Burza zdrowotna, emocjonalne tornado w pracy – jak każdy z Was poruszam się z własnym krzyżem. Chciałoby się czasem, niczym biblijny Jonasz, uciec pod pokład i zasnąć, ale tak nie można.
Mieliśmy pojechać na międzynarodowe zawody we trzech zawodników, ale ostatecznie mogę wystawić jednego, bo dwóch się, mówiąc delikatnie, wykruszyło. W życiu trenera bywa tak, że latami szkoleni z pasją zawodnicy odchodzą. Wydawało się, że jesteście związani na dobre i na złe, a tu jednak – coś nie zagrało, jak to często bywa w zbyt intensywnych relacjach. Cóż, trzeba brać to na klatę, „Life will never be the same, life is changing” – jak śpiewał niejaki Haddaway w kawałku „Life” [1]. Ludzie byli – ludzi nie ma, oto życie. Na szczęście życie to też: jeśli nie uśniesz – będą następni.
Jedziemy we dwoje i będziemy dobrze się bawić.
Byliśmy kiedyś na zawodach, kiedy przewidziany był radykalny protest przeciwko restrykcjom związanym z wirusem. Moja młoda kiepsko wylosowała, tamta to prawdziwa burza, więc żeby nie myślała za dużo o czekającej ją walce, pojechaliśmy na ten protest. Wszystko było wtedy zamknięte, tylko ulice nadal nasze. Wybuchające petardy i unoszące się nad okolicą bluzgi były większym relaksem niż leżenie na miękkim hotelowym łóżku z masą obaw odnośnie dnia jutrzejszego, z przerwą na posiłki nakładane w rękawiczkach i masce.
Chcieliśmy coś zjeść w barze niedaleko stadionu, ale wyrzucili nas z frytkami na zewnątrz. Siedzieliśmy w ciemni, na ławce pod kościołem, miałem białą czapkę i czarny kaptur, jakaś babcia wzięła mnie za zakonnicę, krzycząc z daleka:
– Smacznego siostro.
– Smacznego, smacznego…
Pośmialiśmy się, młoda przyjęła przegraną i cały wyjazd z uśmiechem. Czy to nie jest najważniejsze? Serio – jest. Cała reszta, medale, sukcesy to tylko kręgosłup, na którym można budować fajne chwile. Czegoś trzeba się uchwycić, by nadać sens, wytłumaczyć sobie cykliczność naszego życia.
Chodząc z cudzym dzieciakiem po mieście, podobnie zagubionym jak ja, wśród lecących w policję rac, czułem przynajmniej, że dzieje się coś ciekawego, oryginalnego, spontanicznego. Dzieciak też to czuł. Razem trollowaliśmy zachowanie przykładnego, poprawnego wychowawcy i jego wzorowej uczennicy. Nie byliśmy profesjonalni, ale młoda kopie profesjonalnie… i w tym cały sens.
Od zawsze wychodzę z założenia, że profesjonalizm w nauczaniu nie polega na ładnym opakowaniu swojej oferty, na PRze, promo, chociaż fajnie to wszystko mieć. Profesjonalizm objawia się w tym jak uczysz, co przekazujesz. Jakie masz efekty, jaki wypracowałeś w dzieciaku poziom i czy potrafisz kogoś wciągnąć w ten świat, który sprzedajesz. Ilu podopiecznych, chociaż nawet o tym nie wie, ma już w sobie coś z ciebie, z twojej pasji i osobowości?
Jeśli chcesz robić cokolwiek profesjonalnie, pierwszą myślą musi być nie to jak mam mówić i wyglądać, a czy w moim planie zawarte są wszystkie warunki, by efekt pracy był lepiej niż dobry. Szukając profesjonalisty nie szukam osoby, która ma ładny garnitur i fajnie gada, tylko takiej, która na poważnie zajmie się tym, za co jej płacę, kocha to, jest dla mnie w porządku. Oczekuję zaangażowania, nie podręcznikowych zachowań.
Dobrym przykładem są politycy – ufasz im, bo wiedzą w jaki sposób ustawiać dłonie podczas transmitowanej na żywo konferencji? Jak wiesz, nie układają ich bez powodu – znaczny procent ludzi łyka powierzchowny profesjonalizm, czyta książkę po okładce. Myk polega na tym, że niektórzy mają zarówno profesjonalne opakowanie jak i nauczanie, a niektórzy cwaniacy tylko to pierwsze, czego laik nie jest w stanie szybko rozróżnić, nie chce mu się. Gdyby nie żona, miałbym tylko to drugie – w robotę wkładam całe serce, ale PR jest dla mnie pojęciem obcym. Chcę zostać sobą, nie zatracić spontaniczności, być profesjonalnie nieprofesjonalny mimo faktu, że i tak skończysz wytknięty, a nawet wygnany, jak Edward Nożycoręki. Chodzenie swoimi ścieżkami ma cenę.
Był taki komik – chociaż on sam nie lubił tego określenia – Andy Kaufman (na zdjęciu wyżej). Stworzył fikcyjną postać i nazwał ją Tony Clifton. Jako, że lubił zacierać granicę między rzeczywistością, a skeczem, miał nie przyznawać się, chociaż i tak każdy to wiedział, że Tony to on i że jest postacią wykreowaną. Występował na scenie jako Andy i – już przebrany – jako Tony, zapewne w zależności od nastroju. Pierdolił wszystko, a w szczególności to jak odbierają jego wcielenia inni. Zachowania Andy’ego były zrozumiałe tylko dla wąskiego grona. Niektórzy rodzice moich zawodników też mnie nie rozumieją, tego jakie mam ścieżki i metody, ale jakoś akceptują i twierdzą, że zarażam pasją. To plus dzisiejszych czasów – otwarte umysły czterdziestolatków. Kaufman nie miał tego szczęścia.
Bycie profesjonalnym w rozumieniu PRowskim musi być w sumie nudne. Wolę być sobą i wiem, że gdybym wyszedł na dach, niczym bohaterowie filmu „A Long Way Down”, znalazłbym na nim kilku takich, którzy finalnie przypomną mi dlaczego warto żyć. Jak ta dziewczyna, którą zatargałem na protest, jak ta babcia, która pomyliła mnie z zakonnicą. Żyję po to, by łapać bieżące chwile i się śmiać, wpierdalając frytki na ławce pod kościołem. Tu nie ma polityki, nie muszę uważać jak wyglądam i jak posługuję się sztućcami. Reszta przyjdzie sama.
W drogę zatem… W wielu sztukach walki występuje to azjatyckie słowo – DO. Bo właśnie droga jest najważniejsza.
[1]: A wrzucę ten dancowy gniot, także z tego powodu, że była to pierwsza piosenka jaką w życiu zapętliłem. Tak, pamiętam ten moment. Kilkuletnie dziecko, radio-jamnik przyklejony do prawego ucha, na które dziś już gorzej słyszę i kaseta taty. Katowałem to w kółko.
Życie nigdy nie jest takie samo, życie się zmienia. Żegnajcie uczennice…, powodzenia. Czas na młode orły…