„Rurōni Kenshin” to oparta na mandze o tym samym tytule (autorstwa Nobuhiro Watsuki) historia samuraja-zabójcy, który po jednej z bitew przysiągł sobie, że już więcej nie będzie zabijał. Nie wierzy w to cały wachlarz wrogów Kenshina, twierdząc, że takim jak oni pisane jest żyć i umrzeć z mieczem w dłoni. Wojownik będzie musiał wykazać się konsekwencją i silną wolą, aby w bezwzględnym świecie pozostać dobrym. Jest to przede wszystkim pięknie nakręcona opowieść o bohaterze walczącym o miłość, którą można by podsuwać – mimo umieszczenia tytułu w kategorii „od 16 lat” – dzieciom, aby utwierdziły się w pozytywnych wartościach i stawiały sobie pozytywne męskie wzorce.
Filmweb sklasyfikował „Rurōni Kenshin” jako dramat historyczny, co nie do końca jest prawdą. Wprawdzie tłem są zmiany kulturowe w Japonii, które dosięgły samurajów, zmienił się ich stan i rola, pojawiła się broń palna, ale legendarny wojownik Ruroni Battosai Kenshin to postać romantyczna. Symbolem tego romantyzmu jest odwrócony miecz, który nosi samuraj – ostrze znajduje się z drugiej strony. Ten miecz służy po to, by nie zabijać.
Natychmiast nasunął mi się wniosek, że Kenshin mógłby być postacią… chrześcijańską, wiadomo – inna kultura itd., ale chrześcijanin może bez wyrzutów sumienia utożsamiać się z głównym bohaterem i jego motywacjami. Mimo, że filmy o Kenshinie są nowe, pierwsza część wyszła w 2012, dwie kolejne w 2014, a w tym roku kolejne dwie, czułem się jak w starym dobrym kinie, kiedy jasny i przejrzysty był podział na dobro i zło. Nie ma niczego dobrego w czarnym charakterze, handlarzu opium Kanryuu Takedzie, a głównemu bohaterowi od razu zaczynamy kibicować… W tym wszystkim uniknięto nudy. Można? Jasne, że można.
Filmweb dodał do „dramatu historycznego” szufladkę „sztuki walki”, ale to również należy traktować z przymrużeniem oka. Kenshin walczy w stylu, który nazwano hiten mitsurugi ryu, szermierką stworzoną do walki z wieloma przeciwnikami. Bardzo wieloma, bo nasz bohater staje do walki nawet przeciwko… 250 rywalom. Po prostu manga – i tyle, aczkolwiek sceny nierealnej walki są tu na najwyższym poziomie, zapewniając dobrą rozrywkę, niczym w zachodnim kinie o superbohaterach.
Manga mangą, ale najważniejszy był dla mnie klimat „tej” Japonii. Piękne tradycyjne wnętrza, stroje, nieodłączny deszcz, nastrój… Zdjęcia są niesamowite, widziałem wprawdzie lepsze z Japonii, chociażby u Kurosawy, ale nie ma na co narzekać.
Podsumowując – piękne filmy, które polecam. Nieważne jak byliście źli, Wasz miecz może zostać odwrócony, a Wasz charakter i umiejętności mogą służyć dobru.
Pierwszą, drugą, trzecią i czwartą część przygód Kenshina znajdziecie z polskimi napisami na platformie Netflix, a ostatnia ma pojawić się 30 lipca.