2021) jest zwyczajnie głupie, a do tego przynudza – myśl o ewakuacji z sali kinowej towarzyszyła mi już po kilkunastu minutach, podobnie jak o rzucaniu w ekran czym popadnie (niczym Albańczycy podczas meczu z Polską), ale – cholera – lubię popcorn i nachos, a kino było dobrą wymówką.
A propos palenia w szopach. Inny Wojciech – Smuliński – wypuścił film dokumentalny „Powrót do Jedwabnego” (2021), ale nie mogę go obejrzeć za sprawą cenzury na YouTube oraz Cda. Smuliński pierdoli? To co powiedzieć o pierdoleniu Smarzowskiego…?
I wiecie co… zamiast ciągle kąpać się w tym bagnie wolę sięgnąć po coś luźniejszego, tak mam od jakiegoś czasu.
Mimo, że dwukrotnie widziałem film „Pewnego razu w Hollywood” (2019), kupiłem ten tytuł w wersji książkowej (2021). Jest to debiut Quentina Tarantino jeśli chodzi o powieść, a kto lubi „typowo męską” rozrywkę, niczego od Tarantino nie przepuszcza. Sama „typowo męska” rozrywka to oczywiście za mało, Quentin ma coś więcej, czarne poczucie humoru i przede wszystkim liczne, artystyczne nawiązania do klasyków. „Pewnego razu…” jest akurat jednym wielkim nawiązaniem do klasyków, do starego Hollywood, które – co by o nim nie mówić – jest miejscem kultowym.
O ile „Kill Bill” sięgnął do klimatów starych filmów sztuk walki, „Pewnego razu…” uczepił się westernu. Słyszałem jakieś komentarze po ostatnim filmie Quentina, że to już nie to i tym podobne bzdury – dla mnie opowieść jest zajebista, trzeba jednak poczuć to, co Tarantino chciał pokazać (miłość do kina, do tego środowiska) i dzielić z nim sentymenty do starych czasów. Oczywiście, że często jest dziwnie. Dla jednego musisz być Pan Dziwak, żeby dla drugiego być Pan Fenomen. Taka cena życia typu licentia poetica.
Nie mogło być opowieści o starym Hollywood bez Charlesa Mansona, przywódcy sekty „Rodzina”. Opowieść Tarantino oddaje jak ciekawa i specyficzna była ta dzielnica Los Angeles… Książka nie jest scenariuszem filmu, znajdziemy w niej kilka rozwiniętych wątków. Jednym z tematów kontrowersji była scena, w której Bruce Lee nie daje rady Bradowi Pittowi, czyli filmowemu Cliffowi. W książce przeczytamy o tym jakim cudem Cliff Booth dał pstryczka w nos słynnemu mistrzowi Kung Fu i kilka innych wyjaśnień – z zabiciem własnej żony na czele.
Czytało się szybko i przyjemnie. Nadchodzi zmierzch kariery filmowej Tarantino, jeśli reżyser przejdzie na pisanie powieści – będzie to moim zdaniem strzał w dziesiątkę i z pewnością będę je kupował… Przynajmniej było śmiesznie, nie to co na „Weselu”…
Twórcy mają swoją biblię, a nawet o tym nie wiedzą! To „Źródło”, książka Ayn Rand z 1943 roku, ostatnio pięknie wydana w Polsce (2021). Literatura przez wielkie L, ponad 800 stron, z których żadna nie jest zbędna! Kiedy ją przeczytałem, ba – już w trakcie, awansowała do mojego topu powieści. Piękne uczucie dla każdego fana książek, że istnieją stare perełki, o których „do wczoraj” nie mieliśmy pojęcia, a potrafią (nagle!) nie tylko przerwać marazm w kwestii ciarek na ciele, ale pomóc jeszcze coś zrozumieć, ubrać w słowa.
Miałem już kiedyś w ręku tę książkę, ale odłożyłem na półkę księgarni – główny bohater jest architektem, a ta gałąź twórczości nigdy nie była mi specjalnie bliska, więc opis odrzucił mnie. Kupiłem „Źródło” dopiero po poleceniu przez czytelnika, zapewniającego mnie, że architektura to tylko przykład, równie dobrze główny bohater – Howard Roark – mógłby być pisarzem, muzykiem, kimkolwiek innym…, byle był twórcą. W przesłaniu „Źródła” chodzi bowiem o wierność twórczym zasadom i konsekwentne kroczenie własną drogą. Tym czego chciałbym nauczyć się od Howarda Roarka jest jego konsekwentna obojętność na opinie, raczej rzadko spotykana na taką skalę.
Ayn Rand nie wiodła idealnego życia, które można by stawiać za przykład. Jej poglądy przez jednych były znienawidzone, przez innych kochane. Sam także miałem huśtawkę nastrojów przy lekturze, bo „Źródło” jest pochwałą skrajnego indywidualizmu. Miałem huśtawkę nastrojów, bo szybko zacząłem temu „egoiście” kibicować, jednocześnie zastanawiając się jak taki indywidualizm przekłada się na inne dziedziny życia społecznego oraz moje poglądy na politykę państwa. Tak – ta książka może w Tobie coś zmienić. Podczas lektury człowiek zadaje sobie pytania, a główne to: jak sam radzę sobie z presją otoczenia i na ile jestem wierny sobie? Rand tworzy bohatera idealnego, a zatem porównania z Howardem i tak muszą wyjść na minus…, ale twórcy również potrzebują swoich bohaterów.
To wszystko podane jest przystępnym językiem. Rand przedstawia skomplikowane intrygi w przejrzysty sposób, tak że po odłożeniu książki (z powodu braku czasu na czytanie) na cztery setnej stronie, sięgając po nią ponownie, nie zapomniałem o co tam chodziło, bohaterowie mają bogaty rys psychologiczny, zapamiętuje się ich, chce się poznać ich dalsze losy do samego końca lektury, fabuła doskonale uzupełnia się z filozofią.
Pozamiatane, niedościgniony poziom. Chylę czoła. Dziękuję. Wszyscy twórcy, nawet największych – ale własnych – gówien dziękują. Mimo to świat pokazany przez panią Rand nie jest w stu procentach moim, dziwne te niektóre intrygi i sposób rozumowania, ale „Źródło” jest literaturą romantyczną, miała przedstawić nieśmiertelne postawy i je przekazała. Książka aktualna tak samo w roku 1943 jak i w 2021!
Polecam, idealna na bardzo długą samotną podróż.
PS: Kontynuuję również lekturę kolejnych tytułów Hesse, nie będę wszystkich z osobna recenzował, ale polecę „Demiana” – jeśli ciągle Wam mało rozkmin o naturze człowieka…
Okazało się, że po śmierci trafiłem do miejsca, w którym zasiada loża dawno zmarłych, znajomych szyderców.
– Ja pierdolę – spytałem kumpla, który zginął w wypadku –, to jednak tak to jest?
– Tak, po prostu siedzisz tu z nami i sobie podglądasz co słychać u interesujących cię Ziemian.
– Podglądaliście mnie, chujki?
– No – wszak mieliśmy szczęście zdechnąć szybciej, he he. Widzieliśmy wszystko, na przykład jak sobie trzepałeś. Spokojnie, każdy to robił. Z dziwnych rzeczy też masz kilka na koncie, ale prawie każdy ma, nie dygaj.
– Tak, co na przykład?
– Długo by opowiadać, sam się przekonasz. Zazwyczaj jest to związane z seksualnością, lub kreowaniem, poprawianiem własnego wizerunku. Seks, miłość, inne żądze i ego czynią z nas postacie tragiczne. Usiądź, zobaczysz – ludzie nie są tacy jak dotąd myślałeś.
– A ty jaki jesteś? Na fejsie same świadectwa sukcesów.
– He! Ja ci swoich dziwactw nie opowiem.
Rozglądałem się po loży i witałem z kolejnymi znajomymi zdechlakami.
– Nie spodziewałbym się, że życie po śmierci zmienia się w lożę szyderców.
– Nikt tu się tego nie spodziewał, ale długo tu o tym dyskutowaliśmy i doszliśmy do wniosku, że w sumie od małego zmierzamy jako ludzkość do tego miejsca. Nie do Jezusa, do diabła, czy innych. Już jako dzieciaki zaczynamy rąbać dupę innym, żywić się plotkami. Ludzkość przez całe te pokolenia zmierzała nie do świętości, a do Facebooka, gdzie może całą dobę robić to, co kocha – podglądać i oceniać. Raj, w którym jesteśmy jest doskonałym Facebookiem, wersją ostateczną, bo nie ma już dla nas żadnych tajemnic. O! – wskazał palcem na znajdujący się przed jego fotelem ekran – popatrz tylko na tą starą kurwę, Kamilę, pamiętasz z podstawówki? Na pielgrzymki śmigała, a teraz co robi, hę?
Spojrzałem w ekran i…, o kurde, tak, dobrze widzę. Właśnie dała się wylizać swemu psu, tak staremu jak ona. Odwróciłem wzrok, na co loża zareagowała rozbawieniem.
– Spokojnie małolat, przyzwyczaisz się. Zresztą to nasza jedyna rozrywka, nie masz wyboru.
– To może jednak jesteśmy w piekle i cierpimy tym, czym najbardziej grzeszyliśmy?
– Daj spokój, ja nie widziałem tu szatana, ani nikogo innego. Poza tym, co to za cierpienie, to oni na Ziemi bardziej by cierpieli wiedząc, że wszystko widzą ich najbliżsi i najwięksi wrogowie. Możesz oglądać wszystkich, nawet jak prezydent wciąga koks, bo kampania go przerosła.
Usiadłem w fotelu. Nie chciało mi się już pić, jeść, dymać, ani palić. Nie czułem przymusu przypodobania się, dostosowania, który jeszcze pamiętałem z niedawno straconego życia ziemskiego. Pomyślałem kogo by tu pierwszego podglądnąć. Pozostało tylko to pragnienie.
Czasem przychodzi do mnie myśl, że Jezus i Krzyż był snem jakiegoś skrajnie zmęczonego światem idealisty, tak nie umiem iść Jego drogą, że to niemożliwe, by ktoś inny umiał. Ilu z nas ma w sobie Roskolnikowa z najbardziej znanego dzieła Fiodora Dostojewskiego? Ilu z nas trzyma pod pazuchą tą roskolnikową siekierę, której pod wpływem chwili jest w stanie użyć, by sobie ulżyć, nawet gdy do końca jego żałośnie broniące się sumienie próbuje walczyć ze złem? Nagle pojawia się plan, który ma wyrwać cię z marazmu szarej egzystencji, nudy i nie potrafisz się powstrzymać. Czy potrafię iść jakąkolwiek przetartą drogą?
Czy w ogóle istnieje problem, o którym piszę…? Mówi bohater powieści „Rozbitek”, napisanej przez Chucka Palahniuka: (…) wyleczyła mnie z setek jednostek chorobowych, z których żadna nie była prawdziwa, po czym ogłosiła, że jestem uzdrowiony. Była taka szczęśliwa i dumna. Wyprawiła mnie w świat uleczonego. Jesteś zdrów. Stoisz na własnych nogach. Idź. Cud nowoczesnej psychologii. Powstań. Doktor Frankensteinowa i jej potwór (…)”.
Nie powiem, często człowieka dopadają te myśli, że może coś ze mną jest nie tak? Nie mam do siebie dystansu, nie chcę głupio machać łapkami, czy to na przyjęciu, czy na imprezie. Były w tym roku Mistrzostwa, to super, ale nie chodziłem z tego powodu przebrany za biało-czerwonego clowna. „Trochę dystansu Łukasz”. Mission: Impossible.
Piękne jest to, że z obłędu ratują mnie ludzie, rzadko się tacy trafiają, ale są i rozumieją. Czy psycholog, psychiatra zrozumie? Zawsze kiedy gadałeś z psychiatrą, w którymś momencie czułeś, że zaczyna ci odbijać. Większość psychiatrów zostaje psychiatrami, bo martwią się o stan własnej głowy. A badanie własnej głowy to ostatnia rzecz, jaką powinien robić wariat – pisał Charles Bukowski. Może ja też nie powinienem, heh.
Pracuję z dziećmi, młodzieżą i dorosłymi. Kiedyś gadałem z jedną czternastolatką, która opowiadała mi, że od zawsze nie lubiła wszelkich bali i wydarzeń, na które przebierali ją i wysyłali na siłę.
– Siedziałam, trenerze, na parapecie, oni tańczyli, robili głupoty i co chwila podchodzili do mnie pytając „co ci się stało?”. Odpowiadałam „nic”. No bo nic się nie stało prócz tego, że totalnie nie rozumiałam, po co ja tam siedzę.
Ludzie nie rozumieją, że ktoś nie jest z tłumu. Z tłumu dzieci szkolnych, z tłumu pracowników… Owszem, uczestniczą w życiu stadnym –, bo muszą, lub to kochają. Kibicują, uprawiają sport z miłości, ale nie z miłości do tłumu i bycia w nim za wszelką cenę. Tacy będą samotnikami nawet będąc w środowisku – w tym środowisku pociąga ich coś innego niż powszechne, modne, niezbędne by się wkupić zachowania.
Wszyscy ludzie w Los Angeles to robią: z obłędem w dupie biegają za czymś, czego nie ma. W zasadzie to strach przed skonfrontowaniem się z samym sobą, strach przed samotnością. Ja z kolei boję się tłumu biegającego z obłędem w dupie. Ludzi, którzy czytają Normana Mailera i chodzą na mecze bejsbola i strzygą, i podlewają swoje trawniki, i przekopują ogródek gracką – Charles Bukowski [1].
Ogień jest tam gdzie go czuję, nie tam gdzie poszły tłumy. Rozejrzyj się dookoła – świat pełen jest osób przekładających rzeczy z miejsca na miejsce i tylko tyle.
Ludzie lubią podśmiechiwać się ze specyfików chodzących swoimi ścieżkami. Nie tolerują pewnego stanu umysłu, na który człowiek nie ma zbytnio wpływu. Specyfiki to osoby wrażliwe i inaczej patrzące na rzeczywistość, zazwyczaj niemogące, lub niepotrafiące się z nią pogodzić i w niej odnaleźć, dlatego mające swoje ścieżki. Przewija się tu dużo kiczu i słabych ludzi, zwyczajnych leni, ale wśród nich rodzą się także dzieła i miejscówki wybitne. Dające nadzieję, że może być inaczej.
Nigdy nie przepadałem za prostym szufladkowaniem w stylu „Hitlera musiał nie kochać tata, że się taki stał”, albo „artyści nie ogarniają życia, więc wymyślają sobie alternatywne światy, w które tchórzliwie uciekają zamiast jak normalny człowiek siedzieć dwanaście godzin w pracy”. Część jest faktycznie słaba i popełnia samobójstwo, w każdym razie towarzyszą im uczucia zbyt silne, by mogli wieść życie jak z reklamy i beztrosko oddalić od siebie codzienne natręctwa. Jak mocno „to” dusiło Jima Morrisona, że zdechł w wannie? Czy Magik mógł jednak dać radę i nie skoczyć z okna? Widocznie nie mógł, więc skoczył. Gdyby nie skoczył, nadal większość uważałaby go za świra, uprzywilejowanego tym, że zarabia na swoim obłędzie.
Wiem, że w dzielnicach miast przewija się wielu pięknych ludzi, którzy nie do końca rozumieją, co robimy na tej planecie, ale jakieś natręctwo nakazuje im szukać odpowiedzi i sensu. Wierzę też, że wiele zła powstaje w stereotypowo dobrych i poprawnych domach, w których naprawdę ciężko zgadnąć czego mogło zabraknąć, by „to” się nie wydarzyło.
Człowiek uczciwy i uczuciowy bawi się w szczerość, człowiek interesu nadstawia zaś ucha, a gdy nadejdzie czas – pożera cię z kośćmi. Jak można przez całe życie tylko nadstawiać ucha i nie być szczerym? Czy powinienem podziwiać, czy raczej współczuć osobom, które potraktowały świat i swoje życie jak wielkie pole gry, w której nie mają czasu na błąd (jak w koreańskim serialu „Squid Game”), wyjście poza mainstreamowy nurt, a niesprzedanie się uważają za słabość?
Wychodzę.
[1]: Na szczęście Bukowski w swoim felietonie dodał później, że w futbolu (i paru innych rzeczach) jest ten ogień (a w bejsbolu np. nie ma…).
Dookoła wielka polityka, wirus, protesty. A dla szarego człowieka dzień jak co dzień. Długi, kłamstwa, pasma niepowodzeń. Jeśli chodzi o mnie – rok 2021 mógłby się już skończyć…, o ile kilka poprzednich było do przodu, ten jest właśnie taki jak w przywołanym wersie Włodiego. Co zrobić – do urny jeszcze daleko, sinusoida życia ma swoje prawa. Nadejdzie świt, opadną mgły, jak śpiewała Horytnica…
Dalsza część tego refrenu brzmiała… w kraju zdradziecko sprzedanym. Lecz gdzieś na wietrze wzleci w powietrze ptak, który orłem jest zwany. Jak wzniośle to brzmiało, gdy rządziła Platforma, aresztowano ludzi za nic (czego dziś nikt nie pamięta), a na ulicach trwało prawoskrętne poruszenie. Niby znaczna część nie uznawała i nie uznaje PiSu za swoich, ale dopiero teraz ma okazję nie tyle domyślać się, co wiedzieć, że ci – niby prawicowi światopoglądowo – także nie rozwiązali wszystkich problemów ludzkości. Kogo tu wspierać? Odpowiedź pozostawia pewną pustkę, ale być może pozwala części dalej dojrzewać – nikogo. Gdziekolwiek nie spojrzę – widzę horyzonty (Hades). Ale muszę patrzeć sam, autonomicznie, na swoje życie. Ruchy dla ludzi, jak najbardziej, ale głównie lokalnie.
Popkultura też znacząco na nas wpłynęła, podobnie jak otwarte granice, część po prostu skapnęła się, że niekoniecznie chciałaby żyć w prawicowym reżimie, zgadza się? Bo my tak zawsze… pewne wartości jak najbardziej, ale wolność też była (i będzie) na ulicach towarem pożądanym. Prawda zgodna z naszymi hasłami jest taka – nigdy więcej totalitaryzmu, bo co niby miały znaczyć te wszystkie hasła o wolności słowa? Jeśli były tylko narzędziem, to słabo – przyznacie, bo wielu byłoby w takim przypadku oszukanych. Pewnie dlatego nie powstał żaden sensowny program – jak tu zmieszać nowoczesną wolność z godną (według nas) pielęgnowania tradycją i czy jedno drugiego nie wyklucza? Liberalna strona też nie ma skrupułów, w ramach wolności karząc ludzi za tzw. „mowę nienawiści” (którą oczywiście sami definiują, wraz ze swoimi wyborcami, stanowiącymi cały czas tylko pewien procent danego narodu). Wybory są także o to kogo życie zostanie zmieszane z błotem. Ile można się tym nakręcać?
Który jesteś, niebieski, czy czerwony, chong, hong? Nie, Johny, nie. Nigdy nie byłem tak daleko od urny wyborczej…
PS: Dzielnica Exarchia w Atenach, z której reportaż Wam tu prezentowałem, została niedawno przejęta przez grecką policję. Udało mi się zwiedzić „last minute”.
PPS: Abp Ryś zasłynął ostatnio z wyjątkowo luźnego podejścia do odprawienia mszy św. Hm, jedni zbyt zastygają w tradycji, drudzy popłyną ze swoim luzem. Oto człowiek. Kim jest Bóg? Przecież i jedni i drudzy interpretują po swojemu to samo Pismo…
„Pod kołami” to historia Hansa Giebenratha, który jest wychowywany przez ojca w niewielkiej miejscowości. Zarówno ojciec jak i mieszkańcy wspierają młodzieńca w egzaminie, który ma przed Hansem otworzyć drzwi do seminarium, a ono do szanowanej (ówcześnie – powieść powstała w 1906 roku) posadki. Chłopak ma dopiero odkryć, że istnieje inne życie niż to narzucone mu przez innych. Oczywiście dorośli nie zaakceptują zmiany w jego światopoglądzie. Ta prosta fabuła sprawia, że wielu może się z Hansem utożsamić, lub zna podobne przypadki ze swojego otoczenia. Tu, w Polsce, w 2021 roku.
„Pod kołami” jest opowieścią o utraconej młodości, która przeminęła, przerwana przez ambicje dorosłych. W książce dostało się systemowi edukacji, czytając tą spowiedź Hermanna Hesse (na zdjęciu wyżej) odnosimy wrażenie, że historia pasuje do każdych czasów. Nakłada się na młodych ciężar (bo przecież „są nadzieją”), który latami muszą dźwigać.
Jako trenerowi, a więc pewnemu typowi wychowawcy (z ambicjami) trudno jest mi to jednoznacznie ocenić, bo często nakazy pomagają małoletnim, przecież nie idą do podstawówki z własnej woli. Tylko – i tu cała sztuka – jako osoby dorosłe powinniśmy mieć w sobie mądrość rozpoznania, kiedy dziecko chociaż trochę chce (iść w coś dalej), kiedy proponowany świat przyjmuje za swój, a kiedy się w nim ewidentnie dusi i zaczyna umierać za życia. Kiedy po latach dzieci odkryją, że spełniały wyłącznie ambicje rodziców, mogą poczuć się strasznie puste, jakby bez własnej duszy, ze straconym czasem i o tym właśnie opowiada „Pod kołami”.
Szybka, bardzo dobrze napisana powieść, pięknie wydana przez Media Rodzina. Hesse leży wszędzie – z empikami na czele – więc jeśli szybko chcecie literaturę piękną na najwyższym poziomie, wiecie o jakie nazwisko pytać.
W 2021 roku Media Rodzina pięknie wydało książkę Hermanna Hesse (Laureat Nagrody Nobla w dziedzinie literatury w 1946) z 1914 roku. Wydali także inne dzieła niemieckiego klasyka (zacieram ręce… trzy czekają na półce), ale właśnie od „Rosshalde” postanowiłem wznowić swoją przygodę z powieściami Hesse. Kilka lat temu czytałem najbardziej znanego „Wilka stepowego”.
Na 234 stronach (+ posłowie od wydawcy) znajdziemy pięknie napisaną historię malarza Johanna Veraguth’a oraz jego rodziny, żyjącej „wspólnie, lecz osobno” w tytułowej Rosshalde. Związek Johanna i jego żony Adeli jest wypalony, śpią osobno, wychowując dwójkę chłopców. Tu dzieje się cała fabuła, w której Hesse mądrze, a przy tym lekko (w komentarzach czytelnicy uznają „Rosshalde” za jedną z prostszych książek Hesse, polecając ją na początek) rozważa na temat specyficznej nieumiejętności kochania przez artystę, pewnie mając na myśli siebie. Malarz ucieka w swoje obrazy, co nie ułatwia mu dobrych kontaktów z młodszym synem, który jeszcze nie zdążył – jak starszy – znienawidzić ojca, chociaż już ucieka przed przykrym dla niego zapachem farby. Pewnego dnia artystę odwiedza przyjaciel, który proponuje mu całkowitą zmianę życia…
Brzmi jak jakiś smętny melodramat, ale to nie tak. Polecam „Rosshalde” wszystkim fanom psychoanalizy w powieści. Hesse prywatnie interesował się, prócz filozofii Dalekiego Wschodu, właśnie tą, freudowską dziedziną psychologii. Przyglądamy się bohaterom, starając się zrozumieć ich motywacje oraz granice, których nie są w stanie przekroczyć. Gdy przypomnę sobie „Wilka stepowego” mogę śmiało stwierdzić, że Hesse to uczta dla wszystkich rozkminiaczy ludzkiej psychiki i hołdujących życiu po swojemu.
Jak u prawie wszystkich klasyków godnych tego miana – przede wszystkim Hesse mistrzowsko buduje narrację, stawia literki, a że zajmuje się wnętrzem człowieka… jestem pewien, że prędzej, czy później przeczytam wszystkie jego książki. Takich pisarzy się po prostu nie przepuszcza…
Wydawnictwo Wydałem wypuściło trzecią książkę. Tym razem Sokół postawił na „Na żywo z lombardu” debiutanta Marka Wolskiego. Niemalże kiszonkowe wydanie, 170 stron, przez które przepływa się bardzo szybko. Od książki „Na marginesach życia. Zapiski kuratora sądowego” nie czytałem tak ciekawej relacji z życia żuli. Marek Wolski nie ocenia opisanych przez siebie postaci w takim stopniu jak wspomniany kurator, ale nie ma wątpliwości, że zza czarnego humoru przebija nam się tragedia uzależnionych od alkoholu jednostek.
Książeczka składa się z dziesiątek krótkich opowieści. Są to anegdoty widziane zza szyby pracownika lombardu, w którym autor faktycznie pracował. Przychodziły do niego różne specyfiki by zastawiać towar, zazwyczaj w celu dalszego upojenia alkoholowego. Wolski wybrał najciekawsze przypadki, dialogi, teksty – czasem trudno w nie uwierzyć, gdyby nie miało się do czynienia z tego typu osobami. A ciężcy są jak cholera, do tych ludzi mało co już dociera i najzwyczajniej w świecie zawracają dupę.
Istnieje jednak gatunek żula kulturalnego. „Uzasadniona obawa”:
Idąc do pracy, widzę, jak z naprzeciwka naciera na mnie szajka żuli. Jegomość z wytatuowanym na środku czoła dużym trójkątem – ich, jak sądzę, przywódca – podchodzi do mnie i z rozbrajającą uprzejmością zagaja w te słowa:
– Najmocniej przepraszam, że pana niepokoję, czy mógłby mi pan poświęcić krótką chwilę?
– Tak, poproszę.
– Dziękuję. Dzień dobry. Wie pan, tak sobie pomyślałem, że pan z pewnością ma internet w telefonie.
– Mam.
– No a ja właśnie nie mam. I czy w związku z tym mógłbym pana prosić, żeby mi pan coś sprawdził?
– Co takiego?
– Jak brzmi artykuł sto dziewięćdziesiąty, paragraf pierwszy kodeksu karnego?
– Już, chwilka… Chodzi o groźby karalne. „Kto grozi innej osobie popełnieniem przestępstwa na jej szkodę lub szkodę osoby najbliższej, jeżeli groźba wzbudza w zagrożonym uzasadnioną obawę, że będzie spełniona, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat dwóch”.
– Aha. Dziękuję panu serdecznie. To ja już wiem, o co chodzi… Chodzi o starą kurwę spod piątki, co strzeliła na mnie z ucha na psiarni, bo dawno nikt jej chujem po pysku nie wytrzaskał. Teraz już wszystko rozumiem… Miłego dnia panu życzę! Do widzenia!
I właściwie tyle…
Książkę zamówisz tu: https://wydalem.com/tytuly/na-zywo-z-lombardu-ksiazka/.
Częste są… zarzuty, że czym dłużej ktoś wierzy, tym mniejszy staje się jego radykalizm (w sensie, że radykalizm to niby zawsze cnota – polityczny, życiowy itd.). Osoba praktykująca staje się np. łagodniejsza w ocenach. Tymczasem jest to naturalna kolej rzeczy – wiara jest bardzo radykalna, ale z naciskiem na radykalną do bólu, absurdalną w oczach świata… miłość, która wycisza wszystko wokół. Jeśli ktoś był radykałem, a teraz sam nie rozumie starego siebie – jest szansa, że prawdziwie się nawracał. Kiedyś znany w całej Polsce (radykalny) kibic pogratulował mi nawrócenia, dodając, że też się nawrócił. Podziękowałem, ale na pytanie o to jak radzi sobie w tym wszystkim z typowo kibolską nienawiścią nie odpowiedział do dziś… Niestety, nie ma półśrodków. Wiara to nie jest kolejny wisiorek, który dodajesz do swojej garderoby.
A na początku był szok… Szok z powodu działalności „syna cieśli”. „Ewangelia według świętego Mateusza”, a więc najwybitniejsze dzieło Pier Paolo Pasolini z 1964 roku pokazuje Jezusa jako radykała-rewolucjonistę. Co ciekawe, by osiągnąć taki efekt, Pasolini nie musiał wymyślać dialogów, wręcz przeciwnie – przez ponad dwie godziny słuchamy wiernych fragmentów nauk Chrystusa przekazanych przez ewangelistę Mateusza. Przepływamy tak przez całą Ewangelię, od Zwiastowania po Zmartwychwstanie. Robotę robi klimat filmu, czarno-białe zdjęcia, muzyka…
Co ciekawe reżyser był komunistą i homoseksualistą, który został zamordowany. Poglądy polityczne Pier Paolo tłumaczą taki wizerunek Jezusa w filmie, chyba w żadnym (a widziałem wszystkie) obrazie o Zbawicielu nie przypominał on tak bardzo politycznego aktywisty. Nie jest to dzieło bluźniercze – przeciwnie, wszystko wydaje się pod tym względem w porządku, akcenty postawione są na mocne słowa Jezusa i dają do myślenia nad tym jaki On naprawdę był.
Polecam jako seans połączony z modlitwą, a także jako stare-dobre kino z czarno-białym klimatem. Film za darmo w bardzo dobrej jakości: https://www.cda.pl/video/25648560d/vfilm.
PS: Jeszcze w temacie recenzji. Wchodzę do empiku, a tam niespodziewanie wita mnie nowość „Bądź jak woda, przyjacielu. Nauki Bruce’a Lee”. Kupiłem – z sentymentu. Córka Bruce’a – Shannon Lee, chociaż sama nie jest nikim niezwykłym (w porównaniu do sławy ojca), podjęła się rozwijaniu filozofii słynnego mistrza-aktora, lekko opierając się na sztukach walki, a zmierzając w kierunku formowania postawy względem życia. Wyszło średnio, taka „empikowa filozofia” (w sensie: szybka, lekka) na poziomie podstawowym jakich wiele. Shannon często tłumaczy rzeczy tak oczywiste, że to aż męczy – tych lepszych fragmentów jest znacznie mniej. Anegdoty z życia taty raczej znane, zresztą po ostatniej biografii Bruce Lee nie ma już chyba tajemnic… Polecam co najwyżej fanom klimatów Bruce’owych jako nowość-ciekawostkę.
Ostatnio czytałem też: „Interwencje 2020” (Michel Houellebecq, tylko kilka nowszych tekstów…), „Zapach trawy. Opowieści o dzieciach hipisów” (Iza Klementowska, nudy – niczego konkretnego się nie dowiedziałem), „O rzeczach ważnych” (abp Grzegorz Ryś, Rysia lubię od czasu do czasu posłuchać i poczytać, gdyby tylu biskupów skupiało się na Ewangelii… Nie zawsze się zgadzamy, ale przynajmniej próbuje Grzegorz Ryś argumentować swoje ruchy).
Od 24 czerwca 2021 na HBO GO można obejrzeć film dokumentalny o Joannie Jędrzejczyk (mma/UFC). W końcu wykupiłem miesięczny dostęp za grosze na Playerze i obejrzałem między innymi ten, zalegający mi tytuł obowiązkowy. Obowiązkiem były i są wszystkie walki Asi, książki, a teraz to. Dlaczego? Gdybyś spytał jaki jest mój ulubiony polski sportowiec – odpowiedziałbym: JJ. Porwała – i to nie raz, dla mnie faktycznie pozostaje niezwyciężona, nawet jeszcze bardziej po tym jak podniosła się po dwóch porażkach z Rose. Właśnie na drugiej z nich kończy się „Niezwyciężona”.
Niejaki Tom Koliński przez kilka lat kręcił dokument o wielokrotnej mistrzyni UFC, by pokazać jak sportowiec na tym poziomie stale musi na nowo podejmować mordercze cykle, a także walczyć z wagą, rutyną, przeciwnościami. To wyniszczający proces, dlatego dziwię się tym, którzy nie doceniają. Na szali przed wejściem do oktagonu leży wiele – tytuł, kasa, ale i zdrowie, zawodnicy mma zmagają się z ogromną presją.
Niby miały być pokazane dwie twarze Asi, jak na oficjalnym plakacie, ale nie było to wyraźnie zarysowane – ot, sportowiec w trakcie, przed i po robocie… Często zarzuca się dokumentom, że nie mają myśli przewodniej (ostatnio „Skandalowi Molesty”…), a są jedynie luźnym zlepkiem scen bez puenty. Cóż, o filmie Kolińskiego można by powiedzieć w zasadzie to samo, ale co z tego, skoro spędziłem miłe półtorej godziny? Po prostu lubię patrzeć na treningi Asi (śledzę jej kanały), na to jak się motywuje, wychodzi do walk, więc zlepek takich scen był czystą przyjemnością, przyglądaniem się maszynie. A z tą myślą przewodnią też nie przesadzajmy – obserwowanie procesu treningowego powinno wiele nam o Jędrzejczyk opowiedzieć. Dobrze było raz jeszcze przeżyć te emocje, które budziły o 4:00 rano, kiedy Polka po raz kolejny broniła tytułu wagi słomkowej.
Podobały mi się częste fragmenty ze słynnym różańcem Jędrzejczyk. Myślałem, że tak tylko na walki go wyciąga, a tu proszę – różańcem bawi się dzieciak z jej rodziny, Asia odmawia go zbijając wagę na bieżni, oglądamy fragmenty mszy świętej w Los Angeles, a nawet słuchamy wypowiedzi księdza. Super, że to poszło w eter. Nieco gorzej wypada przy tym obmawianie Karoliny Kowalkiewicz od wieśniar… Trochę dostało się też trenerom i klubowi Asi z Olsztyna, pewnie widzą sytuację inaczej. Tak to jednak jest, ambicje Jędrzejczyk sięgały być może zbyt wysoko i po prostu miała jaja to wyrazić, ba – zamienić Olsztyn na American Top Team, w którym jest do dziś…
Ostatnia walka Joanny Jędrzejczyk cały czas przed nami…
O tym, że wiara jest w kryzysie głównie przez grzechy ludzi – w tym ważnych – Kościoła, pisałem nie raz. O tym, że dzieje się tak także za sprawą ofensywy, nazwijmy to: innych postaw w światowej popkulturze, również nie sposób nie wspomnieć. Czas jednak na ostatnią, niewygodną, część „trójcy” – lenistwo i powierzchowność katolików. Gdyby nie ona, niestraszne byłyby nawet te dwa pierwsze powody.
Aktywna i wierząca większość miałaby też większe szanse na lustrowanie swoich kapłanów (pomoc w usuwaniu z Kościoła tych, którzy dopuszczają się – już widocznych – zbrodni, pomoc w zastąpieniu ich ludźmi wiary, to może zacząć się od twojej interwencji [1]) oraz na więcej chęci do głoszenia Ewangelii, także poprzez wplatanie chrześcijaństwa w kulturę.
Wszystko zależy od predyspozycji i chęci. Niestety chęci jest bardzo mało, a czas został zagospodarowany inaczej.
Idę dzisiaj na niedzielną mszę w samym centrum miasta o 10:00, a tam mocno przerzedzone. Gdzie są katolicy…?
Obejrzeli film Sekielskich, ich koleżanka z pracy poszła na Strajk Kobiet, wspiera postulaty lewicowe [2], a w ostatnim sezonie „Domu z papieru” nowy bohater ludzkości kopał jakiegoś jełopa m.in. za homofobię, więc doszli do wniosku, że jednak Kościół nie? Wiem, że to uproszczenie, ale gdy rozmawiam z ex katolikami (tzn. niby nimi pozostali, ale nie korzystają z sakramentów, czyli de facto się z Kościoła nieoficjalnie wypisali) – każdy jest czymś urażony. Biedne serduszka…, w tym pewnie wiele takich, które nigdy nie dały czegoś od siebie.
Znając duże parafie i fakt, że w każdej jest przynajmniej jeden kumaty ksiądz, otwarty na ludzi i chętny do pracy duszpasterskiej, nietrudno zgadnąć, że zdecydowana większość nawet nie próbowała rozmawiać, poszukać kogoś innego – prócz Chrystusa – kogo można by się było chwycić, aby dalej być i wzrastać. Ba, czy próbowali samemu się formować, oglądać, czytać, jeździć, przede wszystkim – modlić się? Często wystarczy jeden pretekst, by pomyśleć skrycie: teraz wreszcie mam powód (by nie musieć tracić w niedzielę dwóch godzin na mszę), a powiedzieć głośno: co ja będę chodził do skurwysynów, złodziei i zboczeńców!
Cóż, też nie mam zamiaru chodzić do złodziei i zboczeńców, bo generalnie moja wiara nie zgadza się z takim zachowaniem. Wiara braci ze Wspólnot Jerozolimskich sprzed stadionu w Warszawie, sióstr-mniszek spod Wejherowa, do których jeżdżę, czy zwykłych księży z duszpasterstwa akademickiego, którzy zawsze w punkt i starannie starają mi się odpowiedzieć na zwykłą spowiedź w konfesjonale również nie zgadza się ze zboczeniami i złodziejstwem. Tymczasem obrażalski „odchodzi od ciemnogrodu”, co ciekawe – karmiąc od teraz ducha (bo czymś trzeba…) nowymi trendami, „empikową filozofią” (zobaczcie do działu poradników „jak żyć”, ile tego jest, jedno lepsze od drugiego, wysyp zachodnich guru zwanych specjalistami od rozwoju osobistego…).
Najwięcej spotkałem takich, którzy „niby są”, ale „co on mi będzie zabraniał” (bohaterowie Netflixa nie mają podobnych rozterek moralnych), czyli mówiąc wprost – brak im podstawowej wiedzy. Ile razy słuchając czyjegoś oburzenia musiałem tylko odpowiedzieć: „ale tak jest w Piśmie, więc czego niby ma uczyć Kościół Katolicki?”… Noszą krzyżyki, a nie znają w ogóle (!) nauk Jezusa, może prócz tych, które przywołuje się w filmach typu Sekielscy, dla obnażenia hipokryzji zboczeńców przebranych za kapłanów.
Moim zdaniem obecne czasy pokazują ilu tzw. polskich katolików było powierzchownych, na pokaz. W latach dziewięćdziesiątych kościół był np. jednym z niewielu miejsc, do którego można na siebie wrzucić złoto ze szkatułki, pokazać nową kieckę i fryz. Teraz wystarczy przejść się po galerii, można gdzieś indziej błyszczeć wśród sąsiadów i mas…
Błyszczenie w towarzystwie, walka z Systemem, obrona świątyń – to wszystko za mało, by zostać. W wierze i Kościele ma chodzić Ci przede wszystkim o Boga, duszę swoją i bliźniego. Jak się ubierasz i z kim chcesz się bić to już dodatkowe kwestie… Niekoniecznie Jezusowe.
Jeśli jesteś katolikiem dla duszy – nie na pokaz – będziesz walczył w każdych czasach, bo chodzi Ci o Boga. Albo powiedz wprost, że nie dajesz rady, bo bardziej pociąga cię liberalna „wolność”. Jaka to wolność, każdy powinien widzieć, ta wolność to publiczny lincz, którego dopuszczą się na wszystkich głoszących inne poglądy niż obowiązujący obecnie trend światopoglądowy Zachodu. Coś mi się zdaje, że tam też jest wielu zboczeńców i złodziei, ale od idei nikt z tego powodu nie odchodzi…
Mógłbym pisać i pisać, ale skończyć można tylko prośbą o rachunek sumienia każdego z osobna. Może pora wracać?
[1]: Sam lata temu wykręciłem aferę w lokalnych mediach księdzu, który moim zdaniem, a miałem czas na pół roku bliskiej obserwacji, działał w placówce dla biednych dzieci, delikatnie mówiąc – bez serca, tylko jak urzędnik, ucinając nam piękne inicjatywy. Nie mówimy tu o żadnych krzywych akcjach, ale już to, co on robił, a właściwie czego nie robił, było moim zdaniem podstawą do wstawienia się za dzieciakami i zwrócenia uwagi na to miejsce. Co ciekawe, ten sam ksiądz przyszedł do mnie na kolędę kilka lat później, nie miałem też oporów się przed nim spowiadać. Twardo oko w oko z nimi, szczerze i tyle – tylko czy nam zależy na dobrych zmianach, a może na samym narzekaniu i ucieczce…?
[2]: Z pewnością tego typu organizacje nie oceniają obiektywnie Pisma Świętego (katolikom się nie chce czytać, a co jeszcze im…), które prócz tego, że naucza poddaństwa żony mężowi (w innym sensie niż to znane choćby z Islamu, bo opartego na miłości – nie prawach), chwilę później dodaje, że mąż musi kochać poddaną mu żonę. Pod słowem kochać kryje się cała paleta zachowań. Czyli mówiąc wprost – jeśli mąż jest kawałem skurwysyna, żadne poddaństwo owej żony nie obowiązuje, to ma działać w obie strony. Decyzję o niezabijaniu dziecka (heh) katolicka rodzina także powinna podjąć zgodnie i w miłości, to wynika m.in. z wiary. Muszą się zaopiekować z miłością, nie mogą usunąć. Doprawdy, straszny skandal…
PS: Przy okazji, kulturowo. W 2020 Marek Kondrat wypuścił kolejny fabularyzowany dokument związany z wiarą – „Czyściec”. Nie jest to wybitne dzieło, gdyby nie niewiele wnoszące epizody Kożuchowskiej, mogłoby to być reportażem wrzuconym na YouTube, a nie filmem wydanym na DVD. Natomiast konsekwentna praca reżysera, który ciągle kojarzy mi się z głównym bohaterem „Dnia Świra”, budzi szacunek.
Kondrat grał „Świra”, a od kilku dobrych lat z zapałem bożego świra kręci kolejne obrazy dotyczące któregoś z aspektów wiary. Jedne lepsze, drugie gorsze, ale podpisuje się znanym nazwiskiem pod obrazami o ojcu Matteo, siostrze Faustynie, czy Maksymilianie Kolbe. Wspieram, kupuję, chodzę do kina i namawiam do tego samego. Ci święci żyli naprawdę pięknie, ale po co o nich robić serie dokumentalne na platformę Netflix skoro tylu jest religio-zboczeńców, a to się lepiej klika…? Takie prawo rynku i obyczajowej rewolucji, której dzisiejsi twórcy są częścią…
PPS: 17 września 2021 do polskich kin wchodzi film o kardynale Wyszyńskim „Zemsta, czy przebaczenie”. Canal+ macza palce, bardzo dobrze.
Gdzie są w dzisiejszym Kościele kapłani z takimi jajami? I przede wszystkim – tacy, którzy nie pogubili się w dogmatach, stali twardo, ale i mądrze?
Sprawdzajcie też nowy klip Tau – „Wielkie Serce” („Wyszyński – zemsta, czy przebaczenie” Official Promo Video), który konsekwentnie promuje swoją muzyką kolejne dzieła katolickiej kinematografii. Przy tym dał całkiem ciekawe zwrotki. Czekam na płytę, vlogi i koncerty!
PPPS: Taka pierdółka jeszcze – podesłana przez czytelnika, związana z nowymi mediami. Na necie pewna piosenka robi furorę i jest faza na to wśród młodych, dokładnie na podkładanie wszelkich motywów pod tą nutę, m.in. historie krajów, religie itp. Można też trafić na filmiki z Jezusem, Kościołem i chrześcijaństwem w ogóle, podkładanymi pod ten kawałek. Ilość wyświetleń przykładowego filmiku zadowala, a w szczególności, gdy poczyta się komentarze ludzi z całego świata o ich nawróceniu… Każdy może robić takie rzeczy.
Dryń, dryń, pierwszy dzwonek, rozpoczęcie roku. Dzieci, możecie powitać się z nową klasą, zintegrować, zanim będziecie widziały się na Zoomie podczas lekcji online. Takie czasy. Do tego niedługo zacznie się pogoda typu „Robert Miles – Children”, ponura, mokra Polska, którą będziemy oglądać do czerwca. W tym wszystkim spróbujemy pozostać szczęśliwi, jakby „Waiting For Tonight” panna Jennifer Lopez kierowała właśnie do nas…
Nie żebym z braku tematu pisał o pogodzie, robię to często, bo – nie wiem, czy też tak macie – aura wyznacza mi rytm wspomnień, znacząco wpływa na nastrój. O każdej porze roku noszę z tyłu głowy adekwatne obrazy z przeszłości. Jako osoba wrażliwa, odczuwałem w pełni nawet zwykłe stanie z kolegami na klatce, które ciągnęło się latami. Chodzący worek sentymentów, mimo że ciągle żyję aktywnie. Doskonale pamiętam zwykłe, codzienne wracanie chwiejnym krokiem środkiem lasu między osiedlami, dźwięk kałuż, jesienny wiatr, dni naznaczone jakąś poezją, nieistotne pierdoły. Wszystko zostaje i wraca wraz z chmurami, aż w lipcu niebieskie niebo zastąpi te flashbacki projekcjami typu Mielno lat dziewięćdziesiątych z całym jego kiczem. Dyskotekowymi kulami.
Niesamowite klatki składają się na życie człowieka, tylko nie wszyscy chcą je przechowywać, odczytywać na nowo, westchnąć za specyficznym klimatem, który przeminął, uznać go za coś wartościowego.
Sokół wypuścił właśnie drugi teledysk zapowiadający kolejną solową płytę. W „Jednorożcu” ironizuje z tych, którzy mówią ciągle, że „kiedyś było lepiej”…
Refren fajnie siada, tekstowo Wojtek bez fajerwerków – rzekłbym: standardowo, ale nie w tym rzecz. Wspominając regularnie czasy z okolic 2000 roku mam odczucie, że niekoniecznie było lepiej, ale było inaczej, a tego co składało się na owo inaczej już nie ma.
Też nie chciałbym powrotu do lat, w których wyjechać za granicę na zwyczajny trip było finansowo niemożliwe, ba – dla bogaczy było zarezerwowane nawet żarcie w knajpach, czy podstawowe dziś wygody, nie mówiąc o możliwościach. Świat nie był lepszy – nie dla wszystkich.
Lepszy – ale już nie do powtórzenia – w dziewięćdziesiątych był fakt doceniania małych rzeczy, to że jak już się czegoś w końcu doczekałeś, sprawiało podwójną frajdę. Jako, że nie było tylu opcji – zauważało się więcej, szukało się więcej, sposoby na nudę były kreatywne…, co nie znaczy, że mądre. Pewnie, co drugi z Was mógł w wielu momentach życia zacytować Alexa z „Nakręcanej”: Nie będzie wam chętnie tu słych to szajsowate i horybłe story, jak to mój ojczyk w szoku obtłukiwał i krwawił sobie grabki na tym poniekąd lipnym Bogu w Niebiesiech i jak macocha usta w prostokąt rozdziawiała do tego ouuuu ouuuu ouuuu w matczynej rozpaczy, że jedyna latorośl i syn piersią jej wykarmiony rozczarował wszystkich ach jak horror szoł i do takiego stopnia. Czy chciałbym, aby mój syn w taki sposób „zwalczał nudę”…?
Poza tym, mówi się „kiedyś było lepiej” z powodu wspomnianego sentymentu – byliśmy młodzi, odkrywaliśmy, przeżywaliśmy po raz pierwszy. Patrzymy na dzieciaki z głowami w telefonach i współczujemy im, że tego nie przeżyją. Czy współczujemy słusznie? Sokół podsuwa – może i rzeźwiącą – myśl, że niekoniecznie. Też uważam, że sobie poradzą…
Nie, lepiej w dziewięćdziesiątych nie było. Dzikie, niebezpieczne czasy, w których nikt nic nie ogarniał – od nauczycielek w szkole po służby porządkowe, a kasy nie było. Musiałeś być silny, by przetrwać – przynajmniej w mojej podstawówce, która – i nie muszę wcale naciągać na siłę – pełna była solówek, większych awantur i narkotyków (zioło, feta, ale także klej wdychany masowo w krzakach przez bandy dzieci). Te imprezy na klatkach, w piwnicach i krzakach miały swój urok, ale na Boga – wszyscy byliśmy trochę menelami… Niektórzy pozostali nimi do dziś.
Pewne dzielnice przypominają mi tamte czasy, m.in. dlatego, że tamci ludzie cały czas siedzą pod trzepakiem, tylko o dwadzieścia lat starsi. Źle zinterpretowali teksty o osiedlowej wierności i nie rozwinęli się, zostali. Nie ma to w sobie już niczego z punk rocka, raczej czysta żuleria.
– Siemasz. Miałbyś jakieś 2,10 zł?
Kłamię, że nie mam, bo nie chcę od nowa uruchomić machiny z regularnymi żebrami, wbijać chłopakom gwoździa do trumny. Od lat dziewięćdziesiątych nadal dwa złote są szczytem marzeń na porannym kacu.
– Co się stało w rękę?
– A, melanżyk mały, złamana.
Chwiejny krok, bruzdy na twarzy, dłoń w gipsie. Zero zachwyconych kobiet w towarzystwie.
Lata dziewięćdziesiąte to też fala głupoty. Można wiele złego powiedzieć o Internecie, że ogłupia, ale jednak otwiera okno na świat. Nie było wiedzy, było natomiast sporo ideologii powierzchownych i subkultur z nimi związanych. Stare teksty są tyle szczere, co naiwne, wtedy zaś traktowane jak objawienie. Jedną z cech charakterystycznych starych czasów było błądzenie po omacku i nadstawianie za to karku. Klimat był ciekawy, ale z dzisiejszej perspektywy – nader często durny.
Nie jestem już takim fanem Sokoła jak jeszcze kilka lat temu, ale „Jednorożcowi” wpędzającemu mnie dziś w melancholię dam dzięki powyższemu teledyskowi uciec… Może najwyższy czas, by oddalił się na dobre?
Tak się chyba nie da. Wszak Sokół też na kolejnej już płycie wspomina… Pesel nas dopadł.
Burza zdrowotna, emocjonalne tornado w pracy – jak każdy z Was poruszam się z własnym krzyżem. Chciałoby się czasem, niczym biblijny Jonasz, uciec pod pokład i zasnąć, ale tak nie można.
Mieliśmy pojechać na międzynarodowe zawody we trzech zawodników, ale ostatecznie mogę wystawić jednego, bo dwóch się, mówiąc delikatnie, wykruszyło. W życiu trenera bywa tak, że latami szkoleni z pasją zawodnicy odchodzą. Wydawało się, że jesteście związani na dobre i na złe, a tu jednak – coś nie zagrało, jak to często bywa w zbyt intensywnych relacjach. Cóż, trzeba brać to na klatę, „Life will never be the same, life is changing” – jak śpiewał niejaki Haddaway w kawałku „Life” [1]. Ludzie byli – ludzi nie ma, oto życie. Na szczęście życie to też: jeśli nie uśniesz – będą następni.
Jedziemy we dwoje i będziemy dobrze się bawić.
Byliśmy kiedyś na zawodach, kiedy przewidziany był radykalny protest przeciwko restrykcjom związanym z wirusem. Moja młoda kiepsko wylosowała, tamta to prawdziwa burza, więc żeby nie myślała za dużo o czekającej ją walce, pojechaliśmy na ten protest. Wszystko było wtedy zamknięte, tylko ulice nadal nasze. Wybuchające petardy i unoszące się nad okolicą bluzgi były większym relaksem niż leżenie na miękkim hotelowym łóżku z masą obaw odnośnie dnia jutrzejszego, z przerwą na posiłki nakładane w rękawiczkach i masce.
Chcieliśmy coś zjeść w barze niedaleko stadionu, ale wyrzucili nas z frytkami na zewnątrz. Siedzieliśmy w ciemni, na ławce pod kościołem, miałem białą czapkę i czarny kaptur, jakaś babcia wzięła mnie za zakonnicę, krzycząc z daleka:
– Smacznego siostro.
– Smacznego, smacznego…
Pośmialiśmy się, młoda przyjęła przegraną i cały wyjazd z uśmiechem. Czy to nie jest najważniejsze? Serio – jest. Cała reszta, medale, sukcesy to tylko kręgosłup, na którym można budować fajne chwile. Czegoś trzeba się uchwycić, by nadać sens, wytłumaczyć sobie cykliczność naszego życia.
Chodząc z cudzym dzieciakiem po mieście, podobnie zagubionym jak ja, wśród lecących w policję rac, czułem przynajmniej, że dzieje się coś ciekawego, oryginalnego, spontanicznego. Dzieciak też to czuł. Razem trollowaliśmy zachowanie przykładnego, poprawnego wychowawcy i jego wzorowej uczennicy. Nie byliśmy profesjonalni, ale młoda kopie profesjonalnie… i w tym cały sens.
Od zawsze wychodzę z założenia, że profesjonalizm w nauczaniu nie polega na ładnym opakowaniu swojej oferty, na PRze, promo, chociaż fajnie to wszystko mieć. Profesjonalizm objawia się w tym jak uczysz, co przekazujesz. Jakie masz efekty, jaki wypracowałeś w dzieciaku poziom i czy potrafisz kogoś wciągnąć w ten świat, który sprzedajesz. Ilu podopiecznych, chociaż nawet o tym nie wie, ma już w sobie coś z ciebie, z twojej pasji i osobowości?
Jeśli chcesz robić cokolwiek profesjonalnie, pierwszą myślą musi być nie to jak mam mówić i wyglądać, a czy w moim planie zawarte są wszystkie warunki, by efekt pracy był lepiej niż dobry. Szukając profesjonalisty nie szukam osoby, która ma ładny garnitur i fajnie gada, tylko takiej, która na poważnie zajmie się tym, za co jej płacę, kocha to, jest dla mnie w porządku. Oczekuję zaangażowania, nie podręcznikowych zachowań.
Dobrym przykładem są politycy – ufasz im, bo wiedzą w jaki sposób ustawiać dłonie podczas transmitowanej na żywo konferencji? Jak wiesz, nie układają ich bez powodu – znaczny procent ludzi łyka powierzchowny profesjonalizm, czyta książkę po okładce. Myk polega na tym, że niektórzy mają zarówno profesjonalne opakowanie jak i nauczanie, a niektórzy cwaniacy tylko to pierwsze, czego laik nie jest w stanie szybko rozróżnić, nie chce mu się. Gdyby nie żona, miałbym tylko to drugie – w robotę wkładam całe serce, ale PR jest dla mnie pojęciem obcym. Chcę zostać sobą, nie zatracić spontaniczności, być profesjonalnie nieprofesjonalny mimo faktu, że i tak skończysz wytknięty, a nawet wygnany, jak Edward Nożycoręki. Chodzenie swoimi ścieżkami ma cenę.
Był taki komik – chociaż on sam nie lubił tego określenia – Andy Kaufman (na zdjęciu wyżej). Stworzył fikcyjną postać i nazwał ją Tony Clifton. Jako, że lubił zacierać granicę między rzeczywistością, a skeczem, miał nie przyznawać się, chociaż i tak każdy to wiedział, że Tony to on i że jest postacią wykreowaną. Występował na scenie jako Andy i – już przebrany – jako Tony, zapewne w zależności od nastroju. Pierdolił wszystko, a w szczególności to jak odbierają jego wcielenia inni. Zachowania Andy’ego były zrozumiałe tylko dla wąskiego grona. Niektórzy rodzice moich zawodników też mnie nie rozumieją, tego jakie mam ścieżki i metody, ale jakoś akceptują i twierdzą, że zarażam pasją. To plus dzisiejszych czasów – otwarte umysły czterdziestolatków. Kaufman nie miał tego szczęścia.
Bycie profesjonalnym w rozumieniu PRowskim musi być w sumie nudne. Wolę być sobą i wiem, że gdybym wyszedł na dach, niczym bohaterowie filmu „A Long Way Down”, znalazłbym na nim kilku takich, którzy finalnie przypomną mi dlaczego warto żyć. Jak ta dziewczyna, którą zatargałem na protest, jak ta babcia, która pomyliła mnie z zakonnicą. Żyję po to, by łapać bieżące chwile i się śmiać, wpierdalając frytki na ławce pod kościołem. Tu nie ma polityki, nie muszę uważać jak wyglądam i jak posługuję się sztućcami. Reszta przyjdzie sama.
W drogę zatem… W wielu sztukach walki występuje to azjatyckie słowo – DO. Bo właśnie droga jest najważniejsza.
[1]: A wrzucę ten dancowy gniot, także z tego powodu, że była to pierwsza piosenka jaką w życiu zapętliłem. Tak, pamiętam ten moment. Kilkuletnie dziecko, radio-jamnik przyklejony do prawego ucha, na które dziś już gorzej słyszę i kaseta taty. Katowałem to w kółko.
Życie nigdy nie jest takie samo, życie się zmienia. Żegnajcie uczennice…, powodzenia. Czas na młode orły…
Jeszcze jest tu pusto, mamy poniedziałek, stali klienci po pierwsze dochodzą do siebie po weekendzie, po drugie są jeszcze w pracy, pijąc czwartą kawę i starając się jakoś przetrwać do fajrantu, a następnie do kolejnego weekendu. Tym razem zamówiłem shishę premium. Mocniejszy tytoń z Ukrainy, mieszanka mięty i lodu, która przy zaciąganiu się daje uczucie mrożonego gardła. Do tego zimna cola z lodem. Puszczam pierwszą chmurę. Najpierw czuję mieszankę ulgi, relaksu i słodyczy, a następnie odrobinę lęku. Pocieszam się, wielu trenerów sztuk walki paliło, mówi się na przykład o Chińczyku Ip Manie. Tak! Mistrz Kung Fu będzie dzisiaj moją podporą w nałogu, to tak działają te mechanizmy uzależnień, nie?
Zaciągnąłem się głęboko. Ten smak najlepiej wchodzi po półgodzinie, gdy nieco się już przepali – z początku jest za mocny. Lubię mocne, nie to coś serwowane w większości barów z shishą w Polsce. Mało kto się na tym zna i potrafi porządnie przygotować palenie, ale znalazłem takie miejsce.
– Nie boisz się, że forma spadnie? – spytał znajomy już barman, któremu kiedyś pochwaliłem się swoją pracą.
– Trochę się boję, czuję różnicę w płucach, ale wiesz – miałem dość tej ascezy z czasu bycia zawodnikiem. Trzy lata temu ostatni raz wystartowałem, trzy lata temu ostatni raz liczyłem kalorie i biczowałem się tym wszystkim. Mam dość, chcę się zrelaksować.
To między innymi w tym miejscu nieco zjeżdżam z ambicji, rozluźniam się, chociaż często nachodzi mnie lęk, że coś właśnie psuję, że coś, co jeszcze nie powinno, właśnie się kończy. Natręctwa są jak uzależnienie, nie pozbędziesz się ich łatwo ze swojej głowy. Robię treningi z uczniami, by udowodnić sobie, że jeszcze mogę – ćwiczę, ale coraz częściej zostaję w tyle. Coraz starszy i coraz szybciej spocony.
Latami byłem nakręcony, a moje myśli przypominały wybuchający Koktajl Mołotowa.
– Ja pierdolę, ja pierdolę! Czas wstać, iść biegać, gotować, jeść, potem trening na worku. Muszę, muszę! Muszę być gotowy, by w razie problemów, wyzwań wygrać!
Aż ten uroczysty pierwszy raz sam siebie zastopowałem.
– Czekaj, czekaj, w razie jakich problemów… i czy są one aż tak ważne? Czy to w ogóle są problemy? Z kim mam wygrać skoro nic się nie dzieje, nikt tego ode mnie nie wymaga?! Po co ta asceza skoro zakończyłem etap zawodnika jak setki tysięcy innych?
Shisha master oddalił się za ladę. Zostałem sam z fajką, zeszytem, piórem i kilkoma książkami. Biografią Bruce Lee oraz dwoma pozycjami duchowymi – jedną katolicką, a drugą dotyczącą taoizmu. Ta katolicka to rozważania Thomasa Mertona, a on z kolei był otwarty na filozofie Dalekiego Wschodu, które wciągał do swojego chrześcijaństwa. To takie dalekowschodnie, prawda, buszka ściągnąć i głębiej pomyśleć? Żeby to było takie proste i bez wyrzutów sumienia… Zawsze coś za coś.
Od kiedy zdałem sobie sprawę, że nastąpił koniec prób wzniesienia się na szczyt formy fizycznej, koniec satysfakcji z samego tylko startowania i samej tylko nadziei, że uda się coś sensownego jeszcze ugrać w tym sporcie, nic już nie było takie samo. Pewien rozdział został zamknięty, a źródło endorfin szczęścia odcięte, mimo prowadzenia przez pięć dni w tygodniu kilku grup, w których nauczam, mimo weekendów, podczas których często jeżdżę na seminaria i zawody jako trener.
Na szczęście jest alternatywa. Mogę wyrazić siebie w swoich uczniach, istnieje inne ujście dla pasji. Jednak często przy dymku, jak na złość, własna ambicja wraca by kopać mnie po dupie, jest moim największym przyjacielem i wrogiem, przeżyłem z nią wzloty i upadki, takie do łez. Kiedy ją karmiłem pozwalała mi żyć. Żywiłem się zastrzykami satysfakcji, że jeszcze mogę, mimo trzeciego krzyżyka na karku. Nie potrafię już jednak nawiązać do tamtego szaleństwa, do radości z biegania jeszcze przed kawą i śniadaniem. Do walki z lenistwem na śmierć i życie. Podczas treningu też czuję się raczej jak kupa sentymentów niż jak kupa mięśni. Tłumaczę dzieciakom zadania i łapię przy tym zadyszkę.
– Przyjmij to z godnością! – mówię do siebie pod nosem. Przecież kiedyś trzeba było odpuścić sport wyczynowy i wyluzować, mimo że to trudne, mimo że na fejsie ciągle wyskakują idealni ludzie – cały czas w formie, cały czas gotowi, by cię wkurwiać. Jak pisał Michel Houellebeckq („Interwencje 2020” już w polskich księgarniach), zastanawiając się nad przekazem świata reklamy: Musisz pożądać. Musisz być godny pożądania. Musisz uczestniczyć w rywalizacji, w walce, w życiu świata. Jeśli się zatrzymasz, przestaniesz istnieć. Jeśli zostaniesz z tyłu, będziesz martwy. Z jednej strony nie dam się lenistwu, z drugiej – takiemu szaleństwu. Nie chcę być kiedyś jak te „super dziadki”, wrzucające na Facebooka swoje zdjęcia w opasce jak Rambo, z dołączonymi do nich tekstami w stylu: „wiek to tylko liczba”. Co oni chcą udowodnić, że śmierć ich nie dopadnie? Co światu z tego, że będziesz robocopem? Zacząłem widzieć tą obsesję doskonałości jak każdą inną obsesję człowieka Zachodu i pewnie to mi pomogło nieco spuścić powietrze…
Nadszedł czas na satysfakcję z sukcesów moich podopiecznych, otrzymałem medal za Mistrzostwo Polski, staliśmy na podium Mistrzostw Europy. W tym szaleństwie, w moim szaleństwie jest najwidoczniej metoda, a brzmi ona: wychowasz sensownych zawodników. Czekam na tego jednego, który poczuje mój klimat i potem przekaże go dalej. Jest na co czekać, jest o czym marzyć.
Zwykła kolej rzeczy. Nadszedł czas Pana Miyagi.
Pocieszam się, bo kiedyś miałem odwagę zamarzyć o pracy powiązanej z pasją. To jak wbicie flagi na odkrytej przeze mnie planecie, w momencie, kiedy wielu skazywało ten statek na niepowodzenie, narzucało mi inny kurs. Teraz życie jest sumą pasji – nie przymusów. Jest tak inne niż życie ludzi, których znam, że czasem czuję strach i obawę przed byciem wolnym i szczęśliwym. Kto mnie dopadnie? Rak, czy ZUS? Przecież trzeba ciężko – i to od rana do wieczora! – pracować, uczyć się, odmawiać sobie i jeszcze raz ciężko pracować! Jeśli nie, powinny gnębić mnie wyrzuty sumienia. I gnębią…, propaganda, normy społeczne, reklama odciskają piętno… Na świecie są miliony ludzi z gorszą kondycją od mojej, ale i tak bywam zdołowany. Wszystko zaczęło się z momentem odejścia od obsesji doskonałości na rzecz odpoczynku i dobrego buszka. Musiałem, bo przysięgam, że bym zwariował. Sport wyczynowy ryje banię.
Nostalgię potęguje ponura pogoda, opady deszczu. Oto ja, trener, któremu właśnie skończył się czas progresu. Wziąłem kontemplacyjnego buszka, za oknem nadal trwają wyścigi jednostek, walka o hajs i uwagę.
Chuj z tym.
Wstaję jak zwykle wcześnie rano, mgła zasłania widok z wysokiego piętra bloku. Jesień tuż, tuż. W życiu jak zwykle pojawiły się problemy do rozwiązania. Odmawiam poranną modlitwę. Robię sobie zdrowe śniadanie.
W trwaniu w stanie łaski uświęcającej, blisko Boga, przeszkadza wiele czynników, a najbardziej my sami z naszymi namiętnościami. Zaraz po tym są toksyczne relacje na życiowej drodze, które wytrącają nas z równowagi, zaburzają wewnętrzny spokój. Trzeba się ćwiczyć w wewnętrznej ascezie, to normalny trening na wzór sportowego. W sporcie z czasem nabierasz pewności siebie, jeśli chodzi o ducha dzieje się podobnie. Wypadając z rytmu treningowego zatracasz część argumentów i jesteś słabszy, więc jeśli chcesz się utrzymać na powierzchni – musisz czuwać, trwać, walczyć.
Chcę czuwać, bo nerwy i namiętności są złym doradcą, od podejmowania decyzji w grzechu (nienawiści, zazdrości, zawiści itp.) gorszy jest chyba tylko trailer filmu „Furioza”. Niestety (?), atmosfera do tego czuwania jest w Ojczyźnie coraz gorsza i będziemy musieli wykazać się wytrwałością i poradzić sobie z próbą, chwytając się płaszcza Tego, o którego faktycznie powinno chodzić (bo przecież nie chodzi o PiS…).
Przez kilka ostatnich lat wiara katolicka w Polsce jest zaciekle atakowana. Nie chodzi tylko o ujawnianie afer, bo te mają prawo (muszą!) być ujawnione, ale o światopogląd – miały miejsce głośne protesty, profanacje, nawet agresja. Świątynie są coraz bardziej puste, a księża – mam wrażenie – zniechęceni. Może to wrażenie potęgują ograniczenia związane z covid-19, ale odbieram sytuację tak jakby ludzie Kościoła sami zaczynali wątpić w „ducha w narodzie”. Brakuje mądrej inicjatywy, zachodzą coraz głębsze podziały. Na tle tego Netflix, tak popularny jak w latach dziewięćdziesiątych dobranocki, produkuje kolejne antyreligijne bomby, a kultura popularna ma przeogromną, może nawet największą siłę.
Bywam w różnych kościołach, zależy gdzie akurat jestem, i nie pamiętam kiedy widziałem kapłana wygłaszającego z zapałem, siłą, żywą nadzieją swoje kazanie. Chyba wszyscy tacy przenieśli się do opcji „cyber-katolik”, bo faktycznie kilka ciekawych vlogów można w tygodniu obejrzeć. Co jednak z szarymi wiernymi i siłą, która powinna promieniować z każdej parafii? Nie raz odnosiłem wrażenie, że ksiądz jest bardziej znudzony staniem na ambonie niż wierni w ławkach. Tym sposobem daleko nie zajedziemy. Księża – a biskupi to już w ogóle – zawaleni są zbyt dużą liczbą obowiązków, które powinny wykonywać raczej osoby świeckie, kiedy kapłani będą realizować swoje kapłaństwo, wychodzenie i bycie dla ludzi.
Z drugiej strony, co mają powiedzieć katolicy w krajach, w których wioska czeka na wizytę księdza miesiąc czasu? Znajomy kapłan (ostatni z zapałem jakiego poznałem) był w Panamie na Światowych Dniach Młodzieży. Spał (długo, prawie miesiąc) w jakiejś wiosce, gdzie msza święta mogła odbyć się co najwyżej jeden raz w miesiącu. Mieszkańcy witali i traktowali go jak człowieka Chrystusa, nie jak potencjalnego zboczeńca, złodzieja, czy głupka-nieudacznika, który nie ma pomysłu na życie. Pozdrawiali z daleka, chcieli rozmawiać, pragnęli, by ich uczył, spowiadał, błogosławił. Ogromny głód wiary i szacunek do kapłaństwa – przeciwieństwo dzisiejszej Europy Zachodniej.
Kim jest ksiądz dla Polaka-katolika…? Ale też – kim jest Jezus i ewangelizacja dla księdza? Nie możemy pogubić się w tych relacjach, bo tysiące polskich świątyń będzie w końcu opustoszałych.
Jak sobie radzę z tym kryzysem? Skupieniem się na sednie – duchowości i na myśli, że jeśli Bóg jest, a to jest podstawą wiary, to sobie poradzi. Muszę jednak nad sobą pracować i „być”, bo wiara polega – mimo wszystko – na czynie, za sprawą wolnej woli samo się w naszym życiu (i w naszym kraju) nie zrobi, trzeba chęci i pracy. Zaczyna się od ducha i sakramentów. Nie izoluję się, żyję wśród ludzi, w świecie, który nie raz pobrudzi – co pewnie odczuwacie czytając moje teksty – ale zawsze wracam, by wziąć prysznic. Zweryfikować swoje ścieżki, nazwać błędy po imieniu, nawrócić się. Lata lecą, a naprawiam się i odzyskuję spokój przed tym samym wizerunkiem – Jezusa i Jego świętych. Lubię obrazki z amerykańskich slumsów, gdzie graffiti z Synem Bożym łączą się z miejscowymi problemami, kryzysami, niepokojem i biedą. Świata nie zmienię, ale mogę umieścić w nim Boga, On może promieniować w tym syfie i pomagać mi iść dalej mimo rosnącego dyskomfortu.
Pozostańmy silni.
PS: Na marginesie kryzysu wiary i rosnącego ateizmu, Łukaszenka robi Unii psikusa i oto mamy pod granicami tłumek wyznawców Mahometa i kolejny problem migracyjny do rozwiązania… Problem także moralny. Jak go widzicie? Piszcie na maila kontaktowego: ministerstwoodlotow@gmail.com.
PPS:
Daj nam pokój, o Panie
Tego dnia
Ponieważ nie ma nikogo innego
Kto by walczył po naszej stronie
(włączcie polskie napisy)
Czym jestem starszy, tym bardziej oczekuję od artystów buntowniczych tekstów bez konkretnej szufladki ideologicznej, a także ulicznych i jednocześnie inteligentnych, klimatycznych historii. Tekstów otwartych. Bity są kolejną sprawą (może nawet ważniejszą) – bez nich dobry kawałek jest już niemożliwy, to nie czasy przegrywania kaset na jamniku. Trzeba bardziej się postarać, by słuchacz odpłynął przy czymś nowym, zapętlił to, czuł ciarki, MC i producent muszą mieć to coś. Polska muzyka uliczna od +/- dziesięciu lat podnosi swoją jakość.
Czekam na nowości. Odpaliłem nowy singel Sokoła („Cześć”), kilka razy ponowiłem próbę, ale póki co czuję lekki zawód (lubię Sokoła w klimacie „Pomyłki”, nawiązując do ostatniej płyty). Przeglądając półkę (drewnianą, nie wirtualną) wybrałem i wróciłem do „COMBO” (2019) Hadesa. „SMOG”…, co to jest za sztos (oczywiście odpowiednio głośno na odpowiednim sprzęcie). Raperzy raczej nie przepadają za nazywaniem ich najbardziej niedocenionymi MC, mają swoją dumę i bazę słuchaczy, ale myśląc o Hadesie (obecnie Asfalt Records) nasuwa mi się właśnie to skojarzenie.
Zaraz po nim, pozytywniejsze – w Polsce ciągle jest szansa na „ten” hip hop. Jest Hades, Włodi, cała ekipa JWP i inni. Jedni mniej, drudzy bardziej eksperymentują z nowoczesnymi brzmieniami, ale to dobrze, wszystko ewoluuje – także muzyka osiedli. PRO8L3M, czy Hades są tego najlepszym przykładem. Ostatni solowy krążek Had wydał w 2019 roku, późniejszy album z Ostrym nie spełnił moich oczekiwań, ale od trzech ostatnich solówek Hadesa czekam na kolejną i mam podstawy wierzyć, że jak będzie, to nie zawiedzie.
[1]
Tym bardziej, że w marcu 2021 pojawił się news (popkiller.pl), że po udanej współpracy z Włodim (jak dla mnie najlepsza solo płyta Włodka, niektórzy liczą tam rymy, a chodzi o klimat, jak w ostatniej płycie Żyta z Noonem), producent 1988 (ex Syny) zapowiada płytę z kolejnym MC i ma to być właśnie Hades. 88 siedzi mi i to bardzo, mam zatem duże oczekiwania. Od „Czasoprzestrzeni” z Emade [2] czekam na album, który brzmieniowo przebije tą – jak dla mnie kosmiczną – płytę. W maju 2020 Hades wypuścił kawałek na #Hot16Challenge2, który wyprodukował 1988.
Kolaboracja Hadesa z 1988 jest naturalna. Obaj panowie reprezentują mocno uliczny styl, obu kojarzonych jest raczej z mrocznym hip hopem – 1988 mrocznie brzmi, a Had ma mroczny, „naturalnie najczarniejszy” w polskim rapie, głos. Ma też wiek, który pozwala wierzyć, że zostanie powiedziane coś ciekawego, a zarazem buntowniczego – Hades od dawna nawija o życiu poza Systemem, na tyle na ile to tylko możliwe, by się rozwijać (wyznaję obecnie podobną ideologię życiową). 88 tworzy w takim samym klimacie.
Nic nie wiadomo o dacie premiery (prócz niepotwierdzonych plotek, że wstępnie w tym roku), więc czekam tylko aż w końcu wjedzie na grubo informacji, singli, preorderów w temacie tej najbardziej wyczekiwanej przeze mnie obecnie płyty! Hades + 1988 nadchodzi!
PS: Klimat, bit. Serio, tylko 82 tysiące odsłon, tak mało osób samotnie jeździ po mieście z konkretną muzyką i mrokiem w bani?
[1]: A propos tekstu: „(…) Budujmy nowe szkoły, nie kościoły (…)” – u mnie przechodzi. Jestem wierzący, ale wokół siebie mam dziesiątki świątyń, do których mogę pójść (i chodzę). Domów Boga w Polsce nie brakuje, za to szkoły, szpitale – przepełnione. Moje podopieczne mają po 36 osób w klasie, a w szpitalu mnie ostatnio nie zatrzymali na dłuższe badania, bo nie mieli miejsca. Bogu trzeba na ziemi pomagać także poprzez pracę w pomagających człowiekowi (jego zdrowiu i rozwoju mózgu) placówkach…
[2]: Wrzucam jeszcze jeden klip, z czasów Prosto, przepalona rozkminka wyprodukowana przez jednego z lepszych speców w temacie – Emade (dwupłytowe Tworzywo Sztuczne już tej jesieni, to kolejna płyta, na którą czekam…). Tu już Hades dosadnie podkreśla swój ateizm, cóż – myślę inaczej i tyle, nigdy nie przeszkadzało mi to w sprawdzaniu sztuki. Tak już mam i uważam, że na dobre wychodzi wysłuchanie wszystkich stron. Odnajduję tam zaskakująco wiele bratnich dusz… Czy to nie są dobre owoce, gdy światy się przenikają i mają okazję sobie o sobie opowiedzieć?
W szpitalu czytałem książkę Jona Krakauera z 1996 roku, którą ostatnio (2021) ładnie wydało po polsku wydawnictwo Czarne. „Wszystko za życie” (dobry tytuł jak na lekturę w SORze…) to znana głównie za sprawą filmu historia Chrisa McCandlessa, który określił siebie jako „supertrampa”, by ostatecznie umrzeć z głodu i zatrucia w (dziś słynnym…) opuszczonym autobusie na pustkowiu. Miało to miejsce w latach dziewięćdziesiątych.
Mam wrażenie, że temat powrotu do natury, ucieczki w dzicz – wraz z postępem cywilizacyjnym – powraca coraz częściej. Ludzie szukają alternatywy dla życia w dzikim kapitalizmie i świecie reklam. Robią eksperymenty, uciekają, piszą o tym książki i kręcą vlogi.
Wiem, że historia Chrisa jest dobrze znana, ale głównie za sprawą filmu, tymczasem praca Krakauera znacznie poszerza jej horyzonty. Nie dowiadujemy się wyłącznie o życiu i ostatniej wędrówce Chrisa, poznajemy na przykład liczne przypadki innych „trampów”. Jon na ponad dwustu stronach próbuje uchwycić dlaczego ktoś decyduje się na ogromne ryzyko życia w izolacji, zdobywania szczytów, byle tylko uciec od cywilizacji. Nie wyżywa się na Chrisie, ale też nie rysuje mu laurki.
Wiadomo, że każdy kto ucieka od ludzi obudowuje to ideologią, bardzo często ma tendencje do filozofowania i idealizowania. „Wszystko za życie” nie sugeruje, że izolują się w taki sposób wyłącznie idioci, sam McCandless był niezwykle inteligentny i po studiach, ale jednak uciekają przed czymś, co zabolało ich podczas życia wśród ludzi. Mimo wszystko – ich idee okazują się dziurawe. Te rozkminy były momentami bardzo interesujące, nawet bardziej niż relacje z samych eskapad.
Na łamach starannie poskładanej książki znajdziemy także wypowiedzi członków rodziny Chrisa oraz relacje osób, które spotkały go na szlaku, rozmawiały z nim jako ostatnie. Przywoływane są zapiski z pamiętnika, który „supertramp” zostawił w autobusie, w tym cytaty z książek, jakimi karmił się duchowo.
Po dobrze zredagowanej, a przez to lekkiej lekturze, otrzymujemy jako taki zarys charakteru młodego człowieka, który oddał dosłownie wszystko za życie. Za życie po swojemu. Czy było warto? Po co o tym myśleć, pewien typ tak ma – i tak zaryzykuje, bo nie widzi dla siebie innej opcji… Chris gardził „amerykańskim snem”, a ostatni stos banknotów po prostu spalił.
Polecam książkę (znajdziecie w empiku), a jak Wam się nie chce czytać – film, z którego zajawka poniżej.
Kuszące, prawda…? Sam jednak wytrzymałbym może ze trzy dni… Żona, kawiarnia, księgarnia, muzyka, stadion, sala treningowa… itd.
Dłuższy czas tu nie pisałem, ale tak się złożyło, że pisać nie mogłem. Wylądowałem na SORze w mieście, w którym byłem akurat z dzieciakami na letnim zgrupowaniu sportowym. Bez zbędnego rozpisywania się – poważna kontuzja prawego barku, która dwa tygodnie nie pozwalała mi nawet leżeć w pełni komfortowej (bez skręcania się z bólu) pozycji, a co dopiero stukać w klawisze. Jak dobrze…, siadam do tekstu z ogromną chęcią, jeszcze bez pełnego czucia w ręce, bolesne prądy przechodzą przez prawą stronę cielska, ale powoli zaczyna być z górki – ból ustępuje.
Zajechałem pod stare śmieci i wydały się, jak zwykle po spaniu w obozowych warunkach, a do tego z przystankiem w szpitalu, tak piękne jakby nie były zwykłym starym blokiem. Na leżącym nieopodal dużym placu zabaw chłopaki bawią się w MMA w piaskownicy, obserwują ich z huśtawek równie młode panny. Obok jakiś małolat wskakuje hulajnogą na krawężnik, a koleżanka kręci go telefonem. Na wszystko jak zwykle patrzy krzywym okiem kilka bab z okolicznych balkonów i jakiś łysy zgred z psami. Welcome Home. Kto ma się sam wychować, ten sam się wychowuje, nawet jeśli mamy rok 2021, covid, czy inny syf. Dzieciaki, podobnie jak dorośli, zyskały „tylko” setki nowych bodźców, które pomogą im zryć sobie, lub innym, czaszkę. Poprzeczka, by tu się uchować na człowieka, została podniesiona. Ale słyszałem od nastoletniej podopiecznej, wcale nie takiej grzecznej, że nie chce skończyć jak rówieśnicy, którzy zaczęli chlać, ćpać. Nie można skreślać współczesnych dzieciaków, tak jak są narażeni jeszcze bardziej niż w dziewięćdziesiątych, tak też są jakby bardziej świadomi swojego istnienia i świata, który znacznie się skurczył przez ostatnich piętnaście lat. Ludzie jak zwykle sobie poradzą. Popsują się nawzajem, w ten, czy inny sposób, ale gatunek przetrwa, aż ktoś na tej najwyższej górze nie zachce inaczej.
Póki co zwiedziłem SOR, na którym interweniują ludzie, nie siły wyższe, ale przedstawiciela sił wyższych również spotkałem – spowiedź u Franciszkanina w poczekalni była specyficzna, a akurat jej potrzebowałem dla wzmocnienia ducha. Kolejne szpitalne starcie z siłami wyższymi, a niektórzy byli zdania, że wręcz przeciwnie – z tymi najniższymi (strachem) miałem już na sali, którą dzieliłem z kilkunastoma pacjentami.
Przez cały wieczór i część nocy towarzyszyły mi rozpaczliwe, właściwie krzyczane w jęku i rozpaczy fragmenty zdrowasiek jakiejś babci, z naciskiem na fragment „teraz i w godzinę śmierci naszej”. Leżałem sobie z tym bareczkiem, a za mną kobieta, która właśnie próbowała dobić się do najważniejszej z bram. Ja także wierzący, ale jakże inne mamy w tym momencie perspektywy. Spowiedź i po kłopocie, a tam próba zachowania nadziei na życie wieczne. Zdrowaśki były jednym z wielu krzyków zapętlanych z regularnością kilku minut, aż kroplówki przejęły panowanie nad ciałem.
Kto jeszcze krzyczał? Facet o rurce w swoim penisie.
– Heniuś! Heniuś! (chwila pauzy) Weź nożyczki i odetnij tą rurkę!
– Kim jest, kurwa, ta Heniuś? – pytamy się z sąsiadami, ale po chwili przerywa babcia:
– Teraz i w godzinie śmierci naszej! Teraz i w godzinie śmierci!
– O Boże! – krzyczy ten od „Heniuś”. Myślałem, że już zamilkła! A po chwili swoje…
– Heniuś, odetnij rurkę! Resztki jakoś wygrzebię!
Wychodzę na korytarz. Franciszkanin się uśmiecha, jedyny na SORze. W moim kierunku człapie jakiś typ o kulach. Od razu widać, że asior.
– Ziomuś, masz szluga?
– Nie.
– Kurwa, wyszedłem z kryminału po trzech latach i świata nie ogarniam, tu nigdzie nie można kupić szlug! Byłem na dworcu i mnie kurwy z ochrony zagazowały, rozumiesz? – żali się, pomijając powód, przez który ochrona dworca musiała użyć gazu.
Później okazuje się, że leżymy na tej samej sali.
– Panie X – młoda, ładna pielęgniarka wjeżdża do niego z buta – nie wolno tu pić!
– Jakie pić, o co chodzi?
– Jak pan tu trafił miał pan 2,4 promila i to nie spada, a wręcz przeciwnie – rośnie. Proszę pokazać mi tą wodę!
– Nic pani nie pokażę, co to, kurwa, służba więzienna?
– Nie, służba szpitalna – proszę nalać wody w mój kubek.
– Heniuś, Heniuś, odetnij kabel z fiuta!
– Teraz i w godzinę śmierci naszej… Zdrowaś Mario…
– Nic, kurwa, nie będę lał, wody nawet nie mogę pić?!
– Na monitoringu widać jak kradnie pan i pije płyny do dezynfekcji!
W końcu tak zagadali typa, że sam się poodpinał od kroplówek i wyszedł o tych kulach. Mimo wszystko próbowali go namówić.
– Niech pan przestanie tu pić i wyleczymy pana. A tak to jutro wzejdzie słońce i tak będzie boleć, że i tak trafi pan do nas na SOR.
Pomyślałem o tym jak głupio kręci się życie niektórych osobników. Więzienie, dworzec – gaz, chlanie środków do dezynfekcji na SORze, ucieczka z SORu – powrót na SOR, a między tym krzyczenie, że on jest tu największym człowiekiem ze wszystkich na sali. Można się pogubić w tych ulicznych hasełkach. Tak jak młody ćpunek, który również leżał niedaleko mnie.
– Nie może pan jeść, a tym bardziej popijać kolorowymi, chemicznymi napojami!
– Nie mogę jeść?
– No nie, w innym wypadku leczenie jest bez sensu.
Ćpunek lamentuje teraz gorzej niż ta babcia…
– Boże, zawsze mi czegoś zakazują! Jak nie szukają u mnie narkotyków to bułki z szynką! Nawet bułka z szynką jest zakazana! – po tej przemowie stwierdził, że wszyscy na tej sali jesteśmy śmieszni (bo leżymy i się leczymy) i wyszedł.
I tak zleciała ta noc, o brajdaszkowie moi, pełna rozmaitych krzyków i dialogów. Leżałem patrząc w sufit, pragnąc znaleźć się ponownie w gromadzie krzyczących dzieci z obozu, które do teraz uważałem za momentami wkurzające. Byłem pełen podziwu dla młodych pielęgniarzy-studentów. Nie widziałem, by przez noc kogoś olali, chyba, że tego od odcinania kabla od fiuta, mi też pomagali w momentach bólu nie do wytrzymania, naćpali mnie kroplówkami. Przede wszystkim z szacunkiem, cierpliwością, ale i niezbędnym im do pozostania przy zdrowych zmysłach poczuciem humoru, zasuwali całą noc przy cewnikach starszych pań. Tłumaczyli odważnie i cierpliwie – babciom, pijakom i ćpunom, czuć było, że mają misję. Jak dobrze, że niektórzy decydują się w ten sposób zarabiać na życie, ja bym nie mógł.
Gorzej z ogólnym stanem służby zdrowia. Zostawili mnie na noc chyba po to bym słuchał opisanej tu smutnej strony życia, bo lekarz, który miał mnie nazajutrz przebadać… okazał się („jednak”) być na urlopie. Aha.
Można było się zbierać, obojętnym krokiem po podanych dożylnie przymulaczach opuścić SOR…
PS: Doleczyć się muszę w domu, najgorsza jest nieunikniona przerwa od uprawiania sportu. Pozostaje sport oglądany. Zakończyły się jakiś czas temu Igrzyska, nie miałem akurat siły o nich pisać. „Jakiś facet”, który pracował na budowie by przygotować się do Tokyo, przywozi medal. Smutne to (źle zarządzane rozdawanie kasy na sport w miastach), ale jednocześnie piękne – Igrzyska Olimpijskie, mimo, że „to już nie to” nadal promują ten „prawdziwy sport”. Prawdziwy w sensie ten z pasji, gdy na szczyt, na ekrany światowych telewizji dochodzi szary człowiek, który niedawno zapieprzał z taczką. Bawił się być może w zwykłej osiedlowej piaskownicy, obserwowany z okien. Na szczycie piłkarskim przykładowo, wielu jest chłopaków z „ciekawą historią”, ale – no właśnie, brak kasy to dla nich od dawna historia, zanim dojdą do jakiegokolwiek pucharu, są już zawodowcami, często milionerami. Dawid Tomala to taki Rychu Peja, z szarego życia na szczyt w swojej dziedzinie i to za własny hajs – wolimy takie historie niż historię sukcesu Dinama Zagrzeb, ale to mecze Legii z Dinamem Zagrzeb chętniej oglądamy, co poradzić – sport profesjonalny daje rozrywkę. Nie widziałem nawet sekundy startu Dawida Tomali, więc możemy sobie jedynie opowiadać piękne historyjki, największa gra rozgrywa się z grubymi milionami w tle. Tak jak dzisiejsza rozgrywka o Ligę Europy, którą obejrzę na silnych środkach przeciwbólowych – ten zestaw pomoże zapomnieć o przemijającym czasie…
Ken Sleight na łamach książki Jona Krakauera „Wszystko za życie” (na obrazku kadr z filmu o takim tytule):
(…) Widzi pan, lubimy towarzystwo, tylko że nie jesteśmy w stanie tolerować ludzi zbyt długo. Dlatego wyruszamy, gdzieś przepadamy, wracamy na trochę, a potem znowu spieprzamy (…).
Piętnaście lat temu przemykałem przez blok niczym błyskawica, biegiem na górę – nie zastanawiając się zbyt długo nad jego mieszkańcami, co najwyżej szybko ich szufladkując. Ten społeczniak, ten ćpun, ta kreatura zamknięta w domu z chorą na głowę matką, a tamta to kurwa, po którą podjeżdżają wypasione fury. Zapewne za sprawą lektur, ale i życiowych doświadczeń dziś patrzę inaczej, szerzej, ale i tak dostrzegam, trudno nie dostrzec, Ten Strach w co drugich drzwiach. Albo coś przed nami zamyka, albo z hukiem otwiera.
Wieżowiec – dziesiątki dusz, kilka przypadków raka, patologii (no… więcej niż kilka), niespełnionych ambicji matek, niespełnionych ambicji żon, upadłych ojców. Nie o wszystkich wszystko wiem i nawet nie chcę wiedzieć, po prostu życie wypisane jest na ich twarzach, słychać co mówią przed klatką, na schodach. Część znam, głos pozostałych niesie się przez cienkie ściany i rury. Ktoś wyzywa kobietę od szmat, ktoś syna od nierobów, słyszę ich czytając w wannie.
Na półpiętrze konstrukcja z kartonów, sypialnia melanżowa, na której napisałem markerem (zakochałem się w tym gadżecie jeszcze przed erą vlepek i nie do końca z niego wyrosłem – można szybko skomentować zastaną rzeczywistość) „Loża VIP”, bo utrzymuje się zaskakująco długo, pewnie zwiną ją przy okazji sprzątania klatek, ale zaraz powstanie nowa.
Masa ludzi, która nie spojrzy dalej niż w obręb osiedla, nie dlatego, że nie ma w Polsce forsy do zarobienia, sama nałożyła na siebie schematy i ograniczenia.
Dawniej patrzyłem z wyższością, bo przecież „byłem fanem”. Gdzieś wyczytałem, że angielskie słowo fan pochodzi od łacińskiego fanaticus, co oznacza „szalenie, ale z boską inspiracją”, no więc jak ktoś szalony z boską inspiracją mógł być zdołowanym statystą z tego melodramatu? Halo, to nie ja. Nadal jestem fanem wielu rzeczy, ale życie przebiło się przez tą nadętą skorupę…
Czas płata figle, to stąd te zawiedzione miny Polaków, do których ostatecznie dokładam swoją, ze swoim krzyżem, który czasem widać, czasem nie, a którego sam w pełni nie rozumiem. Życie nas zaskakuje, jak opady śniegu zaskakują władze polskich miast, chociaż wiedzą doskonale, że musi przyjść zima. Ignorancja jest jedną z cech gatunkowych, ale z różnych powodów trwa do czasu.
Dookoła protest na proteście. Czytam publicystę z korzeniami w podziemiu, który latami pisał, że PiS jest zbawcą, a teraz, że jebać PiS. Zasłużyli? Eureka, mainstreamowa partia coś spieprzyła! Doprawdy trudno w to uwierzyć, heh. Wolę za nikim nie być i ewentualnie miło się rozczarować. Poszedł na wagary, pomarzyć o czymś innym – nie myślałem, że tekst z tego ponadczasowego utworu T. Love będzie mi bliski także przed czterdziestką.
Mam wrażenie, że dla części buntowników, znacznej części, szara rzeczywistość (także ta polityczna) jest nie do przyjęcia. Wytłumaczenie kryzysu nie jest podniecające, gdy nie stoi za tym światowy spisek, Apokalipsa św. Jana (skłaniam się ku interpretacji, że opowiada ona o losach świata od jego powstania do końca, ale jest to metaforyczna opowieść o rzeczywistości duchowej, nie o chipach i szczepionkach), Illuminati i te wszystkie sprawy. Lepiej walczyć ze światem, wierzyć w ludzkich zbawców niż być szarym mieszkańcem bloku, od którego nic nie zależy. Lepiej rozmawiać o spiskach niż o tym jak być dobrym w codziennych rutynach. Do tego w pracy, w związku monotonia – nic tylko rzucić się w wir walki. Też kiedyś to praktykowałem, teraz wybieram sztukę (interesowanie się wyłącznie przyziemnymi sprawami codziennymi nadal sprawia mi ból), bo przynajmniej po raz kolejny nie zostanę oszukany. Sztukę, która mówi to samo co podpowiada mózg – nikt w pełni nie uciekł od życia i więzienia własnej powłoki cielesnej, no chyba że się zabił, albo oszukał „do końca”. Wybrałem też wiarę w Boga.
Najtrudniej jest po prostu żyć. Ciągłe poszukiwanie, zagłębianie, niespokojne roztrząsanie prowadzą do niepokoju – uczyli mnisi, których czytałem. Oczywiście ich nie posłuchałem i ciągle szukałem, zagłębiałem, roztrząsałem. Chyba tak mam, że jak coś poznaję, muszę się tym przesycić – dopiero później mogę na to spojrzeć z boku i sam siebie przystopować. Ten typ musi się nażreć, potem wyrzygać i dopiero może dostrzec, że celem tego biegu jest właśnie nie biec. Wyjść do parku z czworonogami, posłuchać lasu, pooddychać, poszukać uśmiechu, nie próbować wszystkiego rozgryźć. Nie mam nic przeciw oddolnej walce, wiele z takich walk wspieram, po prostu lepiej by było, gdyby każdy najpierw zlokalizował swój osobisty strach. Przyznanie, że każdy się czegoś boi, pomoże w wyrwaniu się z części iluzji. Gdyby tak władze III Rzeszy potrafiły uczciwie zmierzyć się z własnymi kompleksami, o których dziś wiemy już bardzo dużo. Świat stoi na strachu, na odruchach obronnych gatunku ludzkiego.
Nie pamiętam kiedy przyszedł, kiedy nawiedził mnie Ten Strach. Czyżby podczas pierwszego ciosu od życia, wrednej oceny? W moim domu trudne, złe rzeczy były zamiatane pod dywan, były tabu, nie rozmawiało się o nich. Sam odkrywałem zło – w szkole, na szeroko rozumianym podwórku, za sprawą muzyki i filmów. Tam trafił do mnie przekaz, że mam walczyć – mam być silny, odważny. No więc próbowałem – wchodziłem w co się da, ale nie raz się zawiodłem. Całe życie udowadniamy sobie, że się nie boimy – głównie dlatego, że tak naprawdę boimy się jak cholera.
Strach miesza się z uzależnieniem od adrenaliny, pragnieniem nowości oraz ze zdrowym rozsądkiem. Cóż, trzeba dać radę – wszyscy się boimy, ale stary slogan słusznie mówi o tym, że odważny jest nie ten, który się nie boi, a ten, który idzie na przód mimo strachu. I tego się trzymajmy. Odważnym będzie wygrać ze strachem tak, by nie krzywdzić przez niego innych, a najpierw siebie.
Złapię zatem, uchwycę jakiś odlot, ale taki bez wielkich obietnic wiecznej (ziemskiej) szczęśliwości i bez oceniania innych – to aktualnie jedyny sposób, by nie czuć goryczy. Wydaje mi się, że słyszałem twój śmiech, po latach jestem przyzwyczajony – ludzie się śmieją. Kurczowo trzymają się swoich ról, wyśmiewają, tak radzą sobie ze swoim własnym strachem. To przecież ich życie jest tym normalnym, lepszym. Nie wiedzą, może nigdy się nie dowiedzą, że to nieprawda.
Dzielnica Czerwonych Latarni w Amsterdamie – mieście, które zawiera trzy iksy w swoim herbie. To bynajmniej nie symbol branży porno, a trzy krzyże św. Andrzeja. Amsterdam – św. Andrzej, Sankt Pauli – święty Paweł… Dzisiejsze władze tych miejsc niemiałyby zapewne inspiracji do nadawania takich nazw i umieszczania chrześcijańskiej symboliki.
Mnóstwo ludzi i częste patrole policji na rowerach. Mimo tłumów i legalnych narkotyków, wyczuwa się tam spokój. Przy stolikach siedzą zrelaksowani ludzie, kręcąc blunty także tam, gdzie oficjalnie nie można tego robić. Woń marihuany unosi się nad płynącym wzdłuż pełnej coffeeshopów ulicy kanałem. Sprawia wrażenie brudnego, ale nie śmierdzi.
W centrum nie widać plagi narkomanii, no chyba że ktoś zalicza do niej setki, o ile nie tysiące śmiejących się przechodniów z opadniętymi powiekami. To coś zupełnie innego niż pełne heroinistów centrum Aten. Tam czułem upadek, a tutaj coś bardziej skomplikowanego – pewną odpowiedź na pytanie, co dzisiejsza Europa rozumie poprzez wolność, czy ja tego chcę, czy nie. Dla jednych jest to wesołe, dla innych smutne, centrum Aten smutne jest dla każdego kto dostrzeże późną nocą ekipę rozświetlającą ulicę ogniem z kotłów, lub palników, by ogrzać się i podgrzać towar.
Miliony turystów nie przyjeżdżają do Amsterdamu, by zwiedzić muzeum figur woskowych. Sexshopy mieszają się z okienkami, za którymi swoje usługi proponują legalne prostytutki. Niektóre sprawiają wrażenie znudzonych, inne włączają muzykę i tańczą, kusząc klientów wyglądem jak z pornosa, z których większość uczyła się seksu. Zazwyczaj przechodnie mają wyraz twarzy głoszący: trafiłem do raju.
Jeden z turystów na miękkich nogach wychodzi z Bulldoga, najpopularniejszego baru z legalnym paleniem. Przechodzi może kilkanaście metrów, kiedy słania się w kierunku ściany, po której zjeżdża tracąc na chwilę przytomność. Po chwili jakiś czarnoskóry podaje mu cukier, widocznie miał przygotowany na podobne przypadki. Cóż za globalna współpraca. Taka zapaść ma miejsce w momencie, gdy osoba ze słabszą głową spali za dużo w zbyt małym czasie, ale nie jest to częsty widok podczas spędzania czasu w Dzielnicy Czerwonych Latarni. Śmiem twierdzić, że w jakimś Władysławowie, czy Łebie zobaczysz więcej problemów z grawitacją, o awanturach nawet nie wspominając (ostatnio w tej drugiej faceta handlującego kukurydzą na plaży konkurencja pobiła pałkami teleskopowymi).
Prócz coffeeshopów i legalnych sklepów z grzybami halucynogennymi w jednej z bocznych uliczek rozstawiają się proponujący m.in. MDMA dilerzy. Czasem widać ich także jak przechadzają się chodnikiem kiwając porozumiewawczo do potencjalnych klientów.
Niedaleko leżą najsłynniejsze amsterdamskie świątynie. Przeważają chrześcijańskie, ale na azjatyckiej ulicy jest także buddyjska. W jednym z okien kamienicy prowadzącej do kościoła siedzi na parapecie dwóch facetów, ich nogi się splatają. To wbrew wyobrażeniom nie ta skala co na Sankt Pauli w Hamburgu, no chyba, że są jakieś większe wydarzenia, jak głośne w tym roku 25cio lecie Parady Równości – plakaty je reklamujące wiszą na słupach całej stolicy Holandii.
Tam bawi się Europa, mam wrażenie, że coraz liczniejsza – nieważne jakbyśmy to oceniali.
Prawie trzy godziny seansu, teatralna scenografia… Gdybym nie przeczytał zachwytów, gdyby nie było tam Nicole Kidman, pewnie bym po coś takiego szybko nie sięgnął. Film został, nie pierwszy raz u von Triera (polecam także „Przełamując fale” z 1996!) podzielony na dziewięć rozdziałów poprzedzonych prologiem. Napięcie rośnie powoli, ale czekać naprawdę warto.
UWAGA – wyszedł mi dzisiaj delikatny spoiler…
„Dogville” (oznaczające miasto psów) to nazwa fikcyjnego miasteczka położonego na prowincji Stanów Zjednoczonych, gdzieś w Górach Skalistych, dojechać do niego można tylko jedną drogą. W latach 30stych XX wieku pojawia się tam Grace (Kidman), uciekająca przed gangsterami. Po sugestii Toma, prosi miejscową, zamkniętą społeczność o możliwość schronienia się w ich miasteczku. Miejscowi zgadzają się, początkowo nie chcąc słyszeć o oferowanej w zamian pomocy przy drobnych pracach ze strony Grace, lecz ostatecznie korzystają z jej usług. Problem w tym, że zaczynają od palca, a z czasem będą chcieli uciąć całą rękę. Von Trier powoli pokazuje jak ludzie-zwierzęta będą chcieli wykorzystać dobroć kobiety do swych celów.
Mieszkańcy Dogville reprezentują sobą różne typy ludzkich słabości. Przykładowo Tom uważa się za lokalnego filozofa, a także pisarza – mimo, że zdążył napisać zaledwie… dwa słowa, o czym informuje nas ironiczny narrator. Jego ulubioną tematyką jest kwestia moralności, o której poucza całe miasteczko podczas zebrań. Reszta miasteczka „po prostu” dopuszcza się zbrodni, natomiast Tom, poprzez swoje gadanie, okazuje się największym hipokrytą. Tak manipuluje swoimi pseudofilozofiami, że tłumaczy sobie każdą zbrodnię – byle czuć się z nią dobrze. Nie reaguje, tylko gada i myśli. Ta postać to wielki pstryczek w nos dla wszystkich tchórzliwych „gadających głów”.
Grace dochodzi do wniosku, że życie w miasteczku niczym nie różni się od życia w domu taty-gangstera. Jedyną ucieczką od bycia ofiarą jest samemu dzierżyć bezwzględną władzę, bowiem chcąc być dobrym-uczciwym obywatelem stajesz się łatwym celem – to ciebie dopadnie ręka (czyjejś) władzy. Słabi giną. Grace nie chce mieć nic wspólnego z bandytami, dopóki nie odkryje bandytyzmu czającego się w zwykłych ludziach.
„Psie miasto” (Dogville) sugeruje, że psy (ludzi) nauczy się dyscypliny tylko wtedy, gdy trzyma się je krótko, na smyczy, bo inaczej to ciebie wychowają na potulnego „pieska”. Brutalne w swej wymowie, von Trier nie bawi się w półśrodki i przesadza, ale takie jest prawo sztuki teatralno-filmowej.
Polecam tym, których interesuje artystyczne ukazywanie ułomności człowieka. To przez nią nigdy nie będzie idealnie.
Na mapie zwiedzania danego miasta muszę odhaczyć miejscowy stadion. Johan Cruuff Arena, bo taką nazwę nosi obecnie dom Ajaxu, znajduje się do 20 minut podróży metrem od centrum Amsterdamu. Z hotelu miałem kilka krótkich stacji do centrum, a Arenę widziałem przez okno. Lokalizacja jest łatwo dostępna, nie to co niektóre obiekty sportowe położone niemal poza miastem.
Stadion Ajaxu nie stoi w zbyt klimatycznym otoczeniu, przez co rozumiem osiedla, czy „ściany” pełne kibicowskiego graffiti jak te pod wiaduktem na Łazienkowskiej. Centra handlowe leżą praktycznie kilkanaście metrów od wejścia na Johan Cruuff Arena. Na plus pobliski park, przez który idzie się lekko ponad dziesięć minut, by dojść pod bramy obiektu. Też mógłby być ładniej otagowany, ale pojawiają się chociaż pojedyncze napisy i vlepki AFCA (często używany skrót od Amsterdamsche Football Club Ajax).
Ogólnie jeśli chodzi o rejony po których się głównie poruszałem, a więc okolice centrum i popularne linie metra, kibicowskich wrzutów było jak na lekarstwo. Ajax jako sportowa wizytówka Amsterdamu jest w stolicy widoczny stanowczo za mało. Od czasu do czasu przez centrum przeszedł jakiś fan w oficjalnej koszulce meczowej, ale w typowo ultrasowskiej garderobie widziałem dosłownie dwie osoby.
Od 9:00 otwarty był oficjalny sklep klubowy. Duży, ale np. jakość zwykłych t-shirtów pozostawiała sporo do życzenia. Asortyment raczej typowy dla takich sklepów, z dużą liczbą oficjalnych koszulek klubowych itp. W budynku klubowym wykupiłem zwiedzanie pustego stadionu, aby cokolwiek z tej wizyty wynieść.
Wpuścili nas na teren obiektu, pozwolili trochę pochodzić po trzech korytarzach na krzyż, szatniach klubowych, malutkim muzeum. Nic specjalnego, jakaś galeria sław, kilka pucharów, wszystkie herby Ajaxu (jego kibice walczyli o powrót historycznego loga na koszulki, co udało się przed sezonem 2021/2022, który rozpoczyna się w Eredivisie w połowie sierpnia, 7 sierpnia jest mecz o Superpuchar). Na koniec wychodziło się na płytę wyjściem dla piłkarzy (przy dźwiękach dopingu), ale nie pozwolili wejść na trawę.
Dostępna była część głównej trybuny, z której można było podziwiać pusty stadion Ajaxu z – już – czerwonymi krzesełkami dookoła. Wcześniej utworzono z krzesełek na Arenie niezrozumiałą mozaikę barw, ale fani jej nie polubili – teraz obiekt prezentuje się naprawdę pięknie. Na czerwonych krzesełkach znajduje się biały napis AJAX oraz fragment herbu, czyli grecki heros – Ajaks właśnie.
Bliskość murawy powoduje, że z każdego miejsca dobrze widać mecz. Sektor gości, umiejscowiony na piętrze, oddzielony jest od reszty stadionu niskim płotkiem po bokach oraz oddzielony od murawy przezroczystą ścianką, tak żeby trudniej było zrzucić coś na dolne sektory. Niestety, to jak i słynne „rury”, przez które wchodzi się w Holandii na sektory, nie wystarczą, by tamtejsze władze pozwalały na mecze tzw. podwyższonego ryzyka z (holenderskimi) fanami gości. W sektorze za bramką na którym stoją ultrasi zamontowane są barierki między rzędami. Na obiekcie znajduje się kilka malunków.
Niestety, żadnych dodatkowych atrakcji, typu – spróbuj zrzucić skuter z sektora gości (nawiązując do słynnej sytuacji z Włoch) nie było, więc popatrzyłem sobie na pusty stadion i udałem się na dalsze zwiedzanie Amsterdamu, który już taki pusty nie był…
PS: Chodząc później po centrum napotykam protest wegan. W maskach znanych każdemu niezależnemu ruchowi trzymają w rękach ekrany telewizorów, na których puszczane są bestialskie zachowania w stosunku do zwierząt. Zagaduje mnie aktywistka, chwilę rozmawiamy. Swój wywód kończy pytaniem, czy chcę być częścią tego czegoś, co widzę na ekranie. Nie chcę. Podobnie jak nie chcę wspierać politycznych złodziejaszków i korporacji zarabiających na krzywdzie, ale co chwila pojawiają mi się przed oczami niczym mięso. Pewnie, można krzyczeć „go vegan!”, ale nie każdy ma tyle silnej woli wobec okrucieństw i cwaniactwa, które napotykamy – po prostu sam chce spokojnie żyć. Co zrobić…, taka prawda, nie zaspokoisz swoim życiem potrzeb szeregu aktywistów i szeregów podobnych grup, które mają rację. Nie jesteśmy nawet w stanie powstrzymać cierpienia ludzi, a co dopiero zwierząt…
PPS:
Kilka chaotycznych klatek z Amsterdamu (lipiec 2021):
Trochę ulicznego rapu z Amsterdamu. Mocro5th – „Op het veld” ft. Sepa (przebitki z radości po kolejnym tytule mistrzowskim dla Ajaxu):
Mój znajomy jeździ w wakacyjne trasy objazdowe z aktywistami partii politycznej. Z jednej strony wiem, że są – te partie – potrzebne, z drugiej nigdy nie było mi do oficjalnych struktur tak daleko jak dziś. Trzymajcie się jak najdalej ode mnie, ale – niestety – musicie być, bo bez „państwa” nastałby jeszcze większy chaos. Tak oto skazani jesteśmy na bandę cwaniaków, która również dziś rządzi światem…
Bez „państwa” twoje życie poprawiłoby się gospodarczo? W porządku, ale mogłoby też ucierpieć przez brak prawa. Problemem jest człowiek, coś zawsze jest nie tak, po prostu trwałego i uszczęśliwiającego wszystkich systemu nie jesteśmy w stanie wymyślić. Pod tym względem osiągnęliśmy szczyt ewolucji – powinniśmy być absolutnie pewni, że niemożliwy jest raj na ziemi ustanowiony przez polityków, co jest podstawą mojego pesymizmu względem świata, a kiedyś w taki raj wierzyłem.
Ale ja nie o tym…
Hipokryzją jest, gdy ktoś walczy o „silne państwo”, a następnie jest zszokowany, gdy ono ingeruje, nakazuje. Sytuacja z wirusem jeszcze mocniej odsłoniła kurtynę, za którą – niestety – stoi tłum (często dobrych…) ludzi, krzyczących hasła na opak. Ich poglądy, ich wizja uwzględnia mocną ingerencję „państwa” (m.in. w kwestiach moralnych), a w czasie pandemii są zszokowani, że „państwo” im coś nakazuje (piszą: „nie lubię, gdy coś mi się narzuca!”). Moim zdaniem, jeśli ktoś jest za „państwem” (czyli nie jest jakiegoś rodzaju anarchistą) z marszu godzi się na to, że będzie ono – prócz szeregu innych działań – coś nakazywać, bo przecież z zasady każdy system ma być „strażnikiem” (tym bardziej prawicowy, aczkolwiek rzekomo liberalne kraje również posiadają setki zakazów i nakazów…). Mówiąc wprost – prawie od początku pandemii, kiedy ludzie padali nie tyle w telewizji, co dookoła, wydawało mi się, że covid-19 to jest akurat ta strefa, w której „państwo” ma prawo interweniować. Robi to na opak – to jeszcze inna sprawa.
Na przykład mecze mogą coraz częściej wyglądać prawie normalnie (w kwestii frekwencji), dzięki szczepieniom. Ultrasi (ruch niezależny) korzystają (nie zburzono się do selekcjonowania kibiców w dodatkowej puli biletów), ale już Molesta (sztuka niezależna) nie chce grać koncertu dla selekcjonowanej publiki i odwołuje występ przez przymus bycia zaszczepionym, by na niego wejść. Jaką postawę przyjmujesz? I czy jest/będzie konsekwentna?
Jest to sprawa, jak w przypadku wszystkich trudnych spraw, wielopłaszczyznowa, trudna do jednoznacznej interpretacji. Z jednej strony trudno nie reagować Polsce na światową (!) sytuację epidemiczną, z drugiej łatwo podczepić się pod covid-19 cwaniakom z najwyższej ligi, a zawsze jacyś się doczepiają, od biznesu związanego z wojną po biznes związany z chorobą. Oczywiście, „nasi” politycy reagują jak zwykle – zazwyczaj prowizorycznie, na pokaz, o czym rzecz jasna trzeba mówić.
Czy jest w ogóle możliwe, by globalny kryzys został zażegnany czysto, bez żadnej skazy? Kurwa, Johny! Nie odkryjesz w Sopocie molo na nowo! (Żyto/Noon – Zaza”). Dlaczego nie uczymy się, że to nierealne i są obszary, których nie przeskoczymy?
Wracając do przykładu zarabiania na wojnie – czy to, że ktoś handluje bronią (zarabiając na krzywdzie) oznacza, że klient (np. atakowany kraj) ma się nie bronić, nie dozbroić? Co mu z tego protestu skoro zaraz zlecą na niego bomby, a on nie jest w stanie nic zrobić? Takie jest życie – wkurwiające – ale przecież nie psioczymy na świat i społeczeństwo przez to, że nam się nudzi, prawda?
Problemem jest człowiek (w tym polityk-cwaniak) – zawsze, a poza tym, m.in. covid-19. Nie oznacza to, że nie mamy reagować na wałki, ale trzeba to robić na innym poziomie – bez głoszenia, że szczepienie w ogóle nie ma sensu (co w takim razie ma sens?). Sam śmieję się z durnych obostrzeń, dystansów, maseczek, gotów jestem protestować przeciw kolejnemu lockdownowi, ale właśnie chodzi o to, że szczepionka wyglądała tu na jedyną sensowną opcję! Przyjęliśmy w życiu, wszyscy jak tu siedzimy, mnóstwo chemii, więc nagłe wzburzenie, że mają mi podać szczepionkę jakoś mnie nie naszło…
A może to ja gdzieś jestem ograniczony i nie widzę, że uległem – nie wiem… Sam zaszczepiłem się z przyziemnego powodu, jestem trenerem z perspektywą zawodów międzynarodowych dla moich dzieciaków – muszę być gotowy na wyjazd do pracy i krew mnie zalewa, gdyby ktoś np. chciał mi przez to odmówić szacunku dla podziemia. Sytuacja nie jest czarno-biała, a już słychać, że część robi z tych szczepień swój bunt i macha szabelką w naszą stronę.
Na myśl o tym, że sprawa segregacji sanitarnej jeszcze bardziej podzieli społeczeństwo i będzie ono miało na lata powód do kłótni, ręce opadają jeszcze niżej…
Dawno nie przeczytałem tak szybko grubej książki, a już na pewno nie w klimacie horroru/fantasty! Z jakiego powodu osoba dorosła, której generalnie nie interesują potwory i tego typu klimaty, może sięgać po horrory s-f jakie pisał H.P. Lovecraft? Na przykład, gdy znudzi ją przewidywalny realizm. Inaczej też podchodzi do tego typu opowieści dziecko, a inaczej dorosły, który może traktować opowieść s-f metaforycznie.
Weźmy takiego Batmana – mojego ulubionego superbohatera z czasów bycia małym chłopcem (pierwszy film z Jokerem jako przeciwnikiem człowieka-nietoperza), którego do dziś zdarza mi się przeczytać (komiks), czy obejrzeć (choć dawno nie było nawiązania do „tego” klimatu, oczywiście „Joker” był rewelacyjny i ratuje atmosferę Gotham na wielkim ekranie, ale sam Batman gdzieś się zgubił…). Można podchodzić do Batmana jak do bajki o dziwnym kolesiu z uszami postawionymi podobnie do buldoga francuskiego, a można widzieć tą całą metaforę – metropolie są zepsute, a normalni ludzie marzą o wybawcy. Najlepiej niezależnym, bo wszystko, co oficjalne od dawna jest skorumpowane, podejrzane. Oswojenie strachu (tu – małego Bruce Wayne przed nietoperzami) i zamienienie go w siłę też może być drugim dnem. Albo Tolkien i interpretacje jego dzieł, niejedna skrajna-nieformalna organizacja polityczna widziała w nich swoje idee… Teksty o autorze „Władcy Pierścieni” pojawiały się m.in. w magazynach organizacji Blood&Honour.
Podobnie patrzył na twórczość H.P. Lovecrafta Michel Houellebeckq, który poświęcił mu książkę „Przeciw światu. Przeciw życiu”. Od razu warto zaznaczyć, że Mateusz Kopacz, znawca twórczości Lovecrafta i autor posłowia w zbiorze „Zew Cthulhu” mocno skrytykował punkt widzenia francuza, zarzucając mu szukanie na siłę bratniej duszy w innym autorze, a co za tym idzie – przenoszenie swoich lęków i kompleksów na Lovecrafta i jego dzieła. Zarzutów do tej chyba najsłabszej pozycji od Houellebecq jest więcej, w każdym razie Michel – jak sam tytuł wskazuje – widział w Lovecraftcie jedną wielką metaforę bycia przeciw światu i przeciw życiu, przeciw upadłej cywilizacji. Nie wiem jaki był zamysł Lovecrafta, ale fakt jest taki, że fantastykę można czytać tak jak… fantazja pozwala, czyli na szereg sposobów.
Są różne rodzaje fantastyki, mimo wszystko ta bawiąca się w prorokowanie, jak „Black Mirror”, jest mi najbliższa, ale ciekawe, dalekie odloty też nie raz zdarzyło się napotkać, chociażby w recenzowanym tytule. „Zew Cthulhu” jest zbiorem pięciu najbardziej znanych opowiadań Howarda Phillipsa Lovecrafta. Pisarz z Providence wychodzi w nich z podobnej koncepcji – toczy się normalne ziemskie życie, aż pewnego dnia, w konkretnym miejscu pojawiają się podejrzane, szybko narastające zjawiska. Lovecraft lubi stawiać przeciwko nim naukowców, którym sytuacja wymyka się z ram nabytej wiedzy o wszechświecie. Nie brzmi to może porywająco, ale cały geniusz polega na stylu pisania, sposobie – bardzo przejrzystym, czytelnym – prowadzenia narracji przez Lovecrafta. Opowiadania wciągają, napięcie rośnie mimo braku lania wody i szybkiego przechodzenia do konkretów, od pierwszych linijek poprzeczka postawiona jest bardzo wysoko. Wciągałem się w te historie, aż sam byłem zdziwiony ich poziomem, klimatem, tą narracją… Geniusz na miarę ikony.
Lovecraft był rasistą, Houellebeckq nie opisał zmiany tego nastawienia, Kopacz twierdzi, że przed napisaniem swoich najważniejszych dzieł pisarz złagodniał w tej kwestii. W każdym razie zachowało się wiele listów Lovecrafta, w których np. wyzywał murzynów od szympansów, utożsamiał siedliska imigrantów z dzikimi terenami, zachowaniami dalekimi od standardów cywilizacyjnych jakie znał. Tu nasuwa się skojarzenie z jego opowiadaniami, w których przybyszy z odległych planet czczą wyobcowane od normalnego świata dzikusy. Czy to przypadek, czy faktyczna metafora dzieł Lovecrafta?
Polecam, „Zew Cthulhu” pozwala uciec na chwilę od rzeczywistości, aczkolwiek myśl na temat tego, czy jesteśmy sami we wszechświecie i czy nastąpi kiedyś kontakt z inną cywilizacją (i co wtedy) nie raz przemknęła przez czaszkę w trakcie lektury. Na pewno kupię pozostałe opowiadania Lovecrafta, które są dostępne po polsku, ale poczekam na zimę, wyjazd, kominek…
Igrzyska Olimpijskie tuż, tuż – dzisiaj przenieśmy się do Tokio, ale w innej, starszej sprawie. W 2021 roku ukazała się po polsku książka Haruki Murakami o zamachu w tokijskim metrze, którego dopuściła się oparta na… buddyzmie sekta Ōmu Shinrikyō. Jej guru był osobnik, który nazwał sam siebie Shōkō Asahara (prawdziwe nazwisko to Chizuo Matsumoto).
Prócz typowych buddyjskich praktyk, sekta nauczała o końcu świata, dowodząc między innymi, że USA przyspieszy nuklearny Armagedon, rozpoczynając III wojnę światową z Japonią. Ōmu miało określonych wrogów, w tym konsumpcyjne społeczeństwo – oczywiście Asahara sam konsumował, w tym najpiękniejsze członkinie sekty, mimo że wyznawcom nakazana była wstrzemięźliwość seksualna.
Co mnie wolno, wojewodzie…
Niesamowite, że można siedzieć przed wykształconymi ludźmi (m.in. z Uniwersytetu Tokijskiego) po turecku jako ich otoczony kultem bożek. Namówić ich na przepisanie majątków. Czytając uważnie historie członków sekty łatwo jednak znaleźć wspólny mianownik – nieprzystosowanie do świata, lub wręcz wrogość wobec niego, od samego początku. Poczułem się dziwnie czytając te świadectwa, bo tak jak ja, przyszli członkowie Ōmu krytykowali szczurzy pęd społeczeństwa i jego priorytety. No cóż – spotkali na swej drodze złych ludzi, byli słabi. Nawet jeśli krytykuje się, bądź nie lubi społeczeństwa, zawsze trzeba pamiętać przede wszystkim o tym, że zło jest we mnie. Uśpione, czy aktywne…, ale we mnie – jak potencjalnie w każdym z nas. Stara prawda – zbawianie świata zacznij od siebie, zobaczysz, że ci się nie uda… nawet z samym sobą.
Jeśli wierzyć przepytywanym przez Murakami sekciarzom – nie wiedzieli, że Ōmu zaczęła używać przemocy, skupieni byli na praktykach „buddyjskich”, odłączeni od świata. To uczy, że nie można zamykać oczu, bagatelizować – nigdzie, także w Kościele Katolickim, którego liczne grzechy wychodzą ostatnio na jaw. Są to innego typu zbrodnie, z innych pobudek, ale machnięcie na nie ręką i stwierdzenie, że „ja jestem skupiony na praktyce duchowej, a nie na instytucji” żywo przypomina argumenty sekciarzy z Tokio, jakkolwiek brutalnie to brzmi. Wierzę, że istnieje Prawda, ale z ludźmi zawsze trzeba zachować ostrożność, autonomię, nie stracić czujności, truizmem jest stwierdzenie, że na świecie roi się od oszustów, cwaniaków, zboczeńców i zbrodniarzy. Tak – roi się, zbyt długa jest lista zbrodni mających swój korzeń w polityce, ideologii, religii. Zdanie sobie z tego sprawy krok po kroku odsuwało mnie od rewolucyjnych haseł, bo tym, co za sobą zazwyczaj niosą jest śmierć, a zaczyna się od niewinnego idealizmu.
Atlantyda tonie, ale weź jej nie pomagaj…
Zanim dojdziemy do wywiadów z członkami, lub ex członkami sekty, mamy okazję przeczytać wspomnienia ofiar, świadków rozpylenia w metrze trującego sarinu. Miało to na celu uświadomić czytelnikowi, że tragedia spotkała żywych ludzi, nie „liczby”, czy „statystyki” – ludzi, którzy mieli swoje historie i plany, normalne życie. Jak się okazało, mieli też pecha, bo zostali uznani przez sektę za wroga jako część zdegenerowanego społeczeństwa…
Jedna z ciekawszych nowości na polskim rynku jeśli chodzi o literaturę faktu. Jeśli podobał Ci się serial „Bardzo dziki kraj” (2018), jest to coś w podobnej tematyce, aczkolwiek autor nie chciał „promować” wierzeń i skupił się głównie na zamachu.
PS: Na zachętę dokument Discovery na temat tego zamachu:
Pojechałem do centrum tuż po otwarciu księgarni, Houellebecq namówił i nabrałem ochotę na klasykę fantastyki, na poznanie dzieł H.P. Lovecrafta. I tak już dawno temu odleciałem na księżyc i nie ma powrotu, a już na pewno nie na stałe. Większość mojego życia wypełnia sztuka – walki, literatura, muzyka, filmy, a nawet komiks, malarstwo (od ikon po graffiti). Część sam uprawiam, większość po prostu konsumuję. Dodają mi wiary, że człowiek jest w stanie tworzyć dzieła doskonałe, ba, sztuka wyrosła do roli najważniejszej, do roli bunkra.
To typowa ucieczka – ludzie, którzy bardzo lubią świat i życie nie szukają odlotów na taką skalę. Za stary jestem na naiwne stwierdzenie – jak piętnaście lat temu –, że po prostu lubię czytać, czy ćwiczyć, a tak poza tym wszystko jest ok. Od lat wkurwia mnie to, co sam współtworzę – społeczeństwo. Nienawidzę świata, który mnie nakręca. Nie widzę innej opcji niż ta ucieczka i wdzięczność, że jest się gdzie schować (dodajmy do tego zestawu stadion, ale tam też czeka sztuka, ta specyficzna subkultura), dlatego – z wdzięcznością – recenzuję, polecam.
Czekam na składankę od 1988, będzie tam kawałek „Przypływ” z Asthmą, Szczylem i DJem Zeten [1], w którym ten pierwszy nawija:
Wzburzam lustra mikrofonem, swym Posejdonem
Korytarze ulic zalane więc biorę oddech
Chuj w tron i koronę, Atlantyda tonie
Pałac schodzi pod wodę i dalej stoję i pokój w głowie
W sercu płomień, idę po swoje
Z syndromem wolności na drodze kroczę, nigdy nie skończę
Nawet jeśli ocean będzie grobowcem, śledź uważnie wzrokiem
Bo dalej łowią cię na forsę
Grube ryby, gruby portfel – żujcie pieniądze
Spalę je wszystkie kiedy z wami skończę
(…) spalę je wszystkie kiedy z wami skończę (…)… to odwieczne utopijne marzenie undergroundu… Nie przestanę go kochać… podczas przerw w zarabianiu hajsu na tonącej Atlantydzie, oczywiście. Trzeba zarabiać żeby móc ukryć się w jej zakamarkach, chociaż na chwilę.
Z tymi oto „pogodnymi” myślami znalazłem się rankiem w centrum.
Przed księgarnią siedział jakiś świr w dredach i trampkach, który bełkotał sam do siebie. Zdziwiło mnie, gdy nagle wykrzyczał w budzące się do życia miasto, że najważniejsze dla niego są Bóg, Honor i Ojczyzna, zaskoczył, nie spodziewałbym się po nim akurat tego zestawu haseł. Z książkami pojechałem na śniadanie, bo w lodówce to już sam nie wiem, co nadaje się do zjedzenia, a co do wyrzucenia – kuchnia żyje własnym życiem, gdyby Lovecraft żył, pożyczyłby z niej inspirację na potwora. Siedziałem już za szybą knajpy, kiedy jakiś patus ukradł babci torbę, chyba z zakupami, na szczęście natychmiast puścił się za nim ktoś w moim wieku i jeszcze paru innych, zdejmując ze mnie odpowiedzialność, Deadpool nie był potrzebny, chociaż leniwa dupa jakoś nie rwała się do biegu.
Cholera, było ledwie po dziesiątej, a już pogrążyłem się w melancholii i spotkałem dwójkę totalnych zjebów, a przecież czekają jeszcze całe zastępy tych, którzy uważają się za normalnych (ten w lustrze od dawna tak do siebie nie mówi, przewaga!).
Nie dziwcie się, że wolę przenieść się do fikcyjnego miasta Innsmouth, skoro w tym realnym zgasły już prawie wszystkie świeczki nadziei na raj. Ratuje mnie prócz sztuki praca z dziećmi. Naiwnym byłoby sądzić, że będą lepsze/gorsze od nas samych (pierwsze oznaki wredności i materializmu potrafią objawić się bardzo szybko), ale przynajmniej tkwią jeszcze w tym najpiękniejszym okresie jakim powinno być dzieciństwo i warto coś dla nich robić. Niech wznoszą się na wyżyny, niech wiedzą, że mogą, gdy dopadnie ich już bezlitosna dorosłość.
Dzieciaki, sztuka, sport, tymczasowe radości – podróże, ale ta Atlantyda i tak tonie, przypomina ci o tym za rogiem domu…
[1]:
PS: A propos sztuki, muzyki w atmosferze zahaczającej o s-f. Oskar ze Steezem, czyli PRO8L3M w tym roku wydali album „Fight Club”, a w poprzednim video z 50 minutami swojej muzyki w, hm, futurystycznym, a jednocześnie ulicznym klimacie – „realitycheck”. Premiera miała miejsce 12 grudnia 2020 na Canal+, dziś w aplikacji online Canalu możecie obejrzeć cały film. Z Pro8l3mem mam ten problem, że ich teksty to nie mój świat, przynajmniej dzisiaj, ale dobrze ten swój świat chłopaki oddają – jestem otwarty na takie projekty, więc oglądało i słuchało się bardzo dobrze, porządna robota, oby jak najwięcej takich produkcji od składów starannie dbających o klimat. O pokazanie, że żyjemy w upadłym świecie, nawet jeśli mu się w pewien sposób hołduje…
Michel Houellebecq – pewnie kojarzycie tego autora za sprawą głośnej powieści „Uległość”, która – jak każda książka francuza – opowiada o jakimś fragmencie upadku cywilizacji białego człowieka. Pochwalę się, że czytałem osiem pozycji od Houellebecq, tym większą radość sprawiło mi przypadkowe ujrzenie w empiku nieznanego mi dotąd zbioru wierszy „Niepogodzony. Antologia osobista 1991-2013”. Wierszy Michela jeszcze nie czytałem, kupiłem i w dwa dni było przeczytane. Chciałbym jeszcze więcej.
Na 170 stronach pisarz wprowadza nas w pesymistyczny – lecz prawdziwy – nastrój, mimo że dawki (raczej czarnego) humoru tu nie brakuje. Jest to jednak śmiech przez łzy, bo Houellebecq ubolewa nad kondycją współczesnego świata, człowieka, a szczególnie nad samotnym starzeniem się, brakiem miłości i sensu (czyli podobnie jak w powieściach, teraz widzimy ile z autora jest w jego fikcyjnych postaciach – całkiem sporo…). Nie jest to książka, która podniesie Was na duchu, prędzej odnajdziecie w niej nastrój tych gorszych dni. Refleksje spisane podczas siedzenia w knajpie, podczas podróży metrem mogą towarzyszyć Wam podczas szlajania się po mieście.
Polubiłem taką życiową, współczesną poezję, przy której dobrze się alienuję. Alienuję się, bo z kim tu gadać na podobne tematy? Coraz częściej tęsknię za rozmowami z nowymi ciekawymi ludźmi. Po chwili jednak uświadamiam sobie, że pewnie szybko bym od nich uciekał. Krzyczą, przechwalają się. Chyba jestem typem autodestrukcyjnym – wszędzie dobrze, gdzie mnie nie ma. Podobnie rzecz ma się z myślami – zakorzenić w jednej na dłużej to udręka. Chciałoby się porozmawiać z kimś normalnie, o rzeczach pięknych, bez sprzedawania – z poczuciem wyższości – swojego pomysłu na życie, na biznes. Bez czujności, obawy, że słowo zostanie wykorzystane przeciwko tobie. Bez podtekstów, żadnych! To co różniło minione czasy od dzisiejszych, a może to tylko lecące lata i wiek, to bezinteresowność, brak pośpiechu. Cóż, chyba czekam na jakąś nierealną postać, literacką, romantyczną.
Kolejne osoby w barwach przemykają pod moim dzisiejszym barem niedaleko Śródmieścia, czas zamknąć Houellebecq i iść na mecz.
Medziugorie, Medjugorie… nie spotkałem miejscowości, która miałaby tyle różnych pisowni swojej nazwy, wypisałem zaledwie dwie, a istnieje więcej. Która jest w pełni poprawna? Nie wiem, zostańmy przy swojsko brzmiącej Medziugorie. Jest to znane w całym chrześcijańskim świecie miejsce, niezatwierdzonych jeszcze oficjalnie przez Kościół, objawień maryjnych. Nie rozumiem, nie przyjmuję na 100%, ale też nie odrzucam.
Śp. ksiądz Pawlukiewicz nauczał w jednym ze swoich wspaniałych kazań, że wprawdzie nie rozumie jak od podszewki działa komputer, ale z niego korzysta, bo sprzęt ten spełnia swą rolę. Dodał, że podobnie jest z chrześcijaństwem – nikt do końca nie rozumie całej Biblii, wszystkich nauk Jezusa, ale nie wyrzuca jej, jeśli wie, że to wszystko działa. W jaki sposób działa? Wierząc sercem, duchem, jesteś szczęśliwszym człowiekiem, wolnym od nienawiści, zazdrości, żądzy zemsty, bezmyślnego podążania za namiętnościami – człowiek modlitwy daleki jest od rozwijania w sobie myśli i uczuć zmieniających nas w kłębek nerwów. To a propos Pisma Świętego i nauki Kościoła, objawienia prywatne to już inna para kaloszy – można w nie wierzyć, można odrzucać. Do Medziugorie można pielgrzymować, albo nie – zarzucając mu komercyjność.
Wolę ukryte klasztory, gdzieś na uboczu, z żyjącymi wg surowej reguły mnichami, ale w Medziugorie miałem okazję być już dwa razy podczas wizyt w okolicy – raz na wakacjach w Chorwacji, a dawniej przy okazji zawodów sportowych w Bośni i Hercegowinie. Za pierwszym razem na szybko obszedłem tą miejscowość, teraz spędziłem tam więcej czasu, ale jeśli będzie „do trzech razy sztuka” – wrócę tam tylko na jakieś większe wydarzenie. Dlaczego?
Bo w Medziugorie nie ma, prócz samej historii objawień, nic ciekawego. Owszem, jest ładnie, ale biorąc pod uwagę widoki w Bośni oraz w pobliskiej Chorwacji (z wakacyjnego kurortu jechałem do Medziugorie godzinę) – nie zastaniemy tam nic szczególnego. No, prócz niezłych podróbek Stone Island, na którą się skusiłem, heh. No właśnie – Medziugorie to głównie stragany z podróbkami oraz z religijnym kiczem. Cenię sobie ikony, literaturę, ale niewiele z tego znalazłem i w efekcie nie kupiłem niczego. Nie o to w tym wszystkim powinno chodzić. Podobne rzeczy kupisz w Licheniu.
Drugi raz modliłem się w słynnym kościele o dwóch wieżach – parafii św. Jakuba. Dookoła znajduje się kilkadziesiąt konfesjonałów wraz z informacją w jakim języku można się spowiadać. Niestety drugi raz nie było tam kapłana – ani jednego przez kilka godzin! Rozumiem, że był dzień powszedni, ale uważam, że w takim miejscu zawsze powinien być jakiś „dyżur” – to wszak miejsce odwiedzane przez turystów przez cały rok. Może nie ma ich na raz kilka tysięcy, ale dziesiątki takich jak ja kręciły się po terenie świątyni i… nic. Moim zdaniem z Medziugorie powinno być jak ze szpitalem – zawsze czynny, zawsze otwarty, przynajmniej jedna osoba na zmianie. Niestety… masa ludzi obsługuje stanowiska z pamiątkami, podczas dwóch wizyt żadna osoba w godzinach ranno-popołudniowych nie obsługiwała wiernych. A kościół? Jak to kościół, tyle że modlą się w nim osoby, które mają mieć szczególne widzenia. Jestem tam m.in. z osobą niewierzącą, która przekonuje mnie, że z Medziugorie jest tak jak ze złotym pociągiem z Wałbrzycha. Jeśli chodzi o objawienia – takie opinie będą zawsze żywe. Przeczytałem na ten temat dwie, trzy książki i nadal nic nie wiem, bo wiedzieć tego się po prostu nie da.
Razem wspinamy się na górę objawień. Tu także zwiedzać można głównie duchem, bo to bośniacka górka jak to górka… Wspinasz się po wygładzonych skałach, mijasz pomniki z dwoma tajemnicami różańca. Po około pół godzinie docierasz do wizerunku Matki Bożej, która właśnie tam ma ukazywać się grupie Bośniaków. Fakt faktem modlitwa w takim miejscu ma dodatkowy smaczek – jeśli można to tak nazwać.
Wyspowiadałem się dopiero w chorwackiej miejscowości Makarska, po angielsku, tamtejszy malowniczy kościółek na rynku również możecie zobaczyć na zdjęciu. Wchodzę do konfesjonału i swoim bardziej podstawowym niż w podstawówce angielskim pytam, czy mogę wyspowiadać się po angielsku – ksiądz się śmiał i bardzo dobrym angielskim odpowiedział, że jak nie umiem po chorwacku to mam mówić po angielsku. Język wiary jest uniwersalny, nawet kiedy Bóg łapał się za głowę słysząc jak nieudolnie opisuję niektóre grzechy.
A propos Makarska, warto wspomnieć o trzech krzyżach na skalistej górze. Wszedłem tam kilkukrotnie, z takim widokiem jak widzicie na dodanych materiałach słuchając sobie muzyki. Noon brzmi jeszcze lepiej z morzem po prawej, górami dookoła i z widokiem zachodzącego słońca. Piękny świat.
Wracając do Bośni i Hercegowiny. Jadąc z Medziugorie do Chorwacji trzeba zajechać nad wodospady Kravica. 10 euro za wejście, ale widoki otrzymamy nieprzeciętne, a jest tam też możliwość kąpieli i punkty gastronomiczne. Wiszą flagi chorwackie, ale spotkaliśmy również bardzo ortodoksyjnych muzułmanów, jak zwykle współczując kobietom – nie tylko burek przy czterdziestu stopniach w słońcu.
Podróżując szukam po pierwsze atrakcji związanych ze sportem, po drugie z wiarą, po trzecie pięknych widoków, miejsc. Okolice Splitu, pobliska BiH z pewnością mogą dostarczyć każdej z nich, ale raczej szybko nie wrócę w te okolice – trzeba odkrywać dalej.
„Rurōni Kenshin” to oparta na mandze o tym samym tytule (autorstwa Nobuhiro Watsuki) historia samuraja-zabójcy, który po jednej z bitew przysiągł sobie, że już więcej nie będzie zabijał. Nie wierzy w to cały wachlarz wrogów Kenshina, twierdząc, że takim jak oni pisane jest żyć i umrzeć z mieczem w dłoni. Wojownik będzie musiał wykazać się konsekwencją i silną wolą, aby w bezwzględnym świecie pozostać dobrym. Jest to przede wszystkim pięknie nakręcona opowieść o bohaterze walczącym o miłość, którą można by podsuwać – mimo umieszczenia tytułu w kategorii „od 16 lat” – dzieciom, aby utwierdziły się w pozytywnych wartościach i stawiały sobie pozytywne męskie wzorce.
Filmweb sklasyfikował „Rurōni Kenshin” jako dramat historyczny, co nie do końca jest prawdą. Wprawdzie tłem są zmiany kulturowe w Japonii, które dosięgły samurajów, zmienił się ich stan i rola, pojawiła się broń palna, ale legendarny wojownik Ruroni Battosai Kenshin to postać romantyczna. Symbolem tego romantyzmu jest odwrócony miecz, który nosi samuraj – ostrze znajduje się z drugiej strony. Ten miecz służy po to, by nie zabijać.
Natychmiast nasunął mi się wniosek, że Kenshin mógłby być postacią… chrześcijańską, wiadomo – inna kultura itd., ale chrześcijanin może bez wyrzutów sumienia utożsamiać się z głównym bohaterem i jego motywacjami. Mimo, że filmy o Kenshinie są nowe, pierwsza część wyszła w 2012, dwie kolejne w 2014, a w tym roku kolejne dwie, czułem się jak w starym dobrym kinie, kiedy jasny i przejrzysty był podział na dobro i zło. Nie ma niczego dobrego w czarnym charakterze, handlarzu opium Kanryuu Takedzie, a głównemu bohaterowi od razu zaczynamy kibicować… W tym wszystkim uniknięto nudy. Można? Jasne, że można.
Filmweb dodał do „dramatu historycznego” szufladkę „sztuki walki”, ale to również należy traktować z przymrużeniem oka. Kenshin walczy w stylu, który nazwano hiten mitsurugi ryu, szermierką stworzoną do walki z wieloma przeciwnikami. Bardzo wieloma, bo nasz bohater staje do walki nawet przeciwko… 250 rywalom. Po prostu manga – i tyle, aczkolwiek sceny nierealnej walki są tu na najwyższym poziomie, zapewniając dobrą rozrywkę, niczym w zachodnim kinie o superbohaterach.
Manga mangą, ale najważniejszy był dla mnie klimat „tej” Japonii. Piękne tradycyjne wnętrza, stroje, nieodłączny deszcz, nastrój… Zdjęcia są niesamowite, widziałem wprawdzie lepsze z Japonii, chociażby u Kurosawy, ale nie ma na co narzekać.
Podsumowując – piękne filmy, które polecam. Nieważne jak byliście źli, Wasz miecz może zostać odwrócony, a Wasz charakter i umiejętności mogą służyć dobru.
Pierwszą, drugą, trzecią i czwartą część przygód Kenshina znajdziecie z polskimi napisami na platformie Netflix, a ostatnia ma pojawić się 30 lipca.
Piłka nożna jest piękna. W czasach wirusa, kiedy wiele branż narzeka i straszy, że zaraz się zwinie, piłkarze dali najlepsze Mistrzostwa Europy w historii (nie tylko wg mnie, jest to również opinia części dziennikarzy), kibice też wypadli nienajgorzej. W międzyczasie pojawił się wątek niesprawiedliwości związany z miejscami rozgrywania meczów. Prawdziwy…, ale oglądając te mistrzostwa miałem pozytywne wrażenie, że – paradoksalnie w czasach covidowych – reprezentacyjny futbol na najwyższym poziomie został oddany kibicom, nie tylko grupkom fanatyków-wyjazdowiczów (Węgrzy, jak wiadomo, są dziś poza wszelką klasyfikacją), czy stadom bogatych pikników, których stać na latanie po Katarach.
Niektórzy mówią, że Anglia gra brzydko, inni że kadrę tą tworzą rozpieszczone gwiazdki ze złotymi klopami (kto zna całą historię Reheena Sterlinga i jego rodziny, pewnie inaczej podchodzi do tematu…), jest w tym trochę prawdy, ale któż nie miał ciarek widząc dziką radość wyspiarzy po bramkach na Wembley? Kto nie oglądał „tego momentu” z Anglia – Niemcy niech jak najszybciej odpali link: Anglia – Niemcy radość po golu. Tak ma być na dużych imprezach! Kiedy ostatnio cieszyliście się w ten sposób po jakiejkolwiek bramce, kiedy była ranga i atmosfera? Czy to nie jest bliższe ideału niżeli szejkowie, czekający w swoich lożach na MŚ’2022, lub banda clownów- okazyjnych (bo dostali bilety od korpo) pikników ubranych w cyrkowe czapki?
To magiczne słowo – Wembley –, wygrywający na nim przy pełnym stadionie Angole, szalejący z radości, ubrani casualowo, lub w reprezentacyjne koszulki, zakochani w piłce i w piwie specyficzni brytyjscy fanatycy. Futbol wrócił do domu i trzeba przy okazji Euro 2020 podkreślić – ma się tam świetnie. Wolę zobaczyć to niż mecz na neutralnym terenie, tak już mam. Nie, nie powinno to stać się standardem, ale wyciągajmy plusy, jest specyficzny czas covidowy, eksplozja szaleństwa była potrzebna całemu środowisku. Byli potrzebni ultrasi Węgier, byli potrzebni brytyjscy patole. W jednym z ogródków piwnych w Anglii jeden miejscowy dostał z ekstazy po bramce padaczki. Jan Paweł II mówiąc o tym, że piłka nożna jest najważniejszą ze spraw nieważnych, powiedział stanowczo za mało. To ciągle żyje, ale czy w Polsce… mam pewne wątpliwości.
Za chwilę Katar, gdzie widz będzie miał wrażenie oglądania piłki w kraju, w którym w ogóle nie czują tego klimatu. Szalone wyrazy twarzy naćpanych piłką (i pewnie nie tylko) Anglików, lecące w górę kufle mogą przez jakiś czas się nie powtórzyć. A że ściany ich niosą? No pewnie niosą… każda impreza ma swoje kontrowersje.
Wracając do sposobu gry reprezentacji Anglii – kłóciłbym się o to rzekome brzydactwo, podczas półfinału z Danią pokazali niesamowite parcie do przodu, drugą połowę i dogrywkę praktycznie siedzieli w polu karnym Duńczyków. Mają swój konsekwentny styl gry, który daje efekt. Posiadają zawodników (znowu: Sterling), którzy w dogrywce półfinału robią sprinty jakby dopiero co zeszli z rozgrzewki.
Lubię Włochy jako kraj (stolicę wiary, skuterów), kolebkę sceny ultras, ale w niedzielnym finale bardziej sprzyjam Anglii. Za futbol, za styl casual, za rozpowszechnienie na trybunach marki Stone Island, za szczerą furię kibiców po bramkach, chociaż wiem, że dla czytelnika to co piszę może nie mieć żadnego sensu… Cóż, oddycham Euro tak jak lubię, mając już kupione bilety na mecze w Polsce, bo jednak co na żywo, to na żywo.
PS: A propos „na żywo”. Śmieszne jest to dawanie ludowi igrzysk, zwiększanie frekwencji i luzowanie obostrzeń wraz z kolejnymi etapami Mistrzostw Europy mimo covid-19. Może tak byśmy dali sobie spokój z tym cyrkiem na stałe i otworzyli wszystko?
PPS: Bijąca ostatnio rekordy popularności grupa Kibicowskie Wyspy, polecam: Link do grupy.
Angielskie powiedzonko głosi, że dżentelmen bierze się tylko za przegrane sprawy, a kondycja moralna Europy z pewnością taką jest. Jakub Żulczyk pisał kiedyś o swojej wizycie w Watykanie, że musiał włączyć black metal na słuchawkach, bo czuł, że jest w miejscu, które reprezentuje zło i tak kojarzy kościoły od zawsze. Mam dokładnie odwrotnie. W kościele oddycham, pewnie dlatego, że kojarzy mi się z ciałem Chrystusa i z Jego naukami, świętymi – to dla mnie ciągle miejsce ducha. W tym miejscu ducha coraz częściej zaniżam średnią wieku, mimo wszystkich akcji nowej ewangelizacji, spędów, w osiedlowych parafiach widać przegrane proporcje. Wiara i związany z nią świat jest w dołku. O tym pisze w swojej nowej książce „Dół” Waldemar Łysiak.
Mam wrażenie, że Łysiak już nic nowego nie powie, odgrzewa na (jak zwykle ładnych) kartkach wydawnictwa Nobilis swoje tradycyjne poglądy, nadal ciężko się z nim nie zgodzić, ale jest to coraz mniej świeże, atrakcyjne. Będę wspierał kupnem tego pisarza, bo jako jeden z pierwszych przemówił do mnie w ważnych kwestiach, inspirował, nawet nawracał. Mam dług, ale Łysiak już raczej odcina kupony, średnia była zarówno biografia (jako stały czytelnik wyczuwam tam 100% Waldka, 0% Sławomira Gralki, czytało się jak wystawiony samemu sobie pomnik) jak i „Dół”. No, chyba że ktoś Łysiaka w ogóle nie zna, albo chce sobie odświeżyć dżentelmeńskie podejście do przegranych spraw.
Książkę zabrałem na wakacje do Chorwacji, czułem, że w miejscu pełnym golasów na publicznych plażach przyda się solidna dawka konserwatyzmu. Z góry na Makarską ciągle zerkają trzy krzyże umiejscowione na jednym ze szczytów (fotka niżej), krzyże wiszą nawet w niektórych barach, ale czuć to co wszędzie – odejście społeczeństwa od wiary. Przy miejscowości znajduje się sanktuarium, ale prócz takich jednostek jak piszący ten tekst, odwiedzają je raczej autokary turystów zmierzających do pobliskiego (ponad godzina drogi), bośniackiego Medziugorie.
Łysiak wykłada nam jak polityczna poprawność zajmuje, niekiedy wraz z… Islamem miejsce chrześcijaństwa, zastanawiając się dlaczego odbywa się to z taką łatwością. Oczywiście, lewactwo na uniwersytetach, w mediach, w nowej pseudo sztuce, ale spojrzałbym przede wszystkim w lustro. Europejczycy oddają swoją wiarę, bo jest nią głównie z zewnątrz, to budynki i rodzinna tradycja, nie zaś żywa relacja z Bogiem i zabieganie o sprawy ducha. Ilu ludzi ze wspomnianych barów z krzyżem zaczyna dzień na kolanach?
Wiem, nie jest łatwo być „dżentelmenem z przegranej sprawy”, znam ten wzrok na wyjazdach zawodowych (pracuję z ludźmi), tudzież towarzyskich, kiedy powiem, że idę się pomodlić, czy coś w tym stylu. Ludzie chyba w ogóle boją się zostać sami ze sobą (nie mówiąc o nawiązywaniu relacji z Bogiem, prędzej uwierzą, że kosmici zbudowali piramidy), uznają to za porażkę. Słyszałem już gadanie za plecami, że siedząc sam wyglądam jak debil (osoba to mówiąca bez towarzystwa musi usychać, bać się… smutne), a iść poczytać, to – cytuję – zboczenie. Zboczeniec z książką, a co jeszcze z książką o Bogu… Nie ma co się żalić, wiecie jak jest. Pozwolę sobie dodać otuchy – trzeba mieć jaja, by się w tym nie złamać, szczególnie w ostatnich latach, a jest coraz gorzej i Łysiak też kilka nowych odniesień dodał.
„Dół” broni starej Europy. Szuka źródeł rozkładu, zaczynając od lewactwa w polityce, poprzez promocję rozwiązłości seksualnej, walkę z Kościołem, upadek sztuki [strona 233: (…) Jeśli chodzi o malarstwo to symboliczną stała się inicjatywa niemieckiego kolekcjonera Bereda H. Feddersena, który wystawił we frankfurckiej galerii płótna zabazgrane przez szympansicę z ZOO, głosząc, że eksponuje dzieła młodej japońskiej artystki, a prawdę ujawnił dopiero wówczas, kiedy krytycy sztuki opublikowali entuzjastycznie, pełne finezyjnych rozważań recenzje tych bohomazów (…)], głupotę człowieka i fałszowanie historii. Rozdziały są bogato ilustrowane. Na szczęście wspomina o ostatnich aferach w Kościele, ale słusznie uważa je za jedynie częściowy powód kryzysu, gwóźdź do trumny, która od dawna jest zbijana przez wojujących ateistów wszelkiej maści.
Najlepiej, by książka ta trafiła do osób, które w ogóle nie zauważają rozkładu – perspektywa autora mogłaby co nieco rozjaśnić. Tylko co zrobić żeby ludzie po takie tytuły sięgali?
Znalazłem miejsce w cieniu na kamienistej plaży. Właśnie wyjąłem zeszyt i pomyślałem jak tu pięknie i pustawo, teraz mogę skupić się na literkach. W tym momencie dynamicznym krokiem wychodzą przede mnie dwie blondynki, a gdy kolejny raz podnoszę wzrok, jedna z nich tyłem pompuje wielki materac. Widzę jedynie dynamiczne ruchy rękami w dół i w górę, podskakujący tyłek, który niemal mnie wachluje i piersi falujące po bokach.
– Panie, ale żeś je pięknie stworzył! – jedną nogą pozostaję jeszcze po jasnej stronie wyobraźni, ale dopiero, co usiadłem, o brajdaszkowie moi, kamienie nie zaczęły nawet uwierać w dupsko.
– Bądź mężczyzną i walcz – mówią kapłani.
– Bądź mężczyzną i nie walcz – mówią wszyscy inni.
Siedzę, śmieję się do klaszczących pośladków, przychodzi na myśl kilka komentarzy, jej chłopak już krzywo patrzy.
Jednym z głównych tekstów mojej żony jest:
– Nie, tego nie wypowiadaj, to tylko ty rozumiesz.
Może to jedno z tych. Milczę.
Na szczęście świat też jest piękny.
Nie była tak mocna, tak gęsta jak w mojej polskiej miejscówce, ale shisha w Makarskiej, palona kilka metrów od morza i tak smakowała wyśmienicie. Rzut okiem na zieloną wodę, rzut okiem na kamienistą górę wystającą zza rzędów apartamentów, rzut oka na unoszącą się w kierunku błękitnego nieba chmurę. Myślę sobie, że do pełni szczęścia brakuje tylko wrzucenia na luz przez całą populację i nieodłącznie związanego z tym powszechnego dobrobytu oraz samoakceptacji, ale tak naiwne pragnienia można mieć jedynie tutaj, w jednym z ziemskich rajów.
Żyjemy na tak pięknej ziemi, po cholerę psujemy sobie humor?
Do pełni szczęścia brakuje także meczu na żywo, ale trwa Euro 2020, więc przynajmniej są namiastki. Oglądam Hiszpania – Chorwacja z miejscowymi w przybrzeżnych barach, po tym jak ich drużyna z 1:3 wyciąga na 3:3 odpalają nawet race, ludzie biegną z plaży zobaczyć powtórkę. To był ciekawy dzień na Mistrzostwach Europy, odpadają wicemistrzowie i mistrzowie świata. Uśmiecham się, gdy w hiszpańskich piłkarzy lecą butelki z wodą, bo jednak ciągnie do starego… Spokój i piękno często okazują się niewystarczające, sami się popsuliśmy.
Pojechałem do Splitu, odwiedzić pusty stadion Hajduka, fotografować graffiti, poczuć chociaż 5% klimatu, który poczuję po starcie sezonu w Polsce. Split robi wrażenie, prawdziwy duch ultra połączony z upałem i urokiem okolicy. Bary, skutery, morze, imprezy, świątynie katolickie, wszechobecny herb Hajduka i zaprzyjaźnionego z nim Górnika Zabrze. Nie są to moje sympatie, ale fajnie tam mają, dobrze to wygląda, połączenie brudnego futbolu z bajecznym krajobrazem. Prócz prostych napisów, nazwałbym je stylem włoskim, są wrzuty prezentujące całą gamę wartości – POW, wolność dla pirotechników, mentalita ultras. Pomalowane mury, knajpy, przystanki. Widać ludzi w barwach, gadżety miejscowego klubu i kadry na bazarach, w sklepach. Przetrzepałem internet, Hajduk gra sparing ze Śląskiem, ale na zgrupowaniu ponad 700 km stąd, mimo wszystko nie opłaca się jechać na takie coś. Pozostaje plaża, woda, góry, upał.
Znajomy pyta o to wszystko i sam wysyła fotki z Kairu, gdzie chodzą w kilka osób po slumsach. Ruszyliśmy dupy w ostatnich latach, świat jest na wyciągnięcie ręki, nie tylko manifestowanie w Polsce. To rozładowuje frustracje, mamy perspektywy ciekawych przeżyć, to nie to samo, co gnicie pod blokiem w latach dziewięćdziesiątych. Korzystamy z globalizmu, z kapitalizmu, cokolwiek byśmy o nich nie mówili. Wszędzie jednak patrzymy po murach – patrzymy kto tu tak naprawdę siedzi, tak jak my siedzieliśmy kiedyś u siebie na dzielnicach… Większość tego nie rozumie, ale to dla nas nieodłączna część pięknego świata.