Ministerstwo Odlotów

Fanzin o wszystkim i o niczym…

Inspiracje

„Joker: Folie à deux” (2024)

Trudno o bardzo dobrą, lepszą kontynuację. Pierwszy „Joker” zebrał super oceny i zdobył wiele nagród, tymczasem grana obecnie w kinach dwójka właśnie dostaje po dupie. Albo jest to szmira dla hajsu, a ja nie mam totalnie gustu, albo nie jest to film dla wszystkich. Dla hajsu mogli tam przecież włożyć serię strzelanin, armię kolorowych i wątek LGBT. Tych ostatnich nie ma. Znajomy, z którym poszedłem na seans, przysypiał w fotelu spoglądając na zegarek, kiedy ja w tym czasie wkręciłem się jak należy. Takie napotkałem też recenzje, mocno na nie i mocno na tak.
Więc jak to jest z „Joker: Folie à deux”?
Tak, czasem wiało absurdem (cóż – to jednak komiksowy świat) i zbyt prostym pomysłem, ale fani (Gotham) i tak chłonęli na wielkim ekranie klimat Arkham, przyglądając się udrękom Jokera, znakomicie granego przez Joaquina Phoenixa. Dobrze zagrała też Lady Gaga, szkoda że nie rozwinięto bardziej wątku Gagi (fanatyczki Jokera-mordercy) i Phoenixa jako pary rozpierdalaczy w stylu „Urodzonych morderców”. Klasyk, do którego scenariusz pisał mistrzunio Tarantino już w 1994 roku poruszał temat karmienia się mediów wyczynami psychopatów, czego eksplozję znajdziemy dzisiaj np. na Netflixie, czy YouTube. W Jokerze łatwo dostrzec podobny wątek, lecz tym razem przyglądamy się zjawisku towarzysząc cierpiącej jednostce, Arthurowi Fleckowi (Joker), czekającej na sprawę sądową o pięć morderstw (wydarzenia z pierwszej części). Przebieg romansu obserwujemy zatem w słynnym z historii o Batmanie szpitalu psychiatrycznym dla groźnych jednostek.
Gaga nic nie wniosła? Jej postać to jedna z wielu wielbicielek czystego zła, chodzących po tym świecie. Kiedy była nadzieja na obcowanie z idolem, złączenie się w chorej fantazji, była z nim, próbując zniszczyć tą ludzką, dobrą, czasem nieporadną stronę Arthura. Nie tylko media potrzebowały psychopatycznego mordercy Jokera – zamiast stojącego za nim człowieka – ona też. Bezradny facet z problemami z samym sobą jej nie interesował, nie pociągał. Prosta, brutalna prawda o części kobiet.
Zarówno w jedynce jak i w dwójce mamy do czynienia z postacią, która sobie nie radzi. Owszem, przejawów geniuszu w opowiadaniu o tym, tym razem nie ma, ale nie jest aż tak źle. Oceny po 1, 2… chyba za klimat trochę się należy, co?
Muzyka z filmu jest dobra, pasująca do Gotham. No właśnie – zrobiono z „Jokera” musical i dramat sądowy, co jedni mogą skwitować jako żenujący brak pomysłu, zaś drudzy określić ucztą dla koneserów. Zakończenia nie będę zdradzał, ale jest jeszcze bardziej kontrowersyjne, dla jednych kiepskie, dla drugich odważne.
Bardziej boli mnie zmarnowany potencjał na jeszcze głębszy film psychologiczny na temat reakcji na doznane krzywdy ze strony społeczeństwa. Kurwa, no nie, to jeszcze nie to. Mimo wszystko, oglądało się szybko, co z tego „że śpiewali”? Muzyka pomaga wczuć się w emocje, ale trzeba ją do siebie dopuścić i nie szukać od razu porównań z „prawdziwymi musicalami”, albo czekać na bujającą głową „muzykę współczesną” i bity. Boże, po co ciągle te porównania? Ok., mamy „słaby musical”, ale chociaż w atmosferze Gotham. W klimacie dla fanów! Kto lubi – ma dwie godziny rozrywki.
Nie jest to przełomowy film. Jak wspomniałem, pozostaję z uczuciem zmarnowanego potencjału. Ale – i to najważniejsze – otrzymaliśmy świeżą dawkę Gotham. Refleksja nad clownami deptanymi przez społeczeństwo nadal żywa. I pewnie, wbrew wszystkiemu – są oni wdzięczni Philipsowi. Nie wiem jak z licznymi ultrasami (na zdjęciu wyżej AC Milan) używającymi wizerunku Jokera…

„Włosi” (John Hooper, 2015)

Kontynuując wątek włoski. Wakacyjne odpoczywanie na tarasie umilali mi m.in., wydani w 2015 (posiadam polskie Wydanie II z roku 2022), „Włosi” Johna Hoopera. Książka Brytyjczyka trafiła na listy bestsellerów.

Opis Italii z jednej strony subiektywny, dość szybko wyczytamy między linijkami poglądy autora, z drugiej znajdziemy odniesienie do wielu faktów z dalszej i bliższej przeszłości makaroniarzy.

Historia (Benito Mussolini wiecznie żywy…), kulinaria, seks, miłość, rodzina, fantazja, kwestia tożsamości… Tematyka szeroka niczym włoski but. Dużo w tej książce polityki i „macek Watykanu”. Hooper raczej z bólem przytacza statystyki, z których wynika, że większość Włochów deklaruje się jako katolicy. Próbuje przy tym udowodnić, że wiara makaroniarzy nie jest zbyt głęboka, stanowi część przyzwyczajenia, tożsamości, kultury, wynik wcześniejszych ustaleń „na górze”. Jasne, że tak jest, podobnie w Polsce statystyki nie biorą się znikąd. Każda cywilizacja ma fundament, tło kulturowe. Niby dla Brytyjczyka konserwatywny odcień włoskiej kultury „ma coś w sobie”, ale jednak stoi na przeszkodzie mitycznego postępu.

Hooper zauważa nawet, że słabo przyjął się w Italii hip hop, podobnie jak inne „obce naleciałości”. Zwiedzając kilka miast, trudno nie przyznać mu racji, bo mało tego hip hopu widać. Pisząc ten tekst przebywałem we Włoszech blisko granicy ze Szwajcarią i jadąc do tej Szwajcarii bardzo szybko zauważyłem wzrost jakości wrzutów. W niewielkim Lugano znalazłem spory skatepark pokryty graffiti i wiekowych deskorolkowców, nie tylko dzieci na hulajnogach. Może gdzieś indziej we Włoszech jest inaczej, wszak to była tylko Lombardia, a właściwie jej prowincja. Pamiętajmy jednak, że nawet ultrasowskie napisy na murach rzadziej są tam graffiti, a częściej prostymi literami i to podobnym stylem! Ma to swój urok i oryginalność, ale często wypada ubogo, nawet przy sąsiadach, nie mówiąc o Polsce, czy Szwabach (obok na zdjęciu kolejny numer ich pisma o kulturze futbolowej „11 Freunde” i książka „Ultra”, gdyby zawsze można by tak było zaczynać dzień). Ale to jednak Włosi są odpowiedzialni za styl ultra.

Wreszcie rozdział na który czekałem, poświęcony calcio, włoskiej piłce nożnej. Niestety, zawodzi. Historia po łebkach, podobnie jeśli chodzi o temat ultrasów. Jeśli ktoś jest kibicem, nie dowie się niczego nowego. Autor skupił się na słynnych derbach AS Roma – Lazio Rzym, gdzie kibice „odwołali mecz” idąc za plotką o śmierci jednego z nich.

Po lekturze można wyciągnąć wniosek, że Włosi są w wielu cechach podobni do Polaków. Na przykład w kolesiostwie, czy obsadzaniu stanowisk po znajomości, lub rodzinnie, bez patrzenia na kompetencje. Autor jakby zdziwiony, zresztą z naszej perspektywy nie raz wydaje się, że urwał się z choinki. Mimo to, były momenty, że czytało się dobrze i z pewnością „Włosi” co nieco laikom rozświetlają. Mam nadzieję, że także to, iż Polacy nie są żadnymi „gorszymi Europejczykami”.

Polecam sympatykom Włoch jako ciekawostkę, wartą skonfrontowania z własnymi doświadczeniami.

„Ultra. Podziemny świat włoskiego futbolu” (Tobias Jones, 2019)

Jestem jako trener na obozie sportowym latem 2024. Rano budzę ekipę na bieganie i znajduję u 17-sto letniego podopiecznego, zupełnie nie z klimatu kibicowskiego, „Mechaniczną Pomarańczę” w wydaniu książkowym. Wzruszyłem się – co klasyk to klasyk, Alex DeLarge na okładce, trafia nawet do dzisiejszej młodzieży, przyciągniętej światem i językiem stworzonym przez Burgessa. Mam dobrą informację na podstawie wieloletnich już obserwacji – mimo tych wszystkich tik toków, czytanie ma się wśród dzieciaków dobrze. Jak zawsze są tacy, którzy nie mogą przebrnąć przez dwie kartki – nie każdy musi to lubić -, lecz liczba pochłaniających cegła za cegłą może wprawić w zdumienie.

A teraz recenzja.

Książka „Ultra. The Underworld of Italian Football” została wydana przez brytyjskiego pisarza i dziennikarza Tobiasa Jonesa w 2019. Polskiego tłumaczenia doczekaliśmy się w roku 2024 i szybko stało się popularne. Książki o kibicach pisane przez osoby z zewnątrz ruchu wychodzą różnie, lecz ten tytuł czytało się z zaciekawieniem. Tym bardziej, że wziąłem go do rąk w trakcie Euro 2024, na wakacjach w Italii, blisko makaroniarskich klimatów.
Na kartkach zahaczamy m.in. o Rzym, Mediolan, Turyn, Veronę, czy Genuę. Pojedyncze wydarzenia, aczkolwiek umieszczone w szerszym kontekście bogatej historii włoskich ultras oraz poszczególnych ludzi. Raczeni jesteśmy opisami ciekawych postaci, meczów i awantur, tragedii, ale też miast, miejscówek, czasów. Było czym zapełnić ponad 520 stron, a i tak pozostaje się z uczuciem niedosytu! O to chodzi w dobrych tytułach, więc ocena musi być wysoka.
Przede wszystkim, na przykładzie (dla mnie średnio atrakcyjnej, ale opowiedział o niej atrakcyjnie!) Cosenzy autor pokazuje ile różnych poglądów spotyka się na włoskiej trybunie. Punki działały u boku zakonnika-franciszkanina. Gdzieś indziej skrajny prawicowiec ze skrajnym lewakiem. Wspomniany franciszkanin wyciągał skrajnego lewaka z więzienia po policyjnej łapance, a sam… bujał się z prostytutką. I tak dalej.
Wkładka zdjęciowa na śliskim papierze, w pełnym kolorze. Super dodatek, szkoda że zdjęć przy tak obszernym tytule jest niewiele. Znalazło się miejsce zarówno na piłkarzy, fanów Cosenzy, a nawet samo miasteczko. Stare Lazio ze swastyką – standard, awantura z policją.
Ciekawa rzecz dla fanów Włoch, włoskiej piłki, ruchu ultras i po prostu kibiców lubiących czytać. Tobias Jones dał radę i ukazał bez ukrytej pretensji, że środowisko jest fascynujące, ale często przeczy samo sobie – tak jak świat, z którym walczy. Żeby to dostrzec, trzeba spróbować spojrzeć z dystansu, albo… skumać zasadę yin yang. To przewijające się w tle pytanie „kim są ultrasi?” naprawdę daje do myślenia w połączeniu z licznymi historiami. Czy są lepsi?
Autor nie popiera ślepo kibicowskiej przemocy, ale opisuje też brutalne ataki policji, nie tylko na ultras, np. na uczestników demonstracji anty G8. Taki jest świat – nie wszyscy dziennikarze potrafią dostrzec jego kolory.
Mimo to, Jones nie uniknął antyfaszystowskiego wydźwięku książki, dużo miejsca poświęcając także głośnym przypadkom rasizmu. Livorno i ich Lenin wprawdzie są wspomniane, lecz potraktowane jakby łagodniej. Statystyki zbrodniarzy spod sierpa i młota nie stoją za tym nierównym podejściem, tym bardziej, że włoscy komuniści lubili „fajerwerki” na ulicach także długo po II Wojnie Światowej (= tak, potencjalnie jest przed odrodzeniem czego ostrzegać).
Wiadomo, że ultra z krwi i kości napisałby tą historię inaczej, ale dajcie Jonesowi szansę. Lustro w domu też się przyda.

„Estasi Nerazzurra 2023-2024” (album na 20 tytuł mistrzowski Interu Mediolan) i inne tematy…

Przed drugą kolejką fazy ligowej Ligi Mistrzów’2024 doszło do zatrzymań liderów obu grup kibicowskich w Mediolanie. Media opublikowały wizerunki, które tak czy siak są (interesującym się tym regionem kibicom) znane. Przetłumaczyłem tekst translatorem, chociaż ostatnio wziąłem się za kilka nowych misji – w tym za naukę włoskiego. Początki są ciężkie. Książki – i to nie te, co trzeba -, kilka miesięcy z aplikacją na telefon (niestety, słabo na mnie działa taka presja urządzenia, które chętnie odkładam, wyłączam…), leniwe zabieranie się za tego typu lekcje. Kolejna wycieczka do Italii i brak rozumienia czegokolwiek. Zniechęcony tym wszystkim zapisałem się w końcu na lekcje włoskiego online, podpisując umowę z lektorką. Trzeba było wyczyścić umysł jak się da i zwolnić kilka gigabajtów na ponowną, po kilkunastu latach, naukę. Może dla kogoś to nic wielkiego, ja należę do osób, które nadmiernego uczenia się od jakiegoś czasu unikały, a tu trzeba poruszyć receptory. To taka dygresja, by zmotywować samego siebie, wybaczcie przynudzanie.

W każdym razie przy okazji czytania newsów z Mediolanu i przed januszowym oglądaniem pojedynku Interu z czerwoną gwiazdą z Belgradu (4:0), sięgnąłem po coś, co chwyciłem na wakacjach w Italii.
Gwoli uzupełnienia wstępu, link do doniesień medialnych (niżej zdjęcie z owego źródła): LINK

Lato, objazdówka, Verona, miasto dawnego zgodowicza Interu (mieli pokłócić się m.in. o podejście do kolorowego piłkarza, nie wiem na ile to prawda, fakt faktem u Włochów grajki mają bardziej, hmm, ubóstwioną pozycję). Wszedłem do wielkiej księgarni w centrum, była rewelacyjna – bogato zaopatrzona w różnych działach. Kilka książek o kibicach, jeszcze nie kupiłem, za mało tam fotek, heh.
Nie zdążyłem przejrzeć wszystkich albumów, ale chwyciłem wydanie podsumowujące mistrzowski sezon Interu Mediolan. W 2023/2024 zdobyli dwudziesty tytuł! Cena to 11,90 euro. Liczba stron: 168 formatu nieco większego niż A4, pełen kolor i dobry papier. Dużo zdjęć. Tematyka typowo piłkarska, można było się spodziewać, mimo to liczyłem na większą dawkę ujęć trybun – takich jak to całkiem na górze, z trenerem i pucharem na tle ultrasów.
Pismo przypomina oficjalną gazetę klubową. Artykuły na aktualne i historyczne tematy (związane z dwudziestym tytułem), skany z prasy, wielkoformatowe zdjęcia. Piłkarze, słynny gracz i trener Simone Inzaghi, czy prezydent Interu – wymieniani są ojcowie sukcesu. Każdy został na łamach oceniony. Główną część stanowi opis każdego meczu Serie A mistrzowskiego sezonu! Razem z tym zdjęcia, skany, składy, strzelcy itd. Brakuje „tylko” frekwencji, a najlepiej też liczby fanów gości, ale to już czysta fantazja – zbyt oficjalny to album.
Jeśli ktoś jest sympatykiem Interu i przebywa we Włoszech – dostanie to nie tylko w Mediolanie. A u mnie w pokoju kolejny tytuł dopełnił i tak przepełnioną szafę.

PS: Jak już jesteśmy przy spokojniejszych lekturach i przy Interze. „Mediolan i Lombardia” (Beata i Paweł Pomykalscy, 2024) to przewodnik po Mediolanie i Lombardii. Zdjęcia, mapy – książka jest bardzo bogato ilustrowana, praktycznie na każdej stronie, a jest ich aż 362. Wiadomo, wszystko po łebkach (derby też, fotka niżej), jak to w przewodnikach, ale dające jako taki obraz regionu. Jeśli ktoś planuje zwiedzić i odpowiednio się przygotować, nakręcić – polecam, aczkolwiek wiadomo, że to co najciekawsze, czeka na nas w zakamarkach, o których przewodniki nie piszą, a żony nie lubią.

PPS: Żeby nie było za nudno, na koniec wyrwane z kontekstu ciekawostki historyczne o kibicach Interu.

Listopad 1958. 17-letni syn byłego zawodnika Interu, Giordano Guarisco, został stratowany, gdy na stadion wtargnęli fani bez biletów.

Grupa Blood & Honour miała kontakty z grupą Interu Boys SAN. SAN oznacza Squadre d’Azione Nerazzurre, co nawiązuje do Squadre d’Azione Mussoliniego. Były to słynące z przemocy Drużyny Czynu, złożone głównie z weteranów I Wojny Światowej, które później stanowiły część ruchu faszystowskiego Mussoliniego. Na lidera Boys SAN wołali Il Rosso (Rudy).

Grupy fanów Interu miał organizować Franco Servello, który zasiadał w zarządzie drużyny z Mediolanu, a jednocześnie był parlamentarzystą z ramienia neofaszystowskiej partii MSI (źródło: „Ultra. The Underworld of Italian Football” – recenzja wkrótce…).

PPPS: „Tam (na pewno!) za Interem…”: LINK

„Ktoś prawi o zasadach – są jak kurwy stare. Zaraz ich nie będzie – są jak twój kawałek”. Żyto/Noon – „Glitchy Praga” (2024)

Jestem fanatykiem „Algorytmu” (2018), tym bardziej, gdy przebywam nad polskim morzem, lub chociaż spojrzę na okładkę albumu z fotografiami Mikołaja Bugajaka (Noona) z motywami plaży. Plaże powstały po to, by słuchać na nich takiej muzyki, prawda? I już chce się wsiąść w auto i jechać samemu do jednej ze znanych miejscowości nad brzegiem, mimo że właśnie stuknął pierwszy dzień jesieni. Noon ożywia zmysły, wspomnienia. Nie mam pojęcia o czym oni sobie myślą tworząc elektronikę, ale działa, pewnie na każdego w nieco odmienny sposób. Może mają wywalone na emocje, robią dla rozrywki…, da się tak robić dzieła?
Tymczasem jesteśmy po premierze drugiej płyty Noona w debiucie z raperem z Częstochowy. Rap Żyta, no cóż, przyjmuję koncepcję kolaboracji, chociaż linijki są raz bardzo dobre, przez inne z kolei ciężko (mi) przebrnąć. Hedonistyczne, niczego nie uczą i niczego głębszego… nie mają uczyć, to nie tego typu rap. Pod blokiem było ciekawie, w pięciogwiazdkowym hotelu też nie ma na co narzekać, a pośrodku jest tyle tematów. Uczciwy obserwator życia nie może pomijać czegoś, co nie pasuje odbiorcy.
Moje zdanie jest takie, że Noon bez Żyta by się obył (niedługo nowy projekt solo!), a odwrotnie? Pytanie bez odpowiedzi, zwrotka na składance 88 (ups) była zacna. Kawałki całościowo są bardzo dobre, podkreślę raz jeszcze, w swoich recenzjach patrzę na nie głównie pod kątem Noona, ale dobrze jest, gdy towarzyszy tym dziełom narracja (w „Złości” dosłownie, jak u wczesnego Fisza). Był mega klimat w „Drodze” z „Algorytmu”, jest też w – jakże odmiennej – „Dawce” z „Glitchy Praga”, a na obu ciarki od samego wejścia. Zawsze można skorzystać z wersji instrumentalnej, której chłopaki nie żałują słuchaczom, tak więc każdy ma to, co lubi i hejt na obecność Żyta u Mikołaja jest generalnie słaby (chcieli zostać influencerami, zostali hejterami). To postać bez wątpienia barwna i nie chodzi wyłącznie o tworzone obrazki. Nie wymagajmy od muzyki, by robiły ją takie same postaci, sztuczne niczym AI. Na „Glitchy” jest z jajem, a wykorzystanie słynnego wywiadu z kapelą disco polo – Weekend – w kawałku „Terra” mówi samo za siebie.
Okładka, odcienie szarości i piksele. Znowu fotki robił Noon. W wersji podstawowej albumu skromna książeczka ze zdjęciami, ujęciami znanymi z podkładek video pod kawałki udostępniane na socjalach. Mimo wszystko – mogło być ciut lepiej, ta muzyka godna jest bardziej rozbudowanego opakowania. Na krążku 12 kawałków w tym jeden instrumentalny („Śmierć królowej”), co przy Noonie nabiera rzecz jasna innego wymiaru, oraz jeden na zasadzie rozbudowanego mixu tekstów z pierwszej płyty obu panów („Stos”) – też w kosmicznym klimacie. 10 utworów wrzucanych było w artystycznym nieładzie na dłużej i krócej przed premierą fizycznego albumu. Miało wyglądać na niedbałość w promocji. Cóż – i tak kupi ten, kto ma kupić. Dla mnie nie było innej opcji.

„Zagubione dzieci Buddy” – stare, ale jare…

Koreański mistrz zen, Seung Sahn, opowiadał (spisane w „Kompas zen” str. 409/410) jak w starym katolickim klasztorze w Gethsemani (stan Kentucky) prowadził odosobnienie medytacyjne dla tamtejszych mnichów i po prostu zamieniał słowa – Budda na Bóg. Istota zen jest bowiem taka, by nie przywiązywać się do słów i pojęć, a „to” (co chce się wymedytować) jest tak nienazywalne, że powiedzieć np. „natura Buddy”, czy „natura Boga” nie ma większego znaczenia. Rzecz jasna, nietrudno się domyślić, że biorąc pod uwagę ogół wyznawców, prędzej zaakceptują taką zamianę buddyści niż katolicy. Od strony katolicyzmu bowiem „to” jest dużo precyzyjniej nazywane i konkretnie ukierunkowane („na zewnątrz”, nie tylko „do wewnątrz”). Natura Jahwe/Jezusa, przynajmniej tych biblijnych, z pewnością nie jest tym samym, co natura Buddy, nawet „tego z zen” i zastanawiam się jak Ci z Kentucky sobie to wyjaśnili. Cóż, nie wchodząc w naciągane zakłamanie i tak jestem zainteresowany buddyzmem zen jako bardzo interesującą filozofią. No i sztuki walki. To nie katolicy je stworzyli.
Ostatnio znalazłem perełkę, którą chętnie się podzielę. „Zagubione dzieci Buddy” jest długim (prawie dwie godziny) filmem dokumentalnym z 2006 roku. Dostępny z polskim lektorem między innymi na popularnej stronie cda.pl, co mam nadzieję zachęci Was do seansu.
Film kręcono w Golden Triangle, „dzikiej Tajlandii”, co nadaje klimatu, aczkolwiek mieszkańcy zapewne tak by tego nie nazwali. Trochę lat od premiery minęło, ale odbiór w moim przekonaniu jest ponadczasowy i bynajmniej nie chodzi tu o sytuację na północnej granicy Tajlandii z Laosem i Birmą. Był to ważny szlak przerzutowy narkotyków i walk między handlarzami, później także tajskim wojskiem.
Sednem „Zagubionych dzieci Buddy” jest serce i siła buddyjskiego mnicha, byłego zawodnika tajskiego boksu, miłośnika koni. Żeby w takim miejscu, przepełnionym uzależnieniem od narkotyków i handlem nimi, prowadzić działalność opartą na niesieniu dobra i pomocy, głównie dzieciom, naprawdę trzeba być człowiekiem ze stali.
Phra Khru Bah może liczyć na pomoc – zarazem ciepłej i ostrej jak on – wychowawczyni i od czasu do czasu, mieszkańców wioski. Tu jednak nie obywa się bez sprzeczek, gdzie zbiór ludzi – tam i tacy, co podsycają konflikt. Zobaczycie jednak, że mnich szybko nie zapomniał jak używa się ośmiu kończyn, a jego porywczość bynajmniej nie kojarzy się z mnisim spokojem. To bardzo specyficzne materiały i dlatego dobrze się je ogląda.
Do nowicjatu trafiają sieroty, a także dzieci, które nie mają co jeść, lub ich rodzice nie radzą sobie z wychowaniem, są uzależnieni od narkotyków. W świątyni uczą się nie tylko higieny codziennej, medytacji, punktualności, ale nawet mówić, czy chodzić. Jako, że mnich jest byłym bokserem, nie mogło zabraknąć regularnych treningów muay thai. Każdego roku organizowana jest w wiosce uroczystość na cześć przybycia mnicha, jedną z atrakcji jest turniej tajskiego boksu! Niektórzy z wychowanków zostają bokserami, inni wybierają bycie kapłanem, czy jakąś pracę. Potężna robota jest tam robiona!
Jako, że zaglądamy wgłąb obcej kultury, a nawet na jej skraj, do tego sprzed 18 lat, niektóre metody zostaną z pewnością uznane za kontrowersyjne. Phra Khru Bah robił co chciał, włącznie z tatuowaniem dzieci na całej klacie. „Od teraz będziesz jak tygrys”, heja i do przodu, a to nie film fabularny „Kickboxer” tylko prawdziwe życie.
Jeśli ktoś jest zainteresowany (dużo) spokojniejszymi i aktualniejszymi twarzami buddyzmu, mogę polecić również „Kod Buddy”. 8 odcinków dostępnych jest na aplikacji Canal+. Twórcy w każdym z nich zaglądają do innego kraju i przyglądają się tej religii od różnej, bardzo różnej strony. Na tym serialu, jeśli nie jesteś zainteresowany buddyzmem i Azją, możesz jednak kimnąć, „Zagubione dzieci Buddy” mimo wolnego rytmu zapewniają widzowi dawkę emocji.

A jednak, charyzma! Tau – „Remedium II” (2024)

Bawię się z córką na osiedlowym placu zabaw. Wyciągam ręce by ją złapać, gdy sunie po zjeżdżalni. Zza jej pleców ukazują się napisane markerem przez większe dzieci, co wnioskuję po młodzieńczym charakterze pisma, „Jebać policję” oraz inne, mniej oczywiste teksty, zapewne cytaty new-pato-schoolu. Próbuję zmęczyć młodą, żeby w spokoju móc przesłuchać nową płytę kieleckiego rapera Tau. Druga część głośnego „Remedium” pomaga wychowywać dziecko, oddala od pokus, czy opcji bycia „fajnym tatusiem”, widzianym głównie na… widzeniach.
21 utworów Tau na jego własnych bitach, nie licząc dwóch kawałków na podkładach… syna, Aleksa. Raper zapowiedział, że nie będzie tu odrzutów, cóż, w przeszłości bywało z tym różnie, pozostawało sprawdzić. Wniosek? Wyszła mu jedna z równiejszych płyt od jakiegoś czasu.
W ostatnim tekście o nowych polskich rap-płytach wspomniałem, że Tau jakby nawijał do dzieci, taka myśl opętała (heh) mnie np. po zobaczeniu klipu do „Say Cheese” z Vin Vinci. Przebrali się z Vincim za kowbojów i biegają po „Dzikim Zachodzie”. W takim wydaniu Piotrka lubię najmniej, a ostatnio cukru nie brakowało, na przykład w postaci utworów z różnymi księżmi z poprzedniej płyty („Ikona” 2020), czy dodanie do niej jako gadżetu jakichś dziwnych, kolorowych okularów.
W teledysku do „Grawitacji”, na którym Tau tańcuje, stylizowany na Jokera, z Miśkiem Koterskim (polecam jego wywiad w podcaście „Co ćpać po odwyku”, znajdziecie m.in. na Spotify) jest już ciekawiej, po głośnym, mrocznym (ups) i udanym filmie o tej postaci, łatwiej się z nią utożsamiać (niestety – od małego dzieciaka jestem fanem Batmana [1]).
Naprawdę lepiej jest na kawałkach, które nie były singlami. Przesłuchując „Remedium II” robiłem „uff” niezliczoną ilość razy, Tau nie tylko odzyskał charyzmę, która jakby powoli znikała w nie tylko moich oczach, ale odnalazł sposób opowiadania, w którym słowo „Jezus” nie pada co pięć sekund, a który przecież znał z początków kariery jako Medium. Rewelacyjnie usłyszeć go w takiej formie, na hip hopowych bitach, zresztą jest to bardzo hip hopowa płyta, co ostatnio nie jest oczywiste. Dojrzalszy katolik nie musi się już tłumaczyć w kawałkach, wiara stoi w tle na mocniejszym fundamencie, co nie znaczy, że brakuje tu kawałków poświęconych wdzięczności Bogu. Muszę też oddać Tau w kwestii męskości w przekazie – słuchając „Reme2ium” zdałem sobie sprawę, że esencją owej męskości jest bycie odpowiedzialnym ojcem, a to Piotrek promuje jeszcze mocniej niż np. Lukasyno. Niby truizm, ale jak trudno za tym pójść na 100% wiedzą tylko rodzice. Mówiąc wprost – przed „R2” zacząłem się zrażać i nie zauważać dobrej roboty artysty. Kopnął w dupę jak na rapera przystało – siłą nowej płyty.
Gdzie znajdziesz tekst na temat hipokryzji korzystania z prostytucji, czy pornografii i wychowywania córki? Między innymi na drugiej części „Remedium”:

Ciekawy jest numer „AI”, sprzeciw wobec sztucznej inteligencji, temat na czasie, świetny bit. Rap jest muzyką protestu, a każde czasy mają inny obiekt/zjawisko do oprotestowania.
Trzy kobiety, które dograły się na album to Nicole Tymcio, Sara Deepsoul (śpiew) i charyzmatyczna Kara (rap). „Remedium II” odwiedził też Kacper HTA, Vin Vinci, Łona (!), Anatom i Kotzi. Oczywiście starsi odbiorcy czekali głównie na numer z Łoną, który trzyma swój poziom i specyfikę (polecam przesłuchać projekt „Taxi”). Tau i Łona charakteryzują się szerokim zakresem słów oraz bogatą wyobraźnią i taki musiał być kawałek „Nie znamy się”. Po nim następuje świetna „Tautologia” – ten numer najmocniej kojarzy mi się z charyzmą „Graala” (plus, oczywiście, otwarcie krążka – „Przeszłość”).
Wydanie fizyczne, książeczka, jest właśnie tym, czego zazwyczaj nie znajduję u innych współczesnych artystów. Poruszałem to przy poprzedniej recenzji, Juras, KęKę i Lukasyno dali nam dobrą muzykę (szczególnie dwójka ostatnich), ale niezbyt zadbali o opakowanie. U Tau „fizyk” zapewnia dodatkową frajdę, w tym przypadku jest to list do fanów, podsumowanie ostatnich 10 lat na… 39 stronach (formatu typowego opakowania płyty)! Piotrek po raz kolejny zapowiedział tam swoją książkę-autobiografię, nawet kilka razy. Czekam. Póki co, opakowanie otrzymuje mocne 10/10, bo czego tu jeszcze oczekiwać? SewerX, grafik rapera od lat, nie zawsze mi leży, lubię odcienie szarości, a on zawsze daje nam paletę barw, tu jednak okładka wyszła zajebiście, zdjęcia pochodzą z Rezerwatu Gwiezdnego Nieba w Bieszczadach, a Tau leży na kanapie z tagiem „Reme2ium”. Taka właśnie jest ta płyta, trochę spojrzenia do góry, wiele przyziemnego, bliskiego blokom hip hopu.
Dobrze mi weszła ta płyta, niemal zbiegła się z kolejnym wstaniem z gleby, które przechodzę plus minus od czerwca. Próbując uchwycić świat, ba, nawet swoje życie, tym bardziej będąc wyposażonym w jakąkolwiek wyobraźnię, można doprowadzić się do szaleństwa. Otwarta głowa ma ten minus (?), że niełatwo jest na stałe osiedlić ją w jednym światopoglądzie – wszak żaden z nich nie odpowiada na wszystkie pytania. Zakładam słuchawki, zagłuszając smutne i tragiczne krzyki z osiedla. Między wieżowcami krążą ci, którym się (oby tylko „jeszcze”) nie udało, zabrano im dzieci, albo olali je, wybierając alkohol, czy mefedron. Z drugiej strony osoby, które oddały się kultowi (wyłącznie) ciała. Wiem o tym, bo znam ich, bo znam dzielnicę. Tak jak Tau. Obyśmy wszyscy potrafili wyważyć, zawrócić, reflektować się.
Wybacz brak wiary. Znowu zapętlanie, znowu ciary! Wiem za co zapłaciłem, pod każdym względem.

[1]:Czego ode mnie chcesz? – krzyczy bandyta, wisząc na lince Batmana, wysoko nad mrocznym Gotham.
Strachu.
Chyba w „Lidze sprawiedliwości” to było. To źli ludzie mają się bać, nie dobrzy, zgadzamy się?
Obecnie robi się bohatera z Jokera, zresztą po bardzo dobrym filmie Todda Phillipsa z 2019 roku. Oto w światku Batmana skupiono się na psychice czarnego charakteru, stworzonego przez społeczeństwo. Czarno-białość, podział dobry-zły, rozmywa się coraz bardziej. Coraz mądrzej?
Joker Phillipsa miał prawo się wkurwić. No ok., ale co dalej „ma prawo” z tym wkurwieniem robić? Oto jest pytanie o kształt akceptowalnego… społecznie buntu.
Mroczny Rycerz walczy poza prawem, ale w imię sprawiedliwości, uderzając także w skorumpowanych policjantów. Już od oglądanej przez nas w dzieciństwie bajki, współpracuje głównie z Gordonem, a reszta na niego czatuje. Nie ma instytucji, środowiska godnego stuprocentowego zaufania. Czy to powinno dziwić, skoro stworzyło je społeczeństwo, to samo, które powołało do życia postać Jokera? Syf w policji, syf w Kościele… Syf w hierarchii, ale i bez niej.
Ogólnie, niegłupie te historie o naszych bohaterach z dzieciństwa…

Dobre płyty wciąż wychodzą (Lukasyno, KęKę’2024)!

„Chciałem tylko żyć spokojnie” – nikt tak ciekawie nie opowiedział o przejściu z życia ulicznego do izolacji od zgiełku jak Lukasyno. Dzieje się to od kilku płyt konsekwentnego („Nie zawrócę”) białostockiego rapera. Jego przekaz jest przejrzysty, a warsztat coraz lepszy. Mam takie momenty w życiu, że nie mogę tego słuchać, zbyt spokojne, ale zawsze wracam…
Dawno nie kupowałem płyty CD, po prostu nic ciekawego, według mojego gustu, od jakiegoś czasu nie wychodziło. Kilka dni temu opuściłem empik z „Przedświtem” Lukasyno (2024) i – zaległością – „Przemianą” Jurasa (2022). Szykuję się na „Remedium 2” Tau (jeszcze nie ma w sklepach, wysłał preordery), ale Piotrek, niestety, stracił zapał, sam o tym mówi i to słychać na ostatnich singlach, podobnie jak spadek charyzmy, co odczuwam wyraźnie jako wierny fan od czasów Medium (w tym uczestnik sam nie wiem ilu koncertów, co najmniej pięciu). Poza tym, jakby nawijał do dzieci, wiem że Jezus kazał być jak dziecko, ale dzieciak jakim jest Piotr na swoich trackach spowodował przesunięcie tego niegdysiejszego top (dla mnie) na nieco dalszy plan. Lukasyno za to rapuje/recytuje po męsku, zresztą niejednokrotnie powołując się na zachowania „jak na prawdziwego faceta przystało”. Nie jest to muzyka rozrywkowa, to refleksja dla mężczyzn właśnie (nie obrażając słuchaczek), najlepiej na łonie natury, na słuchawkach.
+/- połowę długiej płyty stanowi refleksja idealna na przedświt, druga to dojrzały przekaz uliczny, taki z innej perspektywy, z dystansu. Lirycznie jest bardzo dobrze, rap ocierający się o poezję, tym bardziej w stosunku do dzisiejszego „głównego nurtu”. Co jest głównym nurtem, to co ma najwięcej wyświetleń na portalach, w których od dawna się gubię? Za to lubię kupowanie płyt…
Nie znajdziesz tu pochwały brania narkotyków, ruchania dziwek i tak dalej. To zachęta do, by nie użyć po raz kolejny słowa refleksja, medytacji nad samym sobą i światem, tym widzialnym i niewidzialnym. Lukasyno nie ocenia człowieka pod kątem jego religii, sam używa szamańskiego bębna, indiańskiego fletu… widzimy jak różne ma inspiracje, nie tylko muzyczne, ale i duchowe. Kolejnym instrumentem, którym raper wzbogaca bity jest handpan. Mój faworyt? Póki co – „Makata” (na fotce kadr z klipu).
O ile jeden Piotrek traci charyzmę (życzę by przypomniał sobie jak Jezus wywracał stoły), drugi albo ją trzyma, albo odzyskuje po latach bez większego – jak dla mnie – wyrazu. Fani wiedzą co się działo z KęKę, ja fanem nie byłem, ale oglądałem kilka wywiadów, po których uznałem, że warto go śledzić, bo po prostu zna życie i prawdziwe problemy (także z samym sobą). Na fali słuchania nowości od Lukasyno wklepałem KęKę „4:01” oraz EP’kę „3:59” i zakochałem się w tej muzie od pierwszego słyszenia, a zaznaczę, że do teraz żaden album eks listonosza z Radomia nie został ze mną na dłużej niż jedno przesłuchanie (nie licząc singla „Samson”). Powód jest prosty – niektóre wokale ci (!) się podobają, inne pozostają mniej strawne dla twojego (!) ucha. Wokal to jedno, a przekaz, bit to drugie i trzecie. Ostatnie, nowe albumy siadły tak mocno, że wokal (lubię Fokusa, Sokoła, Pezeta, Borixona, całego WYP3 i wielu innych…) chowa się (przede wszystkim) za tematyką, bitami i bujającymi, melodyjnymi refrenami (Jonatan!). „Nowy design” brzmi jak letniaczek, a porusza smutny – jak to u KęKę – temat szukania szczęścia. „4:01” to godzina, podobnie „3:59” – ta druga, „wcześniejsza płyta” jest bardziej depresyjna, ale raper przypomina, że po czwartej zero zero zawsze nadchodzi czwarta zero jeden. Sporo tu bólu, ale i zbierania sił do dalszego życia pełnego obowiązków. Dorosłe życie, kłopotów mnóstwo, czy dajesz radę, czy samobójstwo? – pyta KęKę, nawiązując do kultowej „Molesty Ewenement”. Na „4:01” roi się od gości, śpiewających i rapujących (w tym Żabson, nie mogę się przekonać, ale tematyka singla narzuca ostrożność w ocenie, trafnie).
Zarówno KęKę jak i Lukasyno kupiłem w podstawowej wersji digipaku. Jakieś zdjęcie, grafika, podziękowania – nic specjalnego. KęKę dodał kilka vlepek, fajnie. CD Jurasa w klasycznym opakowaniu, ale książeczka bardzo uboga. Wiem, że muzyka ma mówić wszystko, ale dla kolekcjonerów…
Muzyka nie zamyka się na wiek słuchacza, mimo to po wspomniane krążki sięgną zapewne starsi odbiorcy, lub chociaż starsi życiowym doświadczeniem. Budujące, że wychodzą jeszcze dobre albumy, mocna dawka. Ostatnie projekty 1988 z kolei mi nie wchodzą, chłop jeszcze (?) w mroku. Noon z Żytem też szykują, aczkolwiek z zupełnie innego działa, solidny strzał. Dzieje się.
Kupię każdą płytę, przy której poleci mi łza. Nie będę analizował każdego numeru, odpal sobie i sprawdź, co sam poczujesz.

Filmy chrześcijańskie (2022, 2023) bez rzygania tęczą…

Jest szansa na chrześcijański seans, po którym nie będziecie rzygać tęczą. Nie spodziewajcie się robiącej taniec erotyczny Salmy Hayek, ale też cukierkowego obrazu raju i ukazania wiary, a co ważniejsze instytucji katolickiej i protestanckiej bez żadnej skazy. Jest pro, ale nie w stu procentach, a to już bardziej życiowe.
Żeby każdy film „katolicki” był jak „Ojciec Stu” (2022), oszczędzono by wiernym i niewiernym cierpienia! Bezpretensjonalny, w kilku momentach naprawdę zabawny, chwytający za serce. Tematyka i obsada (Mel Gibson, John z „Teda”… zawsze go tak będę nazywał) spowodowały, że długo do niego siadałem, spodziewając się zbyt moralizatorskiego podejścia do tematu. Znudziło mnie takie kino. Historia była wszak prosta, były bokser ma wypadek i słyszy powołanie. A jednak, ciekawie pokazali charakter późniejszego ojca Stu (nie ma co ukrywać, skoro sam tytuł sugeruje…), jego taty – smutnego alkoholika (Gibson), mamy oraz towarzyszy z seminarium. Dobre wrażenie potęguje oparcie fabuły na faktach. Czy ktoś uważa wiarę w Boga za kłamstwo to inna sprawa, nie jest rolą tego typu filmów rozważać historię religii, w każdym razie wiadomo, że jakakolwiek próba pokazania powołania zatwardziałym ateistom kończy się fiaskiem. Może chociaż nie będą patrzeć na wszystkich powołanych z góry?
Kolejnym obrazem opartym na faktach, jest „Jesus Revolution” z 2023 roku. Tu mamy do czynienia z protestantyzmem, nazwałbym go typowo amerykańskim, bo wiemy jakie do dziś „pastorzy” robią na tym biznesy. Zapełniają stadiony, zmieniają modlitwę w show, zresztą jego nieodłączną częścią są uzdrowienia, egzorcyzmy (w katolicyzmie już jest podobnie). Na ekranie przyglądamy się początkom tego zjawiska, kiedy w latach siedemdziesiątych masowo nawracali się hipisi. Głosili miłość, bezpośrednią i natychmiastową, równolegle polecano ją za pomocą trawy, czy popularnego LSD. Hipisi-chrześcijanie powoli rozumieli, że to czego szukają jest w Jezusie, nie w narkotykach. Nie tracili nic ze swojej subkulturowej specyfiki, której z kolei nie tolerowali konserwatywnie nastawieni protestanci. Do czasu, bo znalazł się taki, który otworzył im drzwi swego zboru… Film pokazuje historię takiego pastora oraz kilku młodych ludzi – wszyscy żyli, lub żyją do dziś, w realnym świecie. Podobnie jak „Ojciec Stu”, film jest dobrze zrobiony. Ciekawie pokazano np. próbę rozkminienia świata na haju, kiedy dzieciaki gubią się we własnych monologach, myśląc że są mędrcami prawdy. Chrzczenie w wodzie i samo przyjęcie chrztu również jest mocną stroną filmu. Obraz nie jest cukierkowy, porusza ważny dla mnie wątek wybujałego ego, mieszanego z „głosem Ducha Świętego”. Jak to się ma do dzisiejszego, „stadionowego” chrześcijaństwa? Nie wiem. W każdym razie trzeba uważać na wilki w owczej skórze i zwyczajnych narcyzów. Jeśli jesteś wierzący, oprzyj się jak najmocniej na Bogu i własnym sumieniu, a jak najmniej idealizuj innych ludzi. Piszę z doświadczenia, również w Kościele. Wtedy tego nie widziałem, ale dzisiaj znam takiego wilka i sam nie wiem, czy mu dziękować, czy mieć pretensje o osłabienie (ostatków) wiary w ludzi. Chyba jednak dziękować – wydoroślałem jako osoba religijna.
Oba filmy znajdziecie na platformie Netflix.

„Miasto gangów. Ukryte światy Rio De Janeiro” (Czeszumski, 2019)

W wiosennym numerze „To My Kibice+” (nr 1/2024) ukazał się artykuł „Chuligańska Brazylia”. Zdecydowanie zbyt mało popularny kwartalnik po raz kolejny opublikował materiał o Ameryce, która wcześniej w ogóle mnie nie interesowała, ale ile można czytać opisów kto jak ułożył kartony? Teksty o Brazylii, Argentynie, Kolumbii itd. przynajmniej oferowały coś nowego czytelnikowi-laikowi. Kiedy Jawor wrzucił do swego sklepu trzy książki-reportaże Łukasza Czeszumskiego, który w obiektywny sposób stara się przedstawić świat amerykańskiej ulicy – szybko zrobiłem klik, klak, klik.
Zacząłem po kolei. „Miasto gangów. Ukryte światy Rio De Janeiro” wyszły w 2019 i obrazują rzeczywistość przed i po Igrzyskach oraz Mistrzostwach Świata w Brazylii. Poradzili sobie? Oczywiście, że nie. Zamietli pod dywan, a teraz jest jeszcze gorzej.
Policjanci muszą po służbie chować mundur i dokumenty, bo bandyci mogą ich rozpoznać i – czy to w środkach transportu publicznego, czy podczas stania na światłach we własnym aucie – odstrzelić. ACAB nabiera w Rio innego rozmachu niż u nas w Europie, a każdy diler z faweli (od razu, bez szkoleń i testów dostają broń) oddał serię podczas nalotów.
Dawna stolica Brazylii nie jest jednak miejscem walki dobrych policjantów ze złymi bandytami. System jest tak skorumpowany, że sprzedaje na fawele broń, od której potem będą ginąć jego ludzie. To on zepchnął znaczną część narodu na margines. Gangi wynajmują policyjne wozy opancerzone do ataków na konkurencyjne grupy. Podobnych faktów Czeszumski przytacza sporo, a „Miasto gangów” można uznać za książkę ukazującą brazylijskie błędne koło, nakręcane przez nieudolną i zakłamaną władzę.
Mieszkańcy zazwyczaj wolą życie pod ochroną trafikantów (dilerów) niż policji, a tym bardziej milicji, a więc mafijnej koalicji polityków, policji i bandytów. Ale na faweli nie jest fajnie. Możesz jak piłkarz Adriano, legenda Interu Mediolan (na małych zdjęciach), gadać o tym, że na faweli jest wolność i na bosaka można ze skrętem zapalić sobie beztrosko grilla, ale tego samego dnia możesz zginąć od zabłąkanej kuli puszczonej gdzieś w uliczkę, bo dilerowi wydawało się, że dostrzegł coś podejrzanego. Mimo to, nie brakuje relacji mieszkańców przyzwyczajonych do realiów i twierdzących, że lepiej jest pod ochroną gangu niż policji. Z drugiej strony – co się dziwić, skoro tam dorastali, a główny nurt nie oferuje niczego prócz kłamstw i przemocy. Gang to sąsiedzi i jeśli trzymasz się zasad (opisanych w książce) – nic nie powinno się stać. Nic dziwnego, że nikt nie okrada swoich, skoro karą za niemal wszystkie przewinienia jest kulka w łeb, a np. pedofilowi nie zdążyliby jej zapakować, bo wcześniej zostałby wywleczony na ulicę i zabity kijami oraz maczetami.
Książka opisuje klimaty takich ludzi jak na filmiku niżej (dobór akurat tego filmiku – przypadkowy, ale jest o tyle fajny, że surowy). Relacje z wnętrz faweli, wnikliwe, po poznaniu ludzi, nie jak modne dziś vlogi podróżnicze pokazujące fawele z daleka, niczym ZOO. Czeszumski poszedł dalej, szukając przyczyny otwartej wojny. Wyszło mu tak, że 287 stron przeczytałem w dwa dni. Dobra lektura!

Waldemar Łysiak – „Pan Juliusz” (2022)

Trochę kultury! Dawno nie czytałem niczego ciekawego od Waldemara Łysiaka. W 2022 wyszła nowa książka „Pan Juliusz”, typowo łysiakowy hołd, tym razem dla Wieszcza Narodowego, Juliusza Słowackiego. Co mam na myśli pisząc „typowo łysiakowy hołd”? Przez wiersze Pana Juliusza płyniemy bowiem lekko i przyjemnie, nawet jeśli nie jesteśmy fanami poezji. Faktem jest, że w każdym polskim mieście znajdziesz ulicę Słowackiego, więc warto chociaż coś na temat Wieszcza wiedzieć!
Łysiak zaczyna od obalania rzekomego homoseksualizmu Juliusza, przedstawiając nam muzy autora m.in. „Kordiana”. Poznając wyrywkową twórczość poety trafiamy na historie miłosne i erotyczne, na których przecież – obok kasy i władzy – stoi (lub leży) ludzki gatunek. Oprócz kobiet (często kilku naraz), Słowacki miłował Jezusa Chrystusa, lecz ta książka nie jest o wierze. Hmm.
Treścią drugiej części jest spór Słowackiego z Adamem Mickiewiczem. Tak jak dzisiaj „freestyluje” się na podwórkach i w podziemnych klubach (aczkolwiek za sprawą Internetu dużo mniej undergroundowych), tak dawniej improwizowali poeci. Kto miał lepsze dissy? A no właśnie, ciekawe i naprawdę nie tak odległe od rapu! Po co zatem wyzywać jedni drugich, to od frajerów, to od bluzgających idiotów/tryglodytów, skoro dla każdego znajdzie się miejsce przy polskim stole? Jedni i drudzy prezentują typ polskiej wrażliwości. Typ, nie wzór. Nie będę nawet próbował Wam wciskać, że ten prosty wniosek przyszedł mi łatwo. Zawsze będą jednak tacy, co „albo za Słowackim”, „albo za Mickiewiczem”, murem. Nazwą to konsekwencją, ich gust – ich prawo, gorzej gdy zaczynają zwalczać inny nurt, współczuję, że nie potrafią patrzeć szerzej, czyli dostrzec „coś” nawet „po drugiej stronie”.
Końcówka książki zahacza o agenturę rosyjską, która miała zakręcić Mickiewiczem. „Towiańszczyzna” pokazuje nam różnicę między wieszczami, jeden z nich miał się pogubić w politycznym sekciarstwie, drugi wyjść z tego starcia zwycięsko.
Wydanie jak zwykle piękne, (bardzo) bogato ilustrowane i zdobione. Wydawnictwo Nobilis zamyka „Pana Juliusza” w 240 stronach, opakowując je grubą, sztywną okładką.
Polecam wszystkim, szczególnie takim laikom jak ja. Waldemar Łysiak w odpowiedniej dawce i nie o sobie (aczkolwiek w swoim stylu, bo pstryczka Ukraińcom musiał dać nawet tu…)!

„Przegląd sezonu” 22/23 od zachodnich sąsiadów…

Niemiecka scena ultras wróciła do protestów w klimacie „Scheiss DFL”, bowiem już od 19 stycznia grać zaczęły tamtejsze ligi. Protesty w Niemczech, protesty w Szwajcarii – kibice wspólnie walczą o swoje. Tymczasem u nas za oknem biało, a grają tylko sporty halowe. Co zrobić, póki co kawę i sięgnąć po kolejną cegłę, którą przywiozłem z germańskiej ziemi. Zapasy się wyczerpują, więc możecie odetchnąć z ulgą.
„Saisonruckblick 2022/2023” („Przegląd sezonu 22/23”) spod skrzydła „Blickfang Ultra” liczy 340 kolorowych stron dużego formatu. Po raz kolejny Mirko Otto (kibic Zwickau) zadał sobie trud, by poskładać dokonania fanatyków w profesjonalnej szacie graficznej. Wydał to dziś, kiedy ludzie nie zadają sobie pytań, czy czytać magazyny/fanziny, a czy w ogóle jest sens kupowania/wydawania jakiejkolwiek prasy drukowanej… Niech idą dalej za trendami i wyzywają nas od dinozaurów, może gdy ktoś będzie chciał się od nich kiedyś odciąć i stać się podziemiem, sięgnie po stare sprawdzone sposoby? Chodzi przecież o underground, tak? Nie tylko, ale też. Ufacie dzisiaj jakiejkolwiek gazecie, stronie internetowej?
Magazyn otwiera VfB Stuttgart, ale tak naprawdę nie ma sensu wymieniać wszystkich opisanych tu grup, bo zmieniłbym recenzję w ulotkę reklamową. Zaglądamy zarówno do lig regionalnych jak i na sam szczyt (Bayern) Bundesligi. W zestawieniu znalazło się też miejsce na podsumowanie sezonu ekip spoza Niemiec, np. SV Austrii Salzburg.
Przy każdej grupie znajdziemy opis, czasem liczby, skrótowe info, w tym takie o wydawanych fanzinach. Rzecz jasna nie starczyło miejsca dla całej sceny zachodnich sąsiadów, od czego zależy selekcja – nie mam pojęcia.
Najważniejsze, pewnie nie tylko z naszego, polskiego punktu widzenia, są zdjęcia. Te mniejszego formatu i te ogromne. Graffiti, pochody, fani na dworcu, radość z piłkarzami, rocznice, fanty. Oczywiście mecze, kominiarki, piro i oprawy. Wielki kompleks treningowy Schalke 04, które ostatnio zawodzi – jak wiele znanych marek z Niemiec. Kibice mimo to tłumnie walą na stadiony, także w niższych ligach. Na minus na pewno brak zdjęć z awantur, a nawet licznych tamtejszych spinek.
Polecam kolekcjonerom. 39 grup za 11,90 euro.

„11 Freunde”

Daisetz Teitaro Suzuki „Wprowadzenie do Buddyzmu Zen”. „(…) Zen po prostu czuje ciepło płomieni i chłód lodu, ponieważ gdy jest zimno, drżymy i cieszymy się z ognia (…). Nawet stwierdzenie: „To jest właśnie to uczucie” oznacza, że zen przestał być sobą (…)”. Na chwilę zatem sprawię, że prasa wokół sportowa nie będzie moim zen i Wam o niej opowiem.
Nie potrafię „tego” inaczej wytłumaczyć, kiedy inni szukają typowych pamiątek, ja znikam na stoisku z prasą. Jeśli chodzi o niemieckie kioski, konsekwentnie szukam w nich aktualnych wydań gazety „11 Freunde”. Ostatnio upolowałem dwa numery z 2023 roku w tym jeden specjalny. Różniły się ceną, 7,5 i 9,8 euro. Duży format, kolor – chyba, że chodzi o materiały archiwalne, z premedytacją publikowane w odcieniach szarości.
– Trenerze, ale to jest po niemiecku!
Eh, kuuurwa zen. Czuję się lepiej, gdy oglądam jak bogata i emocjonująca jest kultura futbolowa, jeden z sensów życia. To jak znowu być na stadionie, ale siedząc w domu.
10 numer z 2023 jest ciekawszy jeśli chodzi o fotografie, bo to głównie dla nich warto nabyć kultowe „11F”, będąc polskim kolekcjonerem. Redakcja dba o różnorodność i jakość. Raz jest to oprawa FC Koln na cały stadion, stronę dalej widok z lotu ptaka na nieużywany stadion w Turcji, stojący pośród slumsów i meczetu. Stronę później witają nas jegomoście atakujący autobus kijami. To starcie Eintrachtu z Napoli w Lidze Mistrzów (tam sobie poradzili, wiadomo). To wszystko dwustronicowe rozkładówki. Dalej – niesamowite zdjęcie ultrasów Feynoordu na treningu piłkarzy (na zdjęciu niżej). Piro, kominy i „to” fanatyczne wsparcie dla drużyny. Czerwona cegła pod The Fulham Football Club, corteo z MLS. Mógłbym wymieniać i wymieniać, bo stron jest aż 132. Trzeba zobaczyć, powąchać, przerzucić stronę, znaleźć miejsce w pokoju.
Znajdziemy tu obszerne reportaże, wzbogacone rzecz jasna o dobre zdjęcia. Jeden z nich poświęcony jest zdobyciu Mistrza Italii przez Napoli. Kibice na skuterach, pod kasą, piłkarze, ultrasi, feta. Zresztą w tym numerze fety mistrzowskie i wielkie rozczarowania są tematem numer jeden. Redakcja zagląda w egzotyczne rejony, do Afryki, Ameryki (nie mogło zabraknąć Argentyny). Poświęca artykuł piłce nożnej kobiet, o której ostatnio jakby głośniej.
Do numeru, który nazwałem specjalnym dodano plakat-terminarz 1 i 2 Bundesligi. Wydanie bardziej piłkarskie, jakieś stare tabele, teksty o zawodnikach. Obszerny materiał z dziwnymi… prototypami stadionów niemieckich klubów. To chyba specyficzna zapowiedź sezonu. Powyższe nie znaczy, że numer pozbawiony jest wspomnianego klimatu. Tym razem redakcja fotografowała między innymi kibiców ściśniętych w komunikacji miejskiej, przyklejonych do szyb w drodze na mecz, lub z meczu. Czy to choroba? Nie, to zen.
„11 Freunde” wręcz ocieka tym, co kochamy. Gdy będziecie u Szwabów, koniecznie poszukajcie.

Kilka miesięcy z życia Houellebeckq…

„Kilka miesięcy mojego życia” (2022-2023) to 110 stronicowa książeczka, którą znalazłem przy nazwisku Michel Houellebecq w dziale z literaturą piękną. Mimo umiejscowienia w takim, a nie innym dziale, rzecz tyczy procesów sądowych znanego francuskiego pisarza (aktora, komentatora, skandalisty…?), a także jego stosunków z mniejszością islamską.
Procesy dotyczą kontrowersyjnego (?) udziału Michela w filmie pornograficznym. Przyznam, że sprawa mnie ciekawiła, dawała chwile oddechu od poważniejszych aktualności, na przykład zza naszej wschodniej granicy. Na Zachodzie dalej kłócą się o pierdoły – tak to teraz odbieram, jednak podczas czytania Houellebecq ponownie czułem się zrelaksowany. Zabawne te pierdoły. Humor go nie opuszcza, co czyni lekturę jeszcze lżejszą. Ocenianie Francuza jako człowieka „prawej strony” pozostawiam Wam, tym bardziej, gdy siedzicie głębiej w miejscowych klimatach. Pozycja dla fanów.

„Blickfang Ultra” (48/2023) + „Unterwegs” (23/2023)…

…, czyli nic nie rozumiem, lecz patrzę. Znowu Szwaby. Nie posądzajcie mnie o bycie folksdojczem, po prostu scenę fanzinową mają tam świetną. Też są Zachodem i wyobraźcie sobie, że nawet mają Internet, a mimo to – drukują na potęgę. „Blickfang Ultra”, znany każdemu fanowi kibicowskich zinów, chociaż od dawna już w pełnym kolorze i na super papierze. 48 numer kosztuje 5 euro i liczy 132 strony. Skład jak zwykle klimatyczny, aczkolwiek – mimo, że poniżej wysokiego poziomu nie schodzą – chyba już mniej się chłopakom chce szaleć na papierze i to widać od jakiegoś czasu. Z okładki wita nas młody kibic z megafonem, który jakby pytał „ultras forever?!”. Niestety, bariera językowa nie pozwoliła mi na zagłębienie tematu z frontu. Wiem za to, że kiedy wchodzą zdjęcia, od razu czuć atmosferę tego – klasycznego już – tytułu.
Prócz sondaży, konkretnych artykułów, relacji, na łamach pisma znajdziemy takie ciekawostki jak słownik kibolski (nie zabrakło w nim wątku polskiego), czy inne równie lekkie. Jest materiał z pierwszej ręki z Brazylii, z Glasgow, a dokładnie z zielonej części. Rysunki, zdjęcia, vlepki, tagi. Redakcja „BU” przedstawia nie mniej ciekawą „Gazzetta Ultra” z francuskiego Bordeaux. Fotka z gościa chaty/miejscówki, półki, a na nich alfabetycznie poukładany zbiór zinów. Ciary, są jeszcze pasjonaci!
Dorwałem też „Unterwegs” z Austrii, nr 23/2023 (4 euro). Niby wszystko w porządku, ale brak tu fanzinowych wariacji graficznych (choćby amatorskich), które podobają mi się najbardziej. Ot, prosty skład, relacje, wywiady, fotki. Z pewnością dla Austriaków treści są ciekawe, bowiem relacje dotyczą spotkań w całej Europie, także w Polsce. Widać sporą zajawkę włoskim klimatem, materiałów z kolebki ultra jest naprawdę sporo. Śliski papier, kolor, ale jakoś tak mi nie podszedł „Unterwegs” do końca. Tak, czy siak – gdy gdzieś zauważę, parafrazując Kazika, spróbuję z kolejnym numerem.

„Blickfang Ultra”:

„Unterwegs”:

Widzę, więc recenzuję. Ultra prasa spod Stadionu Olimpijskiego…

Jakby problemów z pisaniem było mało (czas/energia), za sprawą soczewek, a raczej niedopilnowania higieny z nimi związanej…, skleiły mi się oczy. Tak – skleiły, aż musieli pomóc je odklejać na SOR-ze. Przez cztery dni byłem niemal ślepy, najmniejsza próba otwarcia okupiona była cierpieniem.
Leżałem, nie pozbywając się nieprzyjemnych myśli o tym jak przesrane mają osoby niewidome oraz jaki jestem głupi. Trwała przerwa na reprezentację, więc na szczęście nie było czego oglądać, gdyby nie Wszołek i Slisz, dla mnie kadra mogłaby zostać na tych Wyspach Owczych i nie doczekać dobrego wiatru na lot powrotny.
Gniłem z zaciśniętymi ślepiami także w niedzielę wyborczą, co było kolejnym powodem, by nie głosować – polityków też wysłałbym na jakieś wyspy, może nie Owcze, podobnie jak imigrantów gwałcących osiemnastolatka w berlińskim metrze. Wyspy Szczurze.
Wyspy Szpitalne. Żarcie nadal okrutne, przyjmuję głównie różne rodzaje kropel i maści do oczu.
– Kto wygrał siostro?
– Opozycja – jakby wzdycha, po korytarzu rozchodzi się różaniec Radia Maryja.
Poczułem podobny, delikatny niepokój jak w przypadku kolejnych wygranych PiSu. Może ogarnęła mnie ignorancja i to nie tylko dlatego, że ponownie podłączyli kroplówkę z lekiem przeciwbólowym. W życiu byłem dwa razy na SOR-ze i dwa razy w ostatnich dwóch latach. Nie oszukasz, przychodzi po ciebie. Co? Kto? Po prostu efekty zaniedbań, ziemskich do bólu.
Po Polskę też przyjdą? Coraz trudniej nawet wskazać te zaniedbania, nadmiar bodźców, informacji i blogerów bynajmniej nie uczynił z nas specjalistów od wszystkiego.
Przyznam, przez chwilę wierzyłem w „mniejsze zło”, ale dziś spoglądam inaczej – co powiesz w oczy komuś, kogo złodziejskie, bandyckie działania polityków „mniejszego zła” dotknęły w sposób bezpośredni? Zresztą, jak pokazał np. mecz Legii w Alkmaar oraz… historia, służby „postępu” są zaskakująco podobne, czy to postęp „na prawo”, czy „na lewo”. Zmienia się tylko „kto tym razem będzie przysłowiowym Polakiem w Alkmaar”.
Chciałbyś się pod tym podpisać?
Zawsze ktoś coś zarzuca. Moje i Twoje niegłosowanie również ma „dotykać pokrzywdzonych” (wczoraj lub jutro), a zatem jesteśmy winni, chyba za to, że przyszliśmy na ten cholerny świat.
W każdym razie, nawiązując do niedawnych transparentów – drugiego Berlina tu nie chcę, chyba że chodzi o… fanziny.
Kiedy otworzyłem ślepia, chwyciłem m.in. za to, za czym bardzo bym tęsknił po oślepnięciu. Będąc ostatnio w Berlinie odwiedziłem domowy mecz Herthy, a także miejscowe stanowisko (w czymś przypominającym kiosk) z ultra-prasą. Uzupełniłem zapasy. A mecz Legia – Mielec obejrzę jakby to był finał Ligi Mistrzów.

9 euro na ladę. Wrażenie zrobiła cegła z podsumowaniem ostatniego okresu działalności fanów ze Stadionu Olimpijskiego. „Das Tagebuch der Alten Dame” – nr 21/2023. 388 książkowo-zinowych stron o BSC (obie fotki wyżej), a to wszystko (tylko) od końcówki poprzedniego sezonu (w tym zawarte mecze testowe – szanuję, występy gościnne ultrasów Herthy, turystyka itd.)!
Okładka średnia, rzekłbym słaba w stosunku do schludności zastanej w środku. Kiepskawa jakość rysunku, a na zdjęciach piksele – można było zrobić to lepiej, ważniejsza jest jednak zasada „zrób to sam”, a to kolejna okładka duetu Cody & Jonas, niech im będzie. Wnętrze w odcieniach szarości, spis treści i numeracja stron. Dużo fotek, czytelnie wyodrębnione mecze, z datami, herbami, a nawet wynikami. Mimo bariery językowej, dobrze się to kartkuje.

Cegła dostarcza nam głównie relacje z meczów, dokładne liczby itd. Swoista kronika ultrasów BSC. Dużą część wydania zapełniła relacja z charytatywnej-politycznej działalności środowiska kibicowskiego, która w ostatnim czasie skoncentrowała się na pomocy Ukrainie.
Właśnie – niesienie pomocy to najlepszy pomysł na aktywizm.

Jeśli chodzi o Herthę, zabrałem jeszcze coś do zakurzonej kolekcji. Klasyczny zin-program nazywa się „Kurvenecho” (zdjęcie wyżej i niżej). Jest to czarno-biały, zszyty informator, liczący kilkanaście stron formatu zeszytowego. Treść to głównie aktualne relacje, komunikaty oraz reklamy, a także kilka fotek w odcieniach szarości. Jak to w programie, znajdziemy tu również zapowiedź „dzisiejszego” meczu. „Kurvenecho” można wziąć sobie za free z lady kibolskiego stanowiska.

Kupić na nim można jeszcze inne wydawnictwa, jeśli będziecie na meczu BSC, nie omijajcie budki przed Ostkurve!

PS: Kilka przypadkowych zdjęć z Berlina. Tutaj fotka fotki umieszczonej przy Murze:

Miejskie obklejanie:

„Mecz”/„La partita” (film fabularny, Włochy’2019)

Klub Piłkarski Sporting Roma z przedmieść Rzymu istnieje wiele lat. W całej swojej historii nic, kurwa, nie wygrał. Takim oto tekstem, po którym gęba sama się uśmiecha, wita nas dramat sportowy „La partita”. Możemy rozsiąść się wygodnie w fotelach jako kibice klubu, który ponownie mknie ku sukcesom.
Wybitnym filmem „Mecz” nie jest, ale dla fanów amatorskiego futbolu, włoskiego tym bardziej, jak najbardziej godnym polecenia. Głębsze rozkminy towarzyszące rozgrywkom… juniorów są z pewnością lżej strawne niż „piłkarskie/sportowe filmy familijne” w stylu USA, ociekające lukrem. Zaś o „Meczu” dramat należy pisać przez wielkie D.
Film porusza między innymi stosunek młodych piłkarzy do futbolu i rangi meczu. Tu zdradzę, że niektórzy w przerwie… jarają zioło, bo emocje towarzyszące reszcie bohaterów wyraźnie ich nie dotyczą. Stosunek ojca do syna-piłkarza. Stosunek żony do męża-trenera dzieciaków. Stosunek wszystkich do kasy i hazardu w piłce amatorskiej. Ogółem – kilka wątków jest, a fabuła się zapętla.
Co tu więcej pisać? Polecam! Znajdziecie na Netflixie (napisy, brak lektora polskiego). Jest to niewątpliwy plus tej platformy, że obok gównianych produkcji znajdziemy na niej ciekawe kino europejskie i światowe, perełki.

„Psycholand” (książka’2023) + „Lo Stile Di Vita” (książka/fanzin’2023)

To czego brakuje w „Innej duszy”, znajdziecie w „Psycholandzie” – język ulicy z pierwszej ręki, z „kurwa” jako przecinkiem, jak między blokami i w bramach kamienic. Wreszcie – jak w kryminałach. Książkę napisał odsiadujący wyrok kibic Ruchu Chorzów.
Relacji z akcji chuligańskich i meczów jest ledwie kilka, ale są konkretne. Autor pokazuje czytelnikowi zawiłe życie chuligana z długim stażem, różne jego aspekty i uczucia mu towarzyszące.
Wiele stron zajmuje opis odczuć jakie towarzyszą odsiadce oraz wyjściu na wolność po latach za kratami. Kontrastom między kryminałem, a codziennym funkcjonowaniem w mieście nie ma końca.
Refleksje autora wykraczają poza grypsowanie, gangsterkę i chuligaństwo. W międzyczasie rozważa na przykład o… strajku kobiet, taoizmie, a przede wszystkim o kwestiach damsko-męskich, o córce – o miłości, ale i o żądzach różnego typu. Opisów seksu jak w pornosie. Poglądy nie zawsze są typowe dla środowiska, co należy odczytać jako plus, bo autor po prostu jest tu sobą.
Nie uniknęliśmy powtórek, na przykład epitetów w kierunku świadka koronnego, ale pewnie tak miało być, a i ma to swój surowy klimat, sprawiający wrażenie słuchania tych opowieści podczas rozmów na żywo, bez poprawek (zresztą „kilka” literówek się przedostało).
Mi czytało się dobrze przez cały czas, ostatnio tak szybko – z tematów kibolskich – chłonąłem tylko „Chłopców z Łazienkowskiej”.
Ślązak wspomina kilka wydarzeń z Legią, daje odczuć, że ta kosa jest dla niego – i jak wiemy wielu innych kiboli Ruchu – jedną z priorytetowych.
„Psycholand” to bez wątpienia książka chuligańsko-gangsterska, ale z szeroką gamą wylanych uczuć, co rzadko się komuś udaje. Dlatego polecam i czekam na jeszcze. Pamiętajmy, że to tylko książka…

Jawor z „To My Kibice” w 2023 roku wydał „Lo Stile Di Vita”, autorstwa znanego wszystkim czytelnikom fanzinów Josefa Grubera. „Kibice w Kampanii” to 262 stronicowa, kolorowa (format A4!) książka-album o ultrasach z tego regionu Italii. Kampania podzielona na regiony, mapki, walory turystyczne, wreszcie opisy samych stadionów i ekip. Grupy, zgody, kosy, a nawet wielkość miejscowości, do których zaglądamy. Klimatyczne są liczne fotki napisów na murach, surowych, typowo włoskich. Gruber wybrał duży format, by zdjęcia lepiej oddawały rzeczywistość, lecz mimo wszystko treści i ciekawostek dla obserwatorów ruchu ultra zmieściło się tu sporo. Własne doświadczenia z daną ekipą, relacje Niemców zaprzyjaźnionych z Włochami itp. Ciekawy jest opis ekipy Napoli, wraz z przewodnikiem po niektórych dzielnicach Neapolu. Ujęta jest tu specyfika miasta i ekipy, która żyje własnym życiem w stosunku do reszty włoskiej sceny, aczkolwiek mgiełka tajemniczości SSCN chyba już nieco opadła. Polecam wszystkim kibolom, nie tylko miłośnikom włoskiej sceny i Kampanii.

„Inna dusza” (książka, nowe wydanie’2023). Nożownicy ch*j wam w dupę!

Nagrodzona Paszportem „Polityki”, pisana na zamówienie powieść „Inna dusza” (2015) Łukasza Orbitowskiego (rocznik 1977) przenosi nas do Bydgoszczy lat dziewięćdziesiątych. Opowiada o takich jak my chłopakach, paczce znajomych dorastających w początkach „polskiego kapitalizmu” i związanych z nim (bez)nadziejach.
Książka wyszła w nowej (2023) szacie graficznej, na okładce wita nas chłopak ubrany w niebieskie dresy, siedzący na ławce – to kazało mi po nią sięgnąć, zaryzykowałem (nie znałem Orbitowskiego, dziś jestem po jego „Kulcie”) i nie zawiodłem się. Język jest autentyczny, mimo że autor musiał udawać i dodać narrację do prawdziwych wydarzeń z kroniki kryminalnej.
Jędrek jest dobrze zapowiadającym się cukiernikiem. Siedzi w nim jednak coś więcej niż przepisy na ciasta. Bardziej od słodyczy woli narzędzia…, noże.
Polecam Wam tę powieść jako opartą na faktach historię nastoletniego nożownika z kraju nad Wisłą. Poza tym, rzadko trafiamy na coś wartościowego na półce ze współczesną literaturą piękną-polską, prawda?
Nie znajdziemy w „Innej duszy” wątków sportowych, aczkolwiek oba duże bydgoskie kluby się przewijają, Orbitowski chciał je widocznie umieścić w swoim obrazie mrocznego miasta bez nadziei (Bydgoszcz, Łódź i kilka innych mają „ten klimat”), gdzie wódka miesza się z „polskim katolicyzmem”. Dość mainstreamowa narracja, ale broni się, bo nie jest pozbawiona prawdy – obok pięknych ludzi egzystuje tu sporo hipokrytów, lub zagubionych owieczek (co zresztą autor podjął we wspomnianym „Kulcie”).
Gdzie obok nas kryje się „inna dusza”? Rozważa na ten temat Krzysiek, kumpel Jędrka, który jako jedyny zna go naprawdę, ale czy do samego końca? Wchodząc w ciało „niewinnego Krzyśka”, Orbitowski obrał wygodną dla siebie perspektywę, pozwalającą na autentyczność narracji.
Tytuły rozdziałów to tytuły piosenek z tamtych lat, często tandetnych, jak zresztą całe lata dziewięćdziesiąte. Miały swój urok, ale… jednorożec… – pozwólmy im już odejść.
Gdyby nie toczyła się tam wojna, powiedziałbym że rzeczywistość ukazana na łamach książki kojarzy się ze współczesną Ukrainą, lub Bułgarią. Większość spraw na dziko, biegający po osiedlach pedofile (i to nie Gruzini po Bytomiu…), pato-siłownie w piwnicach, dzieciaki próbujące zarobić na wszelkie dostępne sposoby, kobiety uwięzione w domach z mężami-alkoholikami itd.
No właśnie – alkoholizm jest ważną częścią opowieści, a Orbitowski ukazał chorobę oczami dziecka (Krzyśka). Dzisiaj Rychu Peja na Facebooku namawia młodych na mitingi DDA, wtedy o czymś takim niewiele się słyszało.
Reasumując – polecam, mimo że to nie jest książka sportowa, kibicowi powinno czytać się dobrze, bo ruch kibicowski zawsze był związany z klimatem miast i osiedli. Niestety, wszędzie znajdzie się też ktoś, kto chwyci za nóż, pewnie znacie z autopsji. Albo chociaż z wiadomości telewizyjnych…

Daleki Wschód na polskiej wsi

Odpoczywałem na polskiej wsi, zabrałem różnego typu książki, nie mogło zabraknąć wątku dalekowschodniego. Jakoś tak lepiej wchodzą „mędrcze rozkminy” pośród śpiewu ptaków, na bosaka, na tarasie. Pomagają się unosić, motywują do rozruchu. Ruska bania już czeka aż słońce się schowa, na polskie niebo pełne gwiazd. Oby jak najdłużej pełne gwiazd, nie bomb.
Dziś na wsi, jutro u siebie w bloku, w weekend w innym mieście, niedawno za granicami państwa. Tak teraz żyjemy, tak żyją Ci, którzy chcą żyć, a nie wyłącznie przeżyć. Umożliwił nam to Zachód, jakby nie patrzeć, przy wszystkich swoich minusach.
Zaglądam do dziadków pokazać im prawnuczkę. Babcia, od kiedy pamiętam, kojarzy mi się z siedzeniem w tej samej malutkiej kuchni na pierwszym piętrze i patrzeniem w ten sam kawałek piaszczystej drogi za szybą. Całym życiem „tamtych pokoleń” były ich domy, rodziny, wnuki. Cóż, kochana babciu, świat się otworzył, a dobra babcia na to – jasne, zdobywajcie go, co was obchodzi stara baba! Ja jednak będę ją odwiedzał do końca, to jasne. Z daleka najlepiej wygląda dom.
Sięgając po tego typu rzeczy, przypominam sobie o rodzinie, bowiem we wszystkich „wielkich księgach” jej wielka rola jest słusznie podkreślana.
„Najwyższa nauka. Da Xue. Powszednia praktyka drogi środka. Zhong Yong” to pięknie wydana przez Państwowy Instytut Wydawniczy (2022) książka ze starożytnymi chińskimi mądrościami. Tym razem nie taoizm, a konfucjanizm, więc – pisząc w dużym skrócie – mądrości na temat rządzenia ludem i relacji międzyludzkich. Ciekawe w tym wszystkim jest to, że zdania chińskich mistrzów można odnosić do współczesnego społeczeństwa, zobaczyć na ich tle niektóre wady skrajnego indywidualizmu. Krótkie myśli, kilka zdań (wybrane wrzucam niżej), akurat by przeczytać, spojrzeć przed siebie i pomyśleć.
Idealny władca, według Konfucjusza, powinien zacząć od samodoskonalenia, zresztą w świat chińskiej filozofii przystępnie wprowadza nas Katarzyna Pejda, która przełożyła recenzowaną pracę. No, fajnie by było…
Napisałem, że książka to nie taoizm lecz konfucjanizm, ale popularne dao przewija się przez wszystkie (ponad) 130 stron, bowiem w Chinach jedni korzystają z mądrości drugich. Chińskie księgi są bardzo praktyczne, wiele w nich odniesień do natury świata i człowieka. Zamiast rewolucji, proponują raczej mądre płynięcie z nurtem życia. Człowiek może wybrać drogę moralnie doskonałą, lub ścieżkę prostaka. Jak to się zazwyczaj kończy – wiemy.
Jakiś czas temu miałem okazję trenować w Warszawie (na weekendowym seminarium) z chińskim mistrzem. Z Chińczykiem, który krążył po świecie, bo od „wybuchu covidu-19” bał się wrócić do rodzimej miejscowości. Nie obawiał się wirusa, chyba że tym wirusem jest totalitaryzm. Bał się, że jak wjedzie do ojczyzny, to już z niej nie wyjedzie, a jego praca i pasja związane są z wyjazdami takimi jak te do Warszawy. Kilka lat nie widział rodziny, dopiero po ostatnim poluzowaniu restrykcji zaryzykował.
Tak oto Chińczycy posłuchali Konfucjusza, tak ufają „moralnie doskonałemu władcy” obywatele. Także, no, nie wyszło (i to na długo przed pandemią), a z mądrych książek korzystają zazwyczaj właśnie tacy jak my – „ludzie z ludu”. Wam także to polecam!

Inspirowanie się na kanapie – dwa tytuły

Dziś krótko o filmach dokumentalnych dotyczących sportów walki, które ostatnio włączyłem. Każdy ma taki dzień, że nie chce mu się wyjść z chaty na trening. Niektórym pomagają filmowe inspiracje, podejrzenie jak robią to inni. Jeśli kochasz taką formę aktywności fizycznej, mogą „zaswędzieć dwie pierwsze kostki”, przypomnisz sobie jaką „to” daje radość, a przy okazji z ekranu padnie kilka motywacyjnych tekstów. Takie też miałem oczekiwania przed seansami. Wyszło średnio.
„W piekle tajskiego boksu” (2022) to miniserial składający się na cztery odcinki, do których zabierałem się dwa razy. Temat był ciekawy, mimo że wiele razy poruszany na ekranie, zawsze można było liczyć na coś świeżego z rozmachem. Nie tym razem. Robota jest estetyczna, ale wyszło dość sztucznie, chociaż występują tu prawdziwi bokserzy z nienaganną techniką. Nie w tym rzecz.
Gdyby przedstawiać ciemną stronę tajskiego boksu totalnym laikom, wtedy tak ślamazarna narracja w stylu paradokumentu byłaby wytłumaczalna, gorzej gdy widz dawno już o tym słyszał i mniej więcej wie jak to działa. Ktoś w 2022 (rok premiery) nie wie i jest takim laikiem? Dziś nawet przypadkowi turyści podczas pobytu w Tajlandii zachodzą na najbliższy stadion gdzie obstawiane są walki, a ciekawsze materiały o Tajlandii znajdziemy chociażby na internetowych vlogach. Pasjonaci muay thai z całego świata od lat latają tam na treningi i relacjonują. Tym bardziej nie zdziwi ich temat poruszany w miniserialu, a dwa pierwsze odcinki może nawet zanudzą. Opowiada się w nich o ogóle hazardowego interesu na stadionach thai-bokserskich, ustawianiu walk, zabójstwach. Oglądamy długie fragmenty pojedynków kręconych pod serial.
Ciekawsza, jak dla mnie, część to odcinki trzeci i czwarty, o biednych tajskich dzieciakach, które już w wieku juniora młodszego potrafią, bo muszą, utrzymywać siebie i rodziny za pomocą boksu. Tu również fabuła bez większych fajerwerków, ale patologia sytuacji ukazana jak trzeba, kwestia dzieci porusza mocniej.
Autorzy sugerują jednak, że czasy się zmieniają i muay thai trenują także dzieciaki zwane u nas bananowymi, a może po prostu… normalne? Wiadomo, że bardziej zahartowany jest chłopak, który widział jak pijany ojciec molestuje jego matkę, ale jarać się taką sytuacją jest przecież nienormalne! Kult biedy, niczym kult lat dziewięćdziesiątych u nas. Wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma.
„W piekle tajskiego boksu” moim zdaniem zasługuje na nie więcej niż 5/10. Można to opowiedzieć ciekawiej.

„Kontra” (2017) opowiada już o klasycznym boksie. Pięściarstwie – oczywiście – wielu by się słusznie oburzyło… Autorzy obserwują, a my wraz z nimi, przeplatające się postacie ze świata pięściarstwa amatorskiego i zawodowego.
Różne są motywacje zawodników, jeden chce zdobyć dla USA złoto olimpijskie (w filmie celem jest Rio 2016), zawodowcy zaś kalkulują i dobierają rywali pod kątem zarobków. Czy jednak trudno im się dziwić? Większa szkoda jest w tym, że państwo nie daje kasy, godnej emerytury za poświęcenie życia (w tym beztroskiej młodości, największego skarbu) Olimpijczykom.
Bliższa jest mi idea sportu dla chwały kraju (lub klubu), ale te czasy, nie tylko w sportach zespołowych, może nie tyle przechodzą do historii, co marginalizują się względem gal zawodowych, komercyjnych. To dziś truizm i sam gdybym miał wybór pomiędzy pustą michą, a milionami, wybrałbym to drugie. Wierzę jednak, że istnieje jeszcze droga pośrodku (chwała i zarobek), trzeba być obrotnym, pracować i umieć się zaczepić. No i spuścić ze stawek, rzecz jasna, a czasem po prostu znać swoje miejsce. Mimo zarobków nie zapominać o duchu sportu. Jeden z bohaterów filmów mówi coś w stylu: kto dzisiaj dba o chwałę? No właśnie mniejszość… i szacunek dla tych, którzy potrafią zachować się jak mniejszość w imię swoich zasad.
Część twierdzi, że porażka to dramat i nie przystoi prawdziwemu mistrzowi, inni z kolei, że dopiero po podnoszeniu się z desek można rozpoznać prawdziwego championa. W boksie zawodowym liczy się by mieć bilans bez przegranych walk – obserwujemy w „Kontrze”, że kiedy zawodowcy toczą dwie wykalkulowane walki rocznie, pięściarz amatorski tłucze się ile popadnie.
Te i inne porównania w całkiem udanym dokumencie, który również znajdziecie na platformie Netflix. Obejrzyjcie zwiastun, już na nim widać liczne kontrasty.

Pozdrawiam amatorów i zawodowców! Walczyć trenować!

PS: A propos zawodowców. Wczoraj Iga Świątek odpadła z Wimbledonu – i tak osiągając swój rekord na tym prestiżowym turnieju. Internety jej cisną, że zapłakana, że ukraińska kurwa…, nosz ja pierdolę. Legionistka, po pierwsze, wspiera Ukraińców od samego początku i robi to konsekwentnie, a po drugie hejterzy nie zbliżą się zapewne nawet do poziomu amatorskiego mistrza powiatu, a co jeszcze mówić o żywej legendzie Idze Świątek. Uczmy nasze dzieci szacunku… I ruchu – innego typu niż palcami po klawiaturze.

Wspomnienia i dezinformacja Jima Carrey’a

Zdaję sobie sprawę, że przerwy w aktualizacjach na stronie są wielkie jak te pomiędzy jedynkami pierwszego Ronaldo, ale wytłumaczę się, że prócz tzw. normalnego życia, szykuję coś dla Was. Znowu sięgnąłem po nożyczki i klej, ale co, jak i kiedy – tego jeszcze do końca nie wiem. Tymczasem nie mogę przejść obojętnie obok nowo wydanej (Insignis) w Polsce (auto)biografii Jima Carrey’a (300 stron), napisanej w bardzo specyficzny sposób. Bestseller z listy „New York Timesa”, o ile to kogokolwiek zachęca. Wszak o bliskich kontaktach z UFO i przetrzymywaniu statków też pisali. Zupełnie jak Jim z kumplem, ale tego dowiecie się z lektury.
Carrey oraz Dana Vachon (publicysta m.in. „Timesa” właśnie) po mistrzowsku ukazują pustkę duchową Hollywood. Nie byłoby to możliwe, gdyby nie doświadczenia i dystans do siebie samego aktora, znanego nam od dzieciaka jako Ace Ventura i Maska. Nie mamy do czynienia z typową książką o karierze, to wejście w świat problemów i „problemów” bogatych ludzi, ukazanych między innymi na przykładzie wczuwania się Jima w rolę Mao, chińskiego dyktatora.
Napisałem, że książka „ukazuje po mistrzowsku”, bo tak też prowadzona jest narracja, lepiej niż w niejednej powieści, poza tym – czyta się „na raz”, mimo że tematy pozornie dalekie. Pozornie, bo jak zwykle chodzi o sens życia, którego poszukujemy bez względu na status materialny.
Nie sięgnąłbym po ten tytuł, gdyby nie dokument „Jim i Andy” (2017, jest na Netflixie), w którym Carrey wspomina totalną przemianę w komika Andy’ego Kaufmana. Zrozumiałem jego protest, ich cierpienie w tym całym show biznesie. Myślimy, że różne „fabryki snów” to raje na Ziemi, ale celebryci często (czego dowodem jest ta książka) korzystają z nich wtedy, kiedy akurat nie mają ze sobą ogromnych problemów psychicznych. Czytam żeby im współczuć? Cholera, nie, to chyba kolejna rozrywka.
Mimo wszystko, mimo wiszącej nad stronami tragedii, Carrey nie byłby sobą, gdybyśmy podczas lektury wielokrotnie się nie śmiali. Gorzej gdy przypomnisz sobie, że popkultura, którą tworzą oszołomy szukające pociechy u kolejnych guru, pokazywana była jako rozpalające (nie tylko zachodnie) umysły wzorce na czerwonych dywanach. Może dlatego czyta się to aż tak dobrze, z pewną dozą chorej satysfakcji?
Kiedy czytam o inteligentnym, mówiącym domu Jima i o uwiecznianiu artysty w avatarze, przed oczami mam „Black Mirror” (swoją drogą, ostatni sezon tak kiepski, że aż szkoda czasu by go recenzować, tym bardziej polecać).
Czy podobne do „Wspomnień i dezinformacji” przemyślenia spowodują autorefleksję, przynajmniej u części odbiorców kultury popularnej z „Fabryki Snów”? Refleksję o sztucznym uśmiechu płynącym z ekranów. Wątpliwe. To samo co dzieje się w Hollywood, ma miejsce na co drugim (?) Instagramie. Tam gdzie twardnieją suty na myśl o karierze i luksusie…

Coś niecoś polecę… (2)

Coś niecoś polecę, na głębsze wnikanie w każdy tytuł nie mam po prostu czasu. Opornie idzie mi czytanie nowego Houellebecq („Unicestwianie”’2022). Typowy Michel, gruba powieść i – momentami bystry – słowotok na temat smutnych ludzi z Zachodu, z jakąś tam fabułą. Lubię ten czarny humor, ale czytałem już wszystkie poprzednie książki Michela, więc wiedziałem czego się po brzydalu spodziewać. Nie zrozumcie mnie źle – w dobrym sensie, taki ma styl i się go trzyma (niczym Włodi), aczkolwiek miałbym chyba problem z odróżnieniem jednej książki od drugiej…
Ciekawsze było za to czytanie biografii Francuza, napisanej przez Denisa Demonpiona, który bynajmniej nie jest zwolennikiem niejednoznacznego intelektualisty, oskarżanego o szowinizm, islamofobię, a także o złe relacje z mamą. Jak to z wnikaniem w sprawy intymne bywa (ach to czarne lustro…) – czytało się szybko. Denis daje do myślenia, sugeruje inne niż powszechnie znane, wygłaszane przez samego pisarza, źródła poglądów Houellebecq, zdradza kilka tajemnic. Nie polecam przyjmować tej biografii jako całej prawdy, ale…, kurde, jak wielu twórców skrywa ukryte motywacje? Jeśli jesteście czytelnikami Michela – zmierzcie się!
Czytałem też dwa ciekawe reportaże wydane przez Wydawnictwo Czarne: „Droga do wyzwolenia. Scjentologia, Hollywood i pułapki wiary” (Lawrence Wright) oraz „Pod sztandarem nieba. Wiara, która zabija” (Jon Krakauer) o mormonach. Mimo, że obie są pracami o specyficznych amerykańskich sektach, autorzy nie unikają mniejszych, lub większych sugestii, że każda ślepa wiara może prowadzić do tragedii. Cóż, śledząc historię scjentologii, czy mormonów człowiek staje się z pewnością czujniejszy w kwestii słuchania własnych „przewodników”. Zawsze trzeba mieć swoje rozeznanie – i tyle.
Czasem nachodzi chęć na coś lżejszego. „Narodziny bohatera” zostały napisane w 1959 roku, aktualnie w księgarniach leży ładne, polskie wydanie z 2022. 540 stron pięknie napisanej powieści, reklamowanej na okładce jako chiński „Władca Pierścieni” i światowy bestseller. Lektura azjatyckiego klasyka porwała mnie w świat chińskiej historii, legend, wierzeń, sztuk walki jak żadna inna książka. Dla wielbicieli Dalekiego Wschodu, a konkretniej latających mnichów łapiących halabardy własnymi dłońmi, czyli specyficznej chińskiej fantastyki, nie lada gratka. Wojownicy pijący wino ze swych czarek, podróżujący z mieczem na plecach i w słomianym kapeluszu na głowie, tajemniczy mnich-zabójca zdrajców i tym podobne klimaty. Jeśli lubisz – sprawdź koniecznie jak potrafi pisać Jin Yong, delektuj się literaturą piękną-obcą.
Na półce nie może zabraknąć nowości kibicowskich – jeśli tylko wyjdą po polsku. Jawor z „To My Kibice” wziął się za wydanie albumu „Lo Stile Di Vita” znanego wszystkim czytelnikom fanzinów Josefa Grubera. „Kibice w Kampanii” to 262 stronicowa (format A4!) książka-album o ultrasach z tego właśnie regionu Italii. Nie przepadam za opisanymi ekipami, z Napoli na czele, ale mam sentyment do rejonów, bo byłem tam na długiej podróży poślubnej i mamy zamiar tam wracać, więc teraz wrócę z odpowiednim przewodnikiem, heh. Kampania podzielona na regiony, mapki, walory turystyczne, wreszcie opisy samych stadionów i ekip. Klimatyczne są fotki napisów na murach, tych surowych, typowo włoskich. Gruber wybrał duży format żeby te zdjęcia miały sensowny rozmiar, lecz mimo wszystko treści i ciekawostek dla obserwatorów ruchu ultra jest sporo. Rzecz warta swojej ceny!
Zamówiłem bajki Waldemara Łysiaka i zacząłem czytać córce. No cóż, jestem zdumiony, heh. I na tym zakończmy, bo o wilku mowa.

O milczących (bliźniaczkach) na tle huczących (rakiet) (2022)

Ooo jes tu dej… nie źryj sam tylko dziecku dej… nucę – wzruszony – stary osiedlowy hit, karmiąc mleczkiem („mleczko”) własną dzidzię („dzidzia”). Teraz to pikuś, najważniejsze czeka – dać narzędzia (Narzędzia!). Musi mieć w sobie Coś co pozwoli, co pomoże jej nie tyle przetrwać, ile żyć w zgodzie ze sobą i znaleźć swoje miejsce na tym pojebanym świecie. Jedno zdanie, a tyle roboty.

Po naszej stronie granicy nagle (jak samolot u nich? Hłe hłe…) spadły rakiety, zdarza się w krajach, obok których toczy się wojna. Analityk wojskowy komentuje: To nie celowy atak, tylko wypadek. Acha, ale nie żyją dwie osoby – zapewne wszyscy Wy, włącznie ze mną, nie wiecie kim były. Wielkie sprawy narodów, małe życie jednostek – zawsze tak to widzieli… Gorzej jak się jest tymi dwoma osobami, lub ich rodzinami, kogo to obchodzi, świat toczy się swoimi prawami – w tym prawem wojny.

Mamy jednak powód do dumy – jeśli na Zachodzie potrafimy myśleć o jednostce jak o żywym, wyjątkowym człowieku i być zszokowanym wojną, postęp nie był tu wyłącznie postępem w cudzysłowie (a i taki się wydarzył). I ta mała-wielka rzecz ma nas cieszyć w obliczu zbrodniarzy…?

Zamiast siedzieć przed TV oddaję się m.in. lekturze (dużo ciekawych rzeczy wychodzi, Wydawnictwo Czarne wymiata!) i słuchaniu płyt (tu jest średnio z nowościami, ale o tym na końcu). Ostatnio (2022) wyszły po polsku m.in. „Milczące bliźniaczki”, reportaż śledczy Marjorie Wallace, niemal równolegle pojawił się film.

No właśnie. Duże historie narodów to jedno, drugim są coraz liczniejsze opisy specyficznych losów jednostek. Psychopatów, a może ofiar czegoś co lubię nazywać chorobą, wirusem Zachodu? W tym mrocznym przypadku „jednostkę” musimy podzielić na dwie osoby, gdyż June i Jennifer Gibbons to bliźniaczki w więcej niż stereotypowym rozumieniu tego słowa. Zawarły ze sobą swoiste pakty, które z czasem całkowicie wypaczyły ich relacje ze światem i sprowadziły na ciemną stronę. Mnie zainteresowało i wciągnęło.

340-sto stronicowy reportaż Wallace, urodzonej w 1943 dziennikarki śledczej uzmysławia jak niedopatrzenie, zlekceważenie problemu może urodzić w młodej głowie coś, co dziecko będzie w sobie konsekwentnie rozwijało, a co za tym idzie stopniowo gubiło się w świecie własnych urojeń. Tym gorzej, gdy w błędzie umacnia je inne dziecko, a co jeszcze bliźniak! „Milczące bliźniaczki” opowiadają między innymi o tym jak można zamknąć się we własnym świecie, wybrać sobie część rzeczywistości i kurczowo się jej trzymać, potem stopniowo wypaczać, działać autodestruktywnie pod płaszczykiem wierności (znacie to skądś? Tak tylko pytam…), mimo swobodnego dostępu do „całej wiedzy”.

Kiedyś może być za późno na to by się zmienić (?). Stawiam równocześnie znak zapytania i kropkę, tak można?

Autorka posiłkuje się bogatymi pamiętnikami bliźniaczek, warto bowiem dodać, że obie – delikatnie mówiąc – przejawiały ciągoty literackie i przynajmniej w kwestii poetyckiego opisywania swoich losów miały potencjał, chociaż odrealnienie, wspomniany wypaczony punkt widzenia, aż kłuje po oczach. Dzięki tym pamiętnikom i współpracy rodziców, instytucji itd. otrzymujemy ciekawy portret psychologiczny ewidentnego „wybryku zachodniej kultury”. Jest to lektura fascynująca i po raz kolejny dająca do myślenia jak wiele może się wydarzyć z ludzką psychiką, nawet w normalnym domu! Czym jest na Zachodzie normalny dom skoro rozpieszczone dzieci dzwonią na policję, bo tata dał klapsa w tyłek?

Książkę polecam fanom poznawania specyficznych zakrętów ludzkiej duszy i mózgu, wszystkim rodzicom, a film (kinowy) też z chęcią za jakiś czas odpalę.

O ile przypadkowe rakiety nie przerwą druku…, możemy spodziewać się coraz większej liczby podobnych biografii (pod ten gatunek również można „Milczące bliźniaczki” podciągnąć), jeszcze ich Zachód trochę ma, a nowi ciągle działają na nowe sposoby.

Najsłabsze ogniwo to człowiek, idealne podłoże pod grzyby atomowe (Rogal DDL).

PS: Wydawałoby się, że w takiej atmosferze, chęci odcięcia się od syfu, nowa płyta Lukasyno „Syn Wschodu” wejdzie idealnie. Niestety, nie tym razem. Niby raper z Podlasia na 17-stu nowych kawałkach ciągle nawija mądrze, w swoim stylu (co nie jest minusem, np. Włodi – mniej więcej wiadomo czego się po nim spodziewać, a i tak ma to swój klimat, czuć że żadne zdanie, nawet proste, nie jest przypadkowe), a jednak trochę się przy tym krążku nudziłem. Mogę go puszczać tylko na sali treningowej i chyba właśnie do treningu bym „Syna Wschodu” polecił.

A teraz wybaczcie, bo uśmiech córki mnie rozbraja. Tak jakbym chciał rozbroić dla nas te wszystkie rakiety… żebyśmy mogli w pokoju cieszyć się sobą. Niestety, znam to słynne przysłowie o pokoju i wojnie…

W pogoni za polskim brzmieniem najwyższej klasy! Brodka (&1988!)- „Sadza” (2022)

Nie słucham żadnej rapującej kobiety z naszego kraju (tak a propos… Brodka lepiej, a z pewnością klimatyczniej zarapowała na #hot16ch2 niż wszystkie razem wzięte…). No nie wychodzi to zbyt dobrze, czasem jakaś ciekawie zabrzmi, ale jednak nie zrobi tego przełomowego materiału, który wejdzie do kanonu, nie powie czegoś ważnego dla wszystkich, nie da uzależniającego bitu. W podziemiu co jakiś czas pojawia się za to coś oryginalnego, świeżego z damskim śpiewem, panie te nie potrafią jednak pójść za ciosem i się przebić, wygrać z rynkiem i może nie tyle z totalnym bezguściem, co z zamkniętymi głowami.

W przypadku Moniki w żadnym wypadku nie można mówić o pojawieniu się nagle i na chwilę. W 2004 roku Brodka (rocznik 1988) wygrała finał trzeciej edycji programu telewizyjnego „Idol”, który to program był dla nas, nastolatków stojących na klatkach, raczej wyznacznikiem tego kogo nie słuchać. Nie wierzyłem wtedy, że 18 lat później będę chciał z jakiegokolwiek powodu – tym bardziej w czasie inflacji – wydać pieniądze na jej płytę i że będzie to wokalistka szanowana przez przynajmniej część undergroundu. Tymczasem koperta przyszła do paczkomatu tuż przed 1 listopada 2022, odebrana wśród złocistych liści. Typowo jesienna rozkmina Made In Poland, na którą od dawna ostrzyłem sobie zęby za sprawą Przemka/1988 czuwającego nad tym projektem.

Niestety, radość trwa krótko, aczkolwiek jest intensywna. „Sadza” to 6 kawałków plus „Outro” ze słowami Ani Dąbrowskiej. To jednak koniec zapożyczeń, bo „Muzyka i tekst: Brodka” widnieje w książeczce przy opisie większości numerów (w tym tak różnych jak trzy wrzucone niżej). Przy dwóch ostatnich bezpośrednio pomagał 1988 (Syny, „Ruleta”, „W/88” itd. Ostatnio czołówka polskiego brzmienia z podziemia i – nie tylko dla mnie – spoza niego), który wyprodukował tą płytę.

Monika mnie jednak do siebie tym krążkiem przekonała – ostatecznie, bo prześwity tego, że robi coś klimatyczniejszego niż „muzyka do radia” docierały do mnie już od dawna, zresztą środowisko hip-hopowe często chwaliło jej twórczość w wywiadach. Brodka nie idzie na skróty, kroczy własną drogą, cenię takich artystów, podobnie odbieram M.I.A. (ciągle robi jakieś projekty, jeszcze dalej od głównego nurtu). Prócz 88 gościnnie Bartosz Kapłoński, a na wokalu, hm, jedyny feat Zdechły Osa, na szczęście tylko na chwilę, chociaż powiedzieć, że psuje płytę byłoby zbyt krzywdzące.

No dobrze – treść. Brodka dobrze brzmi opowiadając, jeszcze lepiej kiedy śpiewa. „Sadza” jest osobistą płytą, dotyczącą relacji damsko-męskich. Nie brzmi to może zbyt zachęcająco dla faceta, dopóki nie przypomnimy sobie kto ten krążek produkował. Dopóki nie dodamy do tego faktu robienia muzyki przez samą wokalistkę i to muzyki, która powoduje, że każdy z kilku utworów na płycie ma szansę zostać z nami na dłużej.

Polska muza zyskuje głębie!

Najpierw jednak powstały gorzkie teksty, następnie warstwa muzyczna. Brodka wylała się bez oglądania na trendy, można powiedzieć, że na sposób alternatywny (wg haterów „na siłę”, „byle alternatywnie”, ale co to w ogóle znaczy?). Jak sama mówi w jednym z wywiadów: pop-alternative. Powiem szczerze, że lepiej słucha mi się dobrze brzmiącej płyty zwykłej-niezwykłej babki o tym o czym się od wieków śpiewało zamiast znowu się spinać przy agresywnych, zazwyczaj pustych deklaracjach.

Książeczka na plus. Zdjęcia osiedla, Moniki, inspiracji, wody, zapisane kartki… Wszystkie te obrazy łączą się z warstwą muzyczną w jedną artystyczną całość. Gorzej z okładką. Może patrzę typowo jak facet, ale Monika wygląda na niej – jak na siebie – niekorzystnie. Może o to chodzi, że „nie buźką ma się bronić”, ale jednak… Pomysł nie trafia w mój gust, ten z „Sadzy” (klip niżej) był lepszą kreacją…, znanej z wielu różnych kreacji Moniki Brodki.

Album hula legalnie na platformach. Tym nie mniej… kupujcie polskie płyty. Nie tylko te ideologicznie naszpikowane. Rzecz jasna, odsłuch „Sadzy” wymaga odpowiedniego nastroju, sprzętu, może nawet stanu… Pogodę już mamy.

Krótkie płyty mają coś w sobie, już przy Fokusie mi to przeszło przez myśl – krótkie albumy na szybkie czasy.

PS: Klip jak zwykle z najbardziej, hm, chwytliwym tekstem. Wolę pozostałe.

KONCERTOWO

Dwie książki kibicowskie z 2022 roku

Dziś polecę Wam dwie książki kibicowskie, które wyszły w tym roku. Są to lektury wydane przez chuliganów Legii Warszawa i Arki Gdynia, a zatem kilka wydarzeń opisanych jest w obu pozycjach, tyle że przez różne strony konfliktu. Był to swego czasu konflikt bardzo żywy. Przede wszystkim scena dostała konkretne opowieści z chuligańskiego światka.

Chłopcy z Łazienkowskiej” (2022) to bez wątpienia hit w kategorii kibolskich książek ostatnich lat. Przypuszczam, że mało kto spodziewał się wspomnień na papierze akurat od strony ekipy, która tak rzadko się wypowiadała, a jest tak sławna.

Na „Chłopców z Łazienkowskiej” składają się 42 krótkie rozdziały, wybrane historie z życia ekipy Legii. Przeczytamy o wydarzeniach powszechnie znanych jak i dotąd nieopisanych. Przez to wszystko przenika historia kilku konkretnych osób, a także znanego świadka koronnego, co zapewnia tej pozornie luźno złożonej książce pewną spójność.

Wszystko na 233 stronach, włączając spis treści i zdjęcie… rękawic, wszak czytamy lekturę o ekipie sportowej z czasów zmian w polskim ruchu kibicowskim – z czasów pierwszych walk umawianych i ciężkich treningów ekip chuligańskich, radykalnie sportowego trybu życia. Poruszony jest tu m.in. wątek konfliktu starszyzna – młodzi, opisany wyjazd na pierwszą ustawkę, czy polowania na KSP. Nikt kto lubi czytać i jest kibolem tego nie przepuści.

Nie było w Polsce reklamowanej z takim rozmachem książki kibicowskiej jak „Zbigniew Rybak. Syn Józefa. Najważniejsze jest pierwsze pierdolnięcie” (2022). Dziesiątki wywiadów, filmików, strona i profile w mediach społecznościowych. Do przedsprzedaży dodawane vlepki, pocztówki i dedykacja. Słynny Rybak postanowił opowiedzieć o sobie, swoim życiu, ekipie z Gdyni oraz o zasadach jakie wyznaje.

Połowa książki jest mieszanką wspomnień z dzieciństwa (bynajmniej nie mam na myśli układania klocków) i chuligańskiego szału, a druga połowa dotyczy słynnego projektu Arka Gdynia Rugby. Oczywiście jedno przeplata się z drugim, Zbigniew najlepiej wspomina tytuł Wicemistrza Polski 1999 jaki udało się zdobyć (złożonej częściowo z chuliganów) Arce po zaledwie trzech latach istnienia sekcji rugby. Kilka lat później miała miejsce Grabiszyńska…

256 stron wydanych jest na śliskim papierze i okraszonych wieloma starymi-kolorowymi zdjęciami, nie tylko z wyjazdów na Arkę, czy reprezentację Polski. Spodziewałem się nieco większej liczby niepublikowanych zdjęć ekipy, ale i tak jest dobrze.

Kto słuchał wywiadów video z Rybakiem ten poznał już część jego historii, ale kilka było dla mnie nowych. Śledzący polską scenę kibicowską od końcówki lat dziewięćdziesiątych wie jednak czego się spodziewać po Zbigniewie. Nie znaczy to, że jest źle, wręcz przeciwnie – lektura zleciała (zbyt) szybko i całkiem przyjemnie.

Obie te książki mogłyby być co najmniej dwa razy grubsze, bo czytało się rewelacyjnie. Pozostaje czekać na kolejne osoby, które sporo widziały i zechcą się tym podzielić na papierze.

Coś niecoś polecę…

Za dzieciaka dziwiłem się tacie, że potrafi tak nagle zasnąć przed telewizorem. Siedział w fotelu z – kultowym – „zasłużonym browarem (lub pięcioma) po pracy”, chwilę zagapiłem się na porywające widowisko jakim była reprezentacja Janusza Wójcika, a ten już chrapał.

Dziś sam budzę się o 3:00 z włączonym telewizorem, resztkami fistaszków, paluszków na klacie. Kark boli, podnoszę dupę i chwiejnym krokiem udaję się zaspany na wiecznie ostatniego peta elektrycznego. Mała kręci się w łóżeczku, robię mleko. Niedługo chyba zacznę oglądać NBA (obejrzałem cały Netflix), bo tryb zmienił się na nocny, właściwie sam do końca nie wiem jaki jest dzień, heh.

Na szczęście widziałem z kim się żenię, więc kariera meczowa i rozrywkowa nie jest zakończona. Resetuję się bez groźby rozwodu. Niedawno po raz pierwszy byłem na stand-upie. Ciekawa, współczesna forma knajpiano-artystyczna, kojarzy się ze Stanami ze starych filmów i tymi wszystkimi jazzami, bluesami w niewielkich knajpach. Ktoś z tłumu puszcza głupie teksty, ludzie przychodzą złapać oddech, piją, ale między wierszami pojawiają się sprawy ważne. Komentarz społeczno-polityczny bez cenzury, zbyt często skręcający w skrajny liberalizm, ale to przecież nie wina stand-upu jako takiego, wielu ludzi po prostu lubi modny bunt, lub nie potrafi wymyślić czegoś naprawdę świeżego w kwestii tematu. Jak najostrzej o seksie i polityce, czasem to przykre.

Podobnych stand-upów w jednym mieście odbywa się nawet po kilka tego samego weekendu. Jadący po bandzie humor podkopuje społeczeństwo, ciekawe, czy taki PiS zdaje sobie sprawę ze skali pocisku jaki na okrągło spada na „Partię” w miejskich knajpach, halach? Dostaje się także religii. Mam tylko nadzieję, że Bóg będzie miał większą cierpliwość wobec wątpiących niż to wynika z Pisma, bo sam musi przyznać, że zwątpić dziś łatwo. Coraz trudniej dziwić się współczesnemu Tomaszowi. Nie tłumaczę się – po prostu Tomasz nie miał dostępu do sieci i abonamentu w księgarni. Nawet komik przyznał jednak, że jeśli Bóg istnieje, to mamy przejebane. Fakt. Memento Mori.

Są też tacy stand-uperzy, którzy piszą powieści. Łyknąłem „Grube wióry” (2020) i „Ostatni śnieg” (2022) Rafała Paczesia, muszę przyznać, że obie są lekkimi i jakże prawdziwymi historiami o życiu szaraków w tzw. polskim kapitalizmie. Różne osoby mogą ciekawie opowiedzieć o Polsce, nie tylko Zbigniew Rybak, którego książkę zamówiłem w pre-orderze i aktualnie czekam. „Chłopcy z Łazienkowskiej” (2022) oczywiście przeczytani i była to fascynująca lektura!

Wracając do stand-upu. Bawiłem się dobrze, bo najważniejsza jest mimo wszystko wolność słowa. Od wychowania są rodzice, dopiero później kultura (w tym kultura popularna). Obejrzałem nagrodzony holenderski film „Layla M.” (2016) o młodej holenderce marokańskiego pochodzenia, fance… piłki nożnej, która radykalizuje się i ucieka z ukochanym na Bliski Wschód, by pomóc swoim braciom i siostrom muzułmanom w walce. Ciekawe, bo jako toksyczne środowisko będące zagrożeniem dla zbuntowanych nastolatków przedstawiony jest radykalny Islam, nie zaś grupka nazi-skinheadów. Zważywszy na fakt, iż po Netflixie śmiga również film z Niemiec, o radykalizującym się lewactwie, można wypowiedzieć szydercze „wooow” – w końcu stawiają jakieś znaki równości. „Layla M.” to punkt widzenia nakręconej małolatki, której wystarczy byle pretekst do wzniecenia buntu, a takie osoby są zawsze mile widziane w każdej z politycznych stron. Potrzebne chociażby na demonstracje, w których mieszkanka Amsterdamu również bierze udział. Niby nic odkrywczego, ale polecam ten film wraz z pytaniem o to jak młoda muzułmanka w burce ma się asymilować w europejskiej szkole bez szkody dla wolności, z której… korzystają również stand-uperzy?

Tutaj mój chaotyczny tekst się zapętla, więc postawię kropkę.

Życie nie jest piękne…

Zbliża się rocznica 1 września, myśli, mimo że zanurzone w sprawach dnia codziennego, czasem skręcają w tamtą stronę. Polecę Wam film i serial dotyczący nazistów (nic odkrywczego, ale jak nie widzieliście – przyszedł czas nadrobić), ale przede wszystkim pozwolę sobie wpleść w to dość swobodnie powiązane rozkminy.

W nagrodzonym filmie „Życie jest piękne” (1997, Włochy, Roberto Benigni), najpierw żyjąc w faszystowskich Włoszech, a następnie zamknięty w obozie koncentracyjnym wraz z synem, Żyd Guido próbuje przekonać chłopca, że okrutna rzeczywistość jest jedynie formą zabawy dla dorosłych.

Jest to dla jednych film antynazistowski, dla drugich obraz o doskonałym ojcostwie, kiedy to Guido dba o wewnętrzne poczucie bezpieczeństwa dziecka i chronienie go przed strachem i traumą. Film jest i o tym i o tym, bo widać na nim jak reżim wchodzi z butami w świat żyjącego po swojemu wesołego człowieka, z dystansem patrzącego na rzeczywistość, a następnie przenoszącego ten dystans, ważną cechę, w najtrudniejsze z możliwych warunków, by zapewnić przetrwanie synowi.

Dzieło Benigniego wzbudziło we mnie refleksję nad podejściem do ojcostwa, bo sam akurat jestem zwolennikiem prawdy, a więc wzrastania dzieci do dorosłych zamiast przesadnego stawania się dziećmi przez dorosłych po to, by nadawać na tych samych falach. Nie rozumiem jak gadanie bzdur o realiach ma przygotować małego człowieka na konfrontację z brutalną rzeczywistością. Może w obozie koncentracyjnym taka taktyka byłaby sensowna, ale w miejskiej dżungli jest jak skazanie na pożarcie. Moja krytyka podejścia Benigniego wynosi zatem jedynie 40%.

Reguły gry są jakie są, co oczywiście nie oznacza, by młodego człowieka nimi od razu zasypać, tworząc robota bez empatii.

Cóż mam Ci powiedzieć o Polsce, kochana córeczko? Nie pytaj mnie, co widzę w Niej, jak śpiewał Ciechowski, ciągle aktualne. Wychodzę na dwór, patrzę i… nie pytaj mnie jak nigdy przedtem. Gdzieś tam daleko jest Zakopane i zimne morze, mam do nich sentyment. Sentyment – to pierwsze słowo, które przychodzi na myśl. Istnieją ładniejsze kurorty. To po prostu nasza Ojczyzna. Zawsze będzie Twoja, co nie oznacza, że Mielno jest ładniejsze od Makarskiej.

Ten kraj znika – krzyczy poeta współczesny Fisz na ostatniej płycie (pierwszy raz udało mi się być na dwóch koncertach tej samej trasy) z Tworzywem Sztucznym. Poziom piłki znika (jeszcze bardziej, bo to akurat nigdy nie zdołało wejść u nas powyżej pewnej stałej średniej), mniejsze ekipy, a zatem i ruch kibicowski – z takim rozmachem jak go znaliśmy – znika, ciekawe uliczne manifestacje zniknęły, podobnie jak kapele, przynajmniej rockowe, bo w rapie i elektronice jeszcze kilka osób robi robotę. Znika możliwość kupna dowolnej ilości cukru w sklepie, a nawet jakość włocławskiego ketchupu!

Dla każdego znika w pierwszej kolejności coś innego, a dla fanatycznych zwolenników opozycji oraz Unii Europejskiej to nawet fajnie, gdyby Polska przestała istnieć jako suwerenne państwo narodowe, bo przecież „my nie umiemy”. Jesteśmy Europejczykami, ale obozy były polskie, hura.

Przede wszystkim znika nasza młodość i świat jaki znamy. Parki rozrywki dla dzieci nie znikają, spokojnie mała. Gorzej jak jakiś smutny pan zrzuci na nie bomby. Gdzie wtedy będzie tatuś?

Jestem dumny, że jestem Polakiem, ale ta duma jest w ostatnich latach mało dokarmiana, co pewnie widać po tekstach. Tak to jest, że życie nie składa się z samych uniesień, tym bardziej po trzydziestce. Uśmiecham się słysząc – raz jeszcze – o wysokim poziomie wyszkolenia polskich lotników podczas Bitwy o Anglię (serial „Najważniejsze wydarzenia II Wojny Światowej w kolorze”’2019), ale to „znów ta historia”. Kiedy zrodzi się nowy mit, kiedy wstąpi w nas świeża energia, która pozwoli dumnie wypchnąć polską pierś? Bo przecież nie wtedy, kiedy Lewy strzeli kolejnego gola w barwach Barcelony? Czy powinienem uznać za coś takiego masową pomoc Ukraińcom, czy raczej dodać ją do kroniki polskiej krótkowzroczności?

Patrząc jako ojciec – nie chciałbym kolejnej wojny, konfliktu, tego by polscy żołnierze i ochotnicy ponownie musieli udowadniać swoją jakość, bym jako szary Polak musiał chwytać za broń.

W tym wszystkim, w patriotyzmie i ojcostwie nie powinno chodzić o emocje, bo w miłości nie chodzi o emocje – one towarzyszą jej jedynie z początku. Bez emocji jest jednak jakoś tak nudno…

PS: „Życie jest piękne” pobrałem z torrentów. „Najważniejsze wydarzenia II Wojny Światowej w kolorze” są na Netflixie.

„Blickfang Ultra” nr 47’2022

Aż żal czytać takie wstępy jak w sierpniowym „To My Kibice”. Zarówno w prasie kibolskiej jak i w samym polskim ruchu kibicowskim słychać głównie westchnienia za starymi czasami. Tymczasem u naszych zachodnich sąsiadów zajawka kipi, nawet w niskich ligach. Też mają internet. Mają fejsbuczka i pełne młyny oraz… chyba najlepszą scenę prasy kibicowskiej! Można?

Niemiecka legenda wróciła!

Magazyn „Blickfang Ultra” nr 47 wyszedł w kwietniu 2022. Liczy 132 strony pięknej jak zawsze, kolorowej szaty graficznej i można go u nas kupić za pośrednictwem sklepu „TMK”.

Jeśli dobrze rozumiem, po 15 latach i 47 numerach Mirko oddaje pióro młodszej ekipie! W związku z tym znajdziemy tu obszerną sesję pytań i odpowiedzi znanego ultra-redaktora. Redakcja wybiera wraz z czytelnikami okładkę piętnastolecia, nie muszę dodawać, że jest w czym wybierać!

Z powodu bariery językowej jaram się głównie szatą graficzną „BU”, ale osoba znająca niemiecki znajdzie tu sporo ciekawego tekstu, nawet jeśli jest to egzotyczna ekipa jak Ultras Juve Stabia. Redakcja gościła na przedmieściach Neapolu, a rezultatem jest wywiad z capo UJS, relacja z meczu, a także zarys historyczny miejscowej sceny ultra i wiele klimatycznych zdjęć!

Viola z kolei był jednym z historycznych liderów Lutece Falco, legendarnej grupy Virage Auteuil w latach 1990-2000. W wywiadzie wspomina ponad 20 lat pasji i poświęcenia dla PSG.

Jest też wywiad ze starym chuliganem z Brukseli, który niedawno napisał książkę o swoim życiu związanym ze stadionową przemocą „Gang Of Brussels”.

Wraca rubryka o europejskich pucharach, krótki opis plus zdjęcie prezentują się średnio, zresztą podobnie jak – zazwyczaj – sektory ultrasów na pierwszych rundach rozgrywek. Może w kolejnym numerze będą konkretniejsze reportaże? A najlepiej, gdyby na łamach magazynu znalazły się tylko te mecze, które pod jakimś kątem „dały radę”.

Podsumowując – jak zawsze „BU” pozostawia za sobą bardzo dobre wrażenie. Będę zbierał dopóki będzie się ukazywać.

A scena w Niemczech śmiga, że hej…

„Ćma” (film polski, 1980)

Czasami warto zarzucić sobie jakiś klasyk (zawsze tak zaczynam, gdy nie mam pomysłu), tym bardziej, że ten dzisiaj recenzowany nic nie stracił na swojej aktualności. „Ćmę”, obyczajowo-psychologiczny film Tomasza Zygadło z 1980 roku, z pewnością można zaliczyć do tej udanej części rodzimej kinematografii. Tak udanej, że zastanowisz się nad niektórymi kwestiami, a to przecież produkcja sprzed 42 lat! Człowiek (i w pewnym sensie także System) w swojej naturze pozostaje jednak taki sam i takie same problemy go dopadają. Każdy ma swoje problemy, ale i swoją winę, wkład – w złym znaczeniu tego słowa – w to jak wygląda społeczeństwo.

Główny bohater, świetnie zagrany przez śp. Romana Wilhelmi (nagrodzonego Złotym Lwem’1980), zmagając się ze swoimi problemami oraz prowadząc nocną audycję „Radio-telefon” (film oglądajcie w nocy!), dopiero otwiera oczy na rzeczywistość. Na to jaki jest człowiek – w tym on sam. Ani lepszy, ani gorszy, ale spróbuje pomóc.

„Ćma” sugeruje nam, nawet bezpośrednio podczas dialogu, że audycja, podczas której zwykli ludzie zwierzają się dziennikarzowi ze swoich rozterek psychicznych, znacznie różni się od tego, co generalnie mówi się w radiu. Jednym światem jest ten napisany sprayem na ścianie, a drugim wiszący obok propagandowy bilbord, nieważne czy z hasłem, czy z reklamą.

My i władza, my i wydarzenia medialne – dwa światy.

Janowi (główny bohater) życie i praca tak dają popalić, że udaje się po poradę do psychiatry. Czy lekarze są jednak receptą na problemy i ich język nie jest zbyt niezrozumiały? Ludzie potrzebują dobrego słowa od bliskich, lub od takich jak oni. Szarych, szczerych, niedoskonałych, a przez to autentycznych.

Antysystemowy przekaz czuć gdzieś delikatnie w tle, w dialogu, czy ogólnej kondycji obywateli, ale „Ćma” skupia się głównie na spalaniu się pojedynczego człowieka. Na wejściu w labirynt, z którego zdaje się nie być wyjścia.

Oprócz jednego – olać.

Znasz to, czy jeszcze jesteś przed przemianą?

Muzyka klimatyczna, rzecz jasna adekwatna do tamtych czasów, nadaje klimatu temu filmowi o audycjach radiowych, które w dzisiejszym świecie już niemiałyby szansy przetrwać. Są inne środki masowego przekazu, dlatego dobre filmy o radiu, nawet jako narzędziu do opowiedzenia czegoś więcej, zachowają jego klimat na zawsze.

Polecam.

PS: Nie macie nic na dzisiejsze zastępowanie życia sztuką? Proszę: https://www.youtube.com/watch?v=fWCeqxFch1g

Ciekawy świat (3) „Niech płonie Rzym!”, czyli Rastafari

Kolejna zmarszczka. Początek kolejnego sezonu, nie tylko w Polsce. Czekając na niego porządkuję ciekawostki z rodzaju brat wycina piłkarzy. O symbolach wieszanych na światowych stadionach opublikowano już wszystko. Chyba najmniej pisano w Polsce, w polskich zinach i magazynach, o kulturze rasta, której to motywów używają od czasu do czasu niektóre ekipy apolityczne, lewicowe, często spoza Europy. Bob Marley i trybuna ultras? Cóż, sektory najzagorzalszych fanatyków przeniknęły wszelką ideologią jaką możemy spotkać poza stadionami, także tą kojarzoną z dredami i ziołem. Wywieszenie takiej flagi może oznaczać antyrasizm, ale czasem chodzi tylko o legalizację THC i luźne kibolskie nawiązania, które niekoniecznie wskazują na pakowanie walizek do Etiopii.

Ruch Rastafari powstał w chrześcijańskich kręgach kulturowych na Jamajce w latach trzydziestych XX wieku (zapoczątkowany przez widocznego na zdjęciu obok Marcusa Garveya – czarnego nacjonalistę – chociaż nie utożsamiał się on z rasta w znanym nam kształcie – to już Howell). Tak więc jest to istniejąca głównie (ale nie tylko, globalizacja, kult Marleya itd.) daleko na Jamajce, słusznie kojarzona z muzyką reagge i Bobem herezja (szukajcie tematu Ortodoksji Etiopskiej), generalnie jednak „dredziarze” wierzą w tego samego Boga, co katolicy, aczkolwiek różnic jest na tyle sporo, że wystarczy podsumować je faktem, iż wielu rasta najchętniej spaliłoby Watykan jako siedlisko zła. Na jakimś video z Jamajki (jedno z tych, które niżej Wam polecę) stary rasta odpalał jointa mówiąc: niech płonie Rzym!

W interpretacji rasta, Jah (skrót od Jahwe) – ten który stworzył świat – objawił się w… królewskim majestacie rasa Tafari Makkonena, od momentu koronacji na cesarza Etiopii znanego jako Haile Selassie I, czym motywują cześć dla niego jako Zwycięskiego Lwa Plemienia Judy, Wybrańca Bożego, Pana Panów i Króla Królów, lub uznają go „tylko” za namiestnika boskiego majestatu na Ziemi. Mówiąc w skrócie – jakiś etiopski cesarz jest w ich oczach wcieleniem mesjasza, mimo że miał krew na rękach. Znając życie – zasłużyli, heh.

Selassie (na zdjęciu obok) w swej skromności nie zaprzeczył, że tym mesjaszem jest – zresztą jacyś rasta wypowiadali się na filmach dokumentalnych, że inni chrześcijanie niepotrzebnie oczekują na powtórne przyjście Jezusa pod dokładnie takim samym imieniem i w takim samym ciele, bo Bóg inaczej się wcieli, ktoś wskazywał nawet na… Boba Marleya jako Jego proroka.

Kiedyś w „Milionerach” padło pytanie jakiego kraju barwy noszą na czapkach rasta z Jamajki. Pytanie było podchwytliwe, bo noszą barwy Etiopii. Jednym ze źródeł Rastafari są kazania wspomnianego Marcusa Garveya, urodzonego wprawdzie na Jamajce kaznodziei, publicysty, nauczyciela i organizatora ruchu walki o równouprawnienie rasowe. Właśnie podczas wizyty w Etiopii zafascynował się on osobą Ras Tafariego jeszcze zanim ten rozpoczął cesarskie panowanie w tym kraju…

Dzisiejsi rasta także wierzą, że Haile Selassie I poprowadzi wszystkie ludy do Ziemi Obiecanej (często rozumianej jako Afryka), w której nie będzie już rasizmu i niesprawiedliwości. Czarnoskórzy członkowie tego ruchu są przekonani, że ich lud to resztka czystej czarnej rasy, prawdziwych potomków biblijnego króla Dawida. Dla Rastafarian symbolem Syjonu (miejsce gdzie król Dawid umieścił Arkę Przymierza) jest Afryka, a w szczególności Etiopia. Większość Rastafarian wierzy, że reprezentują Dzieci Izraela w czasach nowożytnych i ich celem jest repatriacja do Afryki lub Syjonu (Umiłował Pan bramy Syjonu, Psalm 87 chętnie używanej przez rasta protestanckiej Biblii Króla Jakuba).

Zwróćcie uwagę na to, że u nas także chrześcijaństwo połączone jest z polityką, tyle że najbardziej skrajni narodowcy katoliccy mówią o szczególnej misji narodu polskiego w Europie. Każdy po swojemu czyta znaki dawane mu na własnej ziemi, oni też sądzą, że są wybrani… Wszyscy jesteśmy, czy nikt, a może tylko niektórzy?

Chrześcijańskie wierzenia pomieszane są tu z afrykańskimi oraz z antyrasizmem, co jest zapewne przyczyną wieszania tego na stadionach. Jednak ani to chrześcijanie jakich znamy, ani antyrasiści jakich mamy na myśli rozkminiając po europejsku, rasta nie mają np. takiego stosunku do kobiet jak lewaczki walczące z seksizmem. Bob Marley miał mnóstwo dzieci z kilkoma kobietami i nie zastanawiał się nad celibatem, czy antykoncepcją – takiego czegoś rasta nie uznają, jarają zioło od rana do wieczora (słyszałem statystykę o 80% Jamajczyków, którzy palili, lub palą) i są płodni do bólu, heh. Generalnie, inny system wartości za sprawą specyficznej interpretacji Biblii, co jest bardzo ciekawe biorąc pod uwagę liczbę wersów mówiących o rozpuście. Marley mówił, że nie ma grzechu prócz (czyli jest świadom, że to zło) ogromu kobiet („Przyszłość to początek” – książeczka z cytatami Marleya).

Zioło – oczywiście. Palenie marihuany uznawane jest za sakrament. Rasta uważają, że palenie poszerza świadomość, gwarantuje pokojowe współistnienie ludzi oraz przybliża ich do Jah(we). Oczywiście są za legalizacją, a zły system (Babilon) tego nie chce, bo boi się pozytywnych wartości rosnących w ziemi. Rzecz jasna, skoro Jahwe i konopie… to potrzebne jest biblijne wyjaśnienie. W tekście hebrajskim Biblii (Wj 30, 23) występuje słowo קְנֵה-בֹשֶׂם (kaneh-bosm), które rastafarianie tłumaczą jako „pachnące konopie” (choć bywa ono tłumaczone różnie), co ma usprawiedliwić używanie konopi do praktyk religijnych. Słowo קְנֵה-בֹשֶׂם występuje także w innych miejscach Starego Testamentu. Marihuana nie jest wymysłem chrześcijańskim, a na Jamajkę dotarła z Azji – wraz z duchownymi hinduistami. Część rasta przyznaje, że to modlitwa, a nie ziele daje prawdziwy pokój, ale ilu takich jest…? Obrzędom, które oglądałem na YouTube towarzyszył joint. Z drugiej strony w Biblii nie jest chyba wyraźnie napisane „nie pal marihuany”? Nowy Testament nie odnosi się do wszystkiego i nie przedstawia nam prawa na zasadzie podpunktów. Nie oceniam zatem, bo nie wiem. Obok na zdjęciu głośna, stara oprawa Rapidu Wiedeń „Legalize” z barwami Etiopii.

Marley w jednym z wywiadów mówił, że będzie musiał spłonąć Rzym, że może nie obyć się bez rozlewu krwi, ale „to słuszne”. „Słuszna sprawa” – klasyk. Ten sam Marley w innym wywiadzie stwierdza, że nie lubi kościołów, bo one ciągle ze sobą walczą (źródło: książka „Bob Marley. Przyszłość to początek” – złożona z cytatów muzyka z udzielonych wywiadów). Czyli mamy kolejnego poetę głoszącego sprzeczności i twierdzącego, że tylko jego wizja – w tym przypadku rasta – warta jest ewentualnej bitwy. Obok Marley na grafice zrobionej przez fana Celticu Glasgow.

Czemu Bob chce palić budynki, skoro utopia komuny Rastafarai nie ma szans się ziścić w skali globalnej? To dziecinne twierdzenie, że zburzenie czegoś konkretnego, w tym wypadku instytucji Kościelnej, pomoże zaprowadzić pokój. Dobrze wiemy, że kto mieczem wojuje od miecza w końcu zginie. A zatem Rastafarai zwie się, ale nie do końca jest ruchem pokoju. Gdzieś w fundamentach wierzeń tkwi chęć zemsty na człowieku, jak w niemal każdym (w każdym?) ruchu. Dlatego też używanie barw Rasta przez lewicowych kiboli zbytnio mnie nie dziwi, polityka wkradła się także w Rastafari, a nawet była fundamentem tego ruchu – z głoszeniem Black Power na czele.

W dokumencie „Kto strzelał do Boba Marleya?” (2018, jest/był na Netflix) ikona reggae i rasta podkreśla, że ma rodziców dwóch ras – Bob pochodził od białego i czarnego człowieka, więc nie jest ani biały, ani czarny, ale jeszcze w tym samym filmie padną słowa o Rastafarai jako manifeście czarnoskórych. A jednak! Nie uda się uciec od polityki, a tym bardziej od specyfiki regionu, w którym przychodzimy na świat (dlatego ruchy narodowe to nie twór na siłę, a twór w pewnym sensie naturalny).

Wielu rasta uważa się za wolnych, nie za członków kolejnej zcentralizowanej religii. Ubierają się w charakterystyczny sposób, słuchają swojej muzyki, palą, wyznają podobne wartości, ale przypominają raczej subkulturę niż Kościół i takich właśnie rasta najprędzej znajdziemy w Europie. Rastafari jak każdy ruch, jest podzielony i występują między nimi różnice. Każdy ma szukać swojej drogi i kontaktu z Jah. Plusem tych prawdziwych Rastafarai może być życie bez pośpiechu, uprawiając swoją ziemię i żywiąc się tym, co dała.

A teraz garść linków.

Rastafarianie z Jamajki:

Polska Wspólnota Rastafari Reasoning. W sumie nie wiem jak Polacy doszli do takiej wiary:

O Bobie Marleyu polecam obejrzeć, jeśli chcecie „na szybko”, film dokumentalny „Bob Marley. Duchowa podróż”:

Podobno dobrego „Marleya” (USA/Wielka Brytania, 2012) nie mogę znaleźć nigdzie do pobrania, może Wy wiecie gdzie szukać tego filmu?

O współczesnej Jamajce, przemianie człowieka (tylko, czy szczerej?) i reagge polecam, dla ciekawostki, „Reincarnated” (USA, 2012):

To o tym jak raper Snoop Dogg zmienił się w Snoop Liona. Taki sam tytuł ma nagrana na Jamajce (oraz w USA) płyta Snoopa, którą z ciekawości przesłuchałem, jednocześnie tłumacząc sobie teksty na język polski (są dostępne w necie) i które oddają atmosferę powstawania tego albumu oraz „stawania się” rasta przez znanego rapera, wywodzącego się z gangu. Snoop nie raz był obiektem mojej krytyki, niezbyt trawię alfonsów, zainteresowałem się „Reincarnated” chcąc dać szansę głosu samemu zainteresowanemu. Niektórzy podważali autentyczność tej przemiany, tłumacząc ją raczej nowym pomysłem na siebie, na muzykę i zarobek. To pewnie prawda. W Snoop Doggu zawsze będzie żył gangster, alfons i raper, a „życie po zmianie” i tak będzie pełne czkawki po tym wszystkim, każdy zmieniający się z kogokolwiek w kogokolwiek przeżyje to samo. „Reincarnation” (2013) nie jest typowo reggae’ową płytą, Snoop zamieścił tu więcej rodzajów muzyki kojarzonej z tamtymi rejonami, a nawet wykraczającymi poza (czytałem na przykład, że „Get Away” pasowałby prędzej do Ibizy i na tamtejsze parkiety). Cóż, nie znam się na tyle, by to ocenić, nie jest to do końca mój gust, ale z pewnością krążek różni się od tego, co znamy z takich klipów jak „Still D.R.E.” (1999), na którym Snoop przewozi panienki ze swoim ziomkiem Dr. Dre. Co ciekawe – nie wszyscy wśród Rastafari są otwarcie i pacyfistycznie nastawieni, co pokazał (obiektywnie – plusik…) „Reincarnated” w postaci rasta, który stanowczo podważył autentyczność Snoopa na jednej z ziołowych posiadówek na Jamajce.

Idziemy dalej – coś bardziej o wierze Rastafarai. „One Love – Historia powrotu Rastafarian z Babilonu do Syjonu” (Czechy, 2005):

Pada tu m.in. stwierdzenie o białym człowieku jako prześladowcy, czyli inny kontynent = patrzenie od drugiej strony na kwestie rasowe, aczkolwiek nowocześni nacjonaliści (np. CasaPound Italia), także w Polsce (AN) dawno dostrzegali winę białych kapitalistów w upadku Trzeciego Świata. W „One love” stary rasta pokazuje jak postrzegają na Jamajce Chrystusa (oczywiście był czarny…) i wiele innych ciekawych spraw jest powierzchownie, ale jednak poruszanych. Na Jamajce Jezus jest rasta, a w Meksyku potrafił nosić wełnianą kominiarkę. Daje do myślenia.

Na koniec dokument „Pierwszy Rasta” (Francja, 2010), który udało mi się znaleźć do pobrania z sieci. Trwa 1:25 i był emitowany po polsku m.in. na kanale „Planete+”. To film o Jamajczyku, który nazywał się Leonard Percival Howell (zmarł w 1981 roku) i jest uznawany za twórcę ruchu rastafarian jaki znamy. Ciekawie opowiedziany ciekawy życiorys na tle historii Rastafarai. Różni rasta wypowiadają się o historii i pojęciach takich jak Babilon.

W filmie „Pierwszy Rasta” ciekawie wypowiedziała się także pewna staruszka z Jamajki. Żaliła się, że nazywają ludzi z komun Rastafari squattersami, ale jak mogą ich tak nazywać skoro się tam urodzili? Wskazała paradoks, że ludzie ukradli im ziemię, a następnie nazwali na niej squattersami. Squattersami można nazywać ludzi z innego kraju, którzy zamieszkują na obcej ziemi – krzyczała. Z tym także może utożsamiać się skrajna lewica z Europy?

Rasta jest ruchem duchowym, ale z każdej strony przenika go lokalna sprawa polityczno-społeczna. Nic nowego.

PS: Dziadek z jointem kontra Lucyfer, czyli specyficzne chrześcijaństwo oddane w klasyku reggae (wersja zespołu The Prodigy znana jest jako „Out Of Space”, też ją lubię):

Lucyferze synu żałoby. Wypędzę Cię z ziemi.

Założę żelazną koszulę, i wygonię szatana z ziemi

Założę żelazną koszulę, i wygonię zło z ziemi

Wyślę go w kosmos, by znalazł inną rasę

Wyślę go w kosmos, by znalazł inną rasę

 

Szatan to zły człowiek,

Ale nie ruszy zjaranego człowieka,

Więc złapię go moją ręką

A jeśli się wyślizgnie, to go dogonię

 

Założę pokrytą żelazem koszulę, i wygonię szatana z ziemi

Założę pokrytą żelazem koszulę, i wygonię zło z ziemi

Wyślę go w kosmos, by znalazł inną rasę

Wyślę go w kosmos, by znalazł inną rasę

 

On ucieknie,

Nie powstanie do syna Jahwe

On nic nie zrobi z swoją bronią,

Wysadzę go jego bombą

 

Założę żelazną koszulę, i wygonię szatana z ziemi

Założę żelazną koszulę, i wygonię zło z ziemi

Wyślę go w kosmos, by znalazł inną rasę

Wyślę go w kosmos, by znalazł inną rasę

(…)

Na tropie zbrodniarzy wojennych

Ostatnio przeczytałem dwie bardzo dobrze napisane książki o łowieniu prawdziwych zbrodniarzy nazistowskich po II Wojnie Światowej. To „Łowcy Nazistów” (Andrew Nagorski, 2016, 2020) oraz „Co u pana słychać?” (Krzysztof Kąkolewski, 1975, 2019). Muszę przyznać, że obie uzupełniły mój światopogląd w kwestii wojny i „wielkich planów”, więc polecę je także Wam. Uzupełniły o dokładne przyjrzenie się „banalności zła”, temu jak w odpowiednich warunkach „normalni ludzie” (urzędnicy, lekarze, robotnicy…) stają się częścią machiny zagłady.

Sami łowcy nazistów to nierzadko postacie kontrowersyjne, pełne zawiści wobec siebie nawzajem i o różnych odcieniach politycznych. Nagorski opisuje wprost ich batalie: i przeciwko sobie, i przeciwko oprawcom spod znaku swastyki. Nie idealizuje Szymona Wiesenthala i innych „antynazistowskich celebrytów”, ale trudno nie przyznać, że było kogo łowić i ktoś musiał się tym zająć. Skoro inni nie chcieli…

Wojna się skończyła, ale nie wszyscy pokonani zostali zabici. Amerykanie przechwycili nazistowskich naukowców, naziści udzielali się w polityce, wiedli spokojne życie po ucieczce z przegranych terenów. Mengele, który miał czerpać perwersyjną przyjemność z zadawania śmierci, zmarł podczas kąpieli (prawdopodobnie udar) w słonecznej Brazylii, w wieku – dopiero – 69 lat. Nie został osądzony.

Postawieni przed sądem, jak dowiadujemy się z książek, to zaledwie wierzchołek góry lodowej. Trzeba było zanegować działania Trzeciej Rzeszy, pokazać się, ale prawda jest taka, że liczba „szarych”, a nawet „zasłużonych” ludzi Adolfa urzędowała sobie dalej jak gdyby nigdy nic. „Takie były czasy”.

Łowcy nazistów chcieli podkreślić, że żadne czasy i żadna wojna nie są usprawiedliwieniem eksterminacji ludności, czy bestialskiego zachowania, na które w lekturach też poświęcono sporo miejsca. Nagorski i Kąkolewski, który osobiście rozmawiał z nazistami, dali nam zatrważające przykłady łatwego tłumaczenia sobie zbrodni, wystarczy że popiera ją system wokół.

W Polsce znamy przypadki zawinięcia przez policję kibiców trzymających flagę-sektorówkę jako pomagających w dokonaniu niezwykle groźnego przestępstwa jakim jest w oczach władzy odpalenie na meczu pirotechniki. Chociażby w tym kontekście dziwnie czyta się wypowiedzi sędziów i innych odpowiedzialnych za sprawiedliwość, którzy próbują wybielać strażników z obozów koncentracyjnych. Ten był zbrodniarzem, bo planował eksterminację, a tamten już nie był, bo „takie były wtedy czasy” i „kto by chciał wieźć na proces prawie dziewięćdziesięcioletniego dziadka?” – mimo, że żyją jeszcze ocalali więźniowie, którym – dziś bezbronny jak oni wtedy – kapo śni się po nocach, podobnie jak sprawiedliwość, choćby symboliczna.

„Łowcy nazistów” oraz „Co u pana słychać?” pełne są przykładów braku skruchy oraz udawanego, lub – co gorsza – prawdziwego braku zrozumienia popełnionych przez Niemców zbrodni. Dowiecie się z nich dużo o bardziej i mniej znanych oprawcach, poznacie nawet osobowość kata z procesu w Norymberdze. Bardzo ciekawe lektury! Nie napisałem zbyt wiele o ich autorach oraz wyglądzie, ale sedno jest na tyle ciekawe, że niech wystarczy… Reszta jest w książkach.

Obchody 63 Dni Chwały coraz bliżej. Cześć i chwała bohaterom!

„Nie dla followersów ani subów”, czyli 1988-„Ruleta” (2022)

Preorder doszedł na czas! Pryszczaty kurier przekonany o własnej zajebistości tym razem „zastał kogoś w domu” i rozpakowałem nowość od 1988! Pochodzący ze Szczecina hip hopowiec (Przemysław Jankowiak, producent znany m.in. ze specyficznego duetu Syny) godzien jest stania obok żywych legend brzmień z podziemia, takich jak Noon, czy Emade, więc ciary były gwarantowane. Były bezcenne w tym zalewie beznadziei pompowanej przez media i życie wokół nas (inflacja, wojna…)!

Nie przepadam za składankami, ale ta jakby łączy się w całość. Czuć, że dobór ekipy nie był przypadkowy. To miejskie, zadymione historie na mrocznych bitach najwyższej jakości. Nie do wesołego autka na wypad rodzinny.

1988 zaprosił do współpracy starą szkołę (Włodi, Kosi, Siwers, Wilku…), są nowi, mimo przeważających wokali męskich znalazło się też miejsce dla kilku pań (Margaret, Kacha…), które – moim zdaniem – dały radę. Mimo kilku słabszych momentów (nie wchodzi mi np. „Lejtmotyw”, chociaż bit – jak każdy – miażdży), słucham od pierwszego do ostatniego kawałka, playlista idealnie pasuje do spaceru w deszczowej, majowej aurze (wtedy też odbyła się premiera „Rulety”) i ciemnych chmur nad miastem. Kiedyś recenzowałem tu album Noona z Żytem, teraz raper-malarz wraca w kawałku „Fubu”, który – nie tylko według mnie – jest jednym z najlepszych na płycie. Żyto nawija o ulicy z charakterystycznym sznytem.

Nie dla followersów ani subów – jesteś z nami jak to kumasz – i taka właśnie jest ta płyta… Po wyświetleniach klipów widać, że nie powtórzy komercyjnego sukcesu Kizo, heh.

„Ruleta” to 18 kawałków i tyle samo instrumentali na drugim CD. Nie ogarnąłem się i nie zamówiłem preorderu z kasetą, przyszły mi tylko vlepki i… zatyczki do uszu, najdziwniejszy dodatek do płyty jaki dostałem. Szkoda tej kasety, przeszło nawet przez myśl, by wrócić do kolekcjonowania ich i kupić „jamnika”, chociaż jak twierdzi moja żona – po co te śmieci, jak zaraz może nam coś pierdolnąć nad głowami? „Dorobek życia” – ziny, płyty, książki. Nie narzekam, od 36 lat pomagają przetrwać. Pomaga w tym też „Ruleta” i tacy zawodnicy jak Hades, nawijający (jeden z moich faworytów na krążku – „Bilet”), że kupili bilet w jedną stronę…

Okładka? Plastyk, bez książeczki – raczej prosto i w myśl zasady „niech przemówi muzyka”, jak na płycie z Włodkiem. Dwa zdjęcia na krzyż, tytuły kawałków.

Słucham „Rulety” w kółko i z każdym kolejnym przesłuchaniem odnajduje na niej nowe, wywołujące dreszcze momenty. Zabrzmi to jak propaganda protestancka, ale tak – uliczny hip-hop nie umarł! Jest 1988, Włodi, JWP/BC, Hades, ale są też takie perełki jak Żyto, czy Asthma ze Śląska. Muzyka będzie ewoluować – na „Rulecie” 1988 serwuje nam powiew świeżości w ulicznym wydaniu. Nadal wolę projekty takie jak W/88, czy Żyto/Noon, ale składankę to nie wiem, czy kiedykolwiek lepszą u nas w kraju wyprodukowano…

Aha. Twoje złote dzieci zrobiły Cię na szaro…

„Richard Williams. Zwycięska rodzina” (książka)

Czekając na występy Igi Świątek w Indian Wells (przyznaję, że się wkręciłem) i szukając sportu dla córki (czemu koniecznie miałyby to być moje sporty walki?), sięgnąłem po kolejną pozycję. Szczerze mówiąc, myślałem że kupiłem książkę typowo sportową. Po obejrzeniu filmu chciałem zagłębić historię Richarda Williamsa, ojca oraz trenera Venus i Sereny, by dowiedzieć się jak trenowały. Tymczasem Richard, pod okiem Barta Davisa, opowiedział historię murzyna, który z pola bawełny dostał się na sam szczyt i pociągnął za sobą córki. To książka o Ameryce z podziałami rasowymi.

O tenisie jest tam stosunkowo niewiele, za to dużo o kształtowaniu charakteru w ciężkich warunkach. Nie powiem, zrobiło wrażenie i 334 strony minęły błyskawicznie. Życie wzbudzającego w środowisku tenisowym kontrowersje Richarda – o ile nie koloryzuje – to niezłe kino akcji.

Williams pochodził z Shreveport i dorastał w czasach, kiedy Ku Klux Klan rozświetlał swoje krzyże pod domami czarnych. Opisuje wiele nieprzyjemnych spotkań z KKK i innymi białymi, którym musiał stawić czoła. To go hartowało i zmobilizowało do ułożenia konkretnego planu na życie Venus i Serenie. Richard najpierw sam nauczył się grać, by później uczyć córki na kortach w słynnej dzielnicy Campton za czasów gangów Crips oraz Bloods. Jeden z nich zastrzelił inną jego córkę…

Williamsowie nie uciekali z tak niebezpiecznego terenu, wręcz przeciwnie – walczyli o swoje i rozwijali się w trudnych warunkach, które według ojca i tak czekały na jego córki w sporcie zdominowanym przez białych. Czuć, że Williams jest uprzedzony i moim zdaniem sam nie raz ociera się o rasizm, ale co się dziwić, kiedy od dziecka ganiały go typy w białych kapturach? Nie oszukujmy się, biali niepotrzebnie ściągnęli sobie niewolników, których poglądom trudno się dziwić, tym bardziej tym, którzy już urodzili się np. w Ameryce. Opór był kwestią czasu.

O samym tenisie – jak wspomniałem – jest tu mniej niż można by się spodziewać, ale w zamian otrzymujemy coś więcej – lekcję o tym jak walczyć w niesprzyjających warunkach. Jak wychowywać dzieci na sportowców i silnych ludzi. Jak w tym wszystkim nie zabrać im dzieciństwa i pozostać kochającą się rodziną.

Biografię wydano w 2014, w Polsce dostępne jest wydanie z 2021 roku. Polecam, nie tylko fanom tenisa – warto czytać wszystko i patrzeć z różnych perspektyw.

PS: Chodzę do kina, ale nie ma czego polecić. O ostatnich polskich produkcjach nie ma co wspominać – tragedia, z „Krime Story” na czele. Byłem też ze swoimi podopiecznymi na nowym „Batmanie” – to, że nie usnęli to chyba jakiś cud. Lubię metaforę miejskiego mściciela, ale tutaj wyglądało to na niemal trzygodzinny zlepek średnich scen z jeszcze gorszymi dialogami. Do „Jokera” nawet nie ma co startować, nie ta liga…

„Naomi Osaka” (2021) i „King Richard: Zwycięska rodzina” (2021)

Wolna sobota. Cały dzień sportu. Po pierwszej połowie meczu Pogoń – Lech, przełączyłem na tenis. Co to był za mecz! Iga Świątek nie dała szans Estonce Anett Kontaveit w finale turnieju WTA 1000 w katarskiej Dosze. Nie była faworytką bukmacherów, tymczasem w drugim secie nie straciła nawet gema!

Ten triumf oznacza awans Legionistki na czwarte miejsce w rankingu WTA. Po meczu Iga wyraziła swoje wsparcie dla Ukrainy. Pozostając pod wrażeniem występu i postępów Polki, a także w klimacie niedawnego transparentu kibiców Legii [1], zrecenzuję tenisowe filmy, które ostatnio widziałem – jeden dokument i jeden fabularny. O Idze jeszcze nie ma filmu, ale wszystko przed nią…

Początek sezonu 2022 nie należał do wymarzonych dla Naomi Osaki, japońskiej tenisistki pochodzenia haitańskiego – bez sukcesu startowała w Australii (obecnie ok. 80te miejsce w rankingu WTA). Powrót na kort planuje w marcu 2022 na dużej imprezie w Indian Wells. Trzyczęściowy serial „Naomi Osaka” powstał w roku 2021 i dokumentuje dotychczasową karierę dzisiejszej dwudziestopięciolatki.

Prócz archiwalnych nagrań z trenowania tenisa za dzieciaka (Naomi miała spędzać dziennie po osiem godzin na korcie) oraz współczesnych treningów, twórcy próbują ukazać drogę, podczas której mistrzyni „odkrywa samą siebie”. Osaka zasłynęła ze wsparcia dla akcji Black Lives Matter, występując w siedmiu maseczkach z nazwiskami siedmiu zabitych czarnoskórych. Ciekawa była geneza tego wsparcia, którą wyłapiecie z serialu. Naomi „nie widziała kim jest poza tenisem”, szukała, szukała i znalazła – wyglądało to tak jakby chciała na siłę się pod coś podczepić, byle nie być „tylko” tenisistką. Cóż, każde życie ma znaczenie – nie mam wątpliwości, ale do organizacji lepiej podchodzić ostrożnie. Ilu celebrytów ma podobnie z akcjami, które wspiera?

Nie dla polityki ogląda się jednak seriale sportowe. Towarzyszymy tenisistce w czasie jej kryzysów, przełamań, treningów, podczas zmiany trenera. Wokół młodej gwiazdy robi się tak ogromny szum, że sama nazywa go szaleństwem. Jak nie stracić głowy? Przede wszystkim trzymając się najbliższych – matki Japonki oraz ojca z Haiti. Naomi czuje coraz większą potrzebę odkrywania swoich korzeni. Obejrzałem za jednym razem.

„King Richard: Zwycięska rodzina” (2021) to film fabularny z Willem Smithem w roli ojca słynnych sióstr Williams. Można powiedzieć, że to typowy film sportowy, a jednak robi wrażenie. Przenosimy się w czasy dzieciństwa Venus i Sereny, które dzięki ojcu i jego determinacji stały się twarzami tego sportu. Richard jest przykładem rodzica, którego żaden trener nie chce mieć u siebie w klubie, gdy wywalisz go oknem, wejdzie drzwiami – z tą różnicą, że jego córki naprawdę miały talent. Ojciec konsekwentnie, mimo przeciwności pcha je do przodu i mimo, iż każdy zna finał tej historii – warto zobaczyć ten wysoko oceniany film.

Oglądając „Zwycięską rodzinę”, będąc trenerem, zastanawiałem się jednak ilu jest takich, którzy popychani przez rodzica odnieśli sukces, a ilu takich, którzy zostali przez rodzica zniszczeni i nikt o nich nie usłyszał… Jak wygląda statystyka? Z filmu wynika, że siostry przyjęły marzenie ojca za własne, ale każdy trener wie, że jeszcze więcej jest takich przypadków, gdzie ambicja rodzica w żaden sposób nie współgra z zainteresowaniami dziecka. Warto obejrzeć ten film, ale jeśli jesteś rodzicem i zapisujesz dziecko na sport, obserwuj je dokładnie i to na wielu płaszczyznach. Nie na wszystkim ambitny tata zna się najlepiej na świecie.

Sport jest piękny. W chwili obecnej nie powinien być dostępny dla Rosjan i wszystko wskazuje na to, że na wielu poziomach nie będzie. Najpierw wyraźcie sprzeciw wobec dyktatora. Masowo i skutecznie. Tak, by nie cierpieli inni.

[1]: 

„Wyszyński. Zemsta czy przebaczenie” (2021)

Środa, pies wskakuje na wyro o 6:50 i chce zająć moje miejsce, wygrywa. Wstaję, mini-świnia kładzie łeb na poduszce. Idę na mszę o 8:00. Standardowo, kilka babć, dziadków, takich jak ja. Pustki. Gdzie są katolicy? Czy rzeczywiście wszyscy mają na rano do roboty? Możecie mówić, że przesadzam, ale regularne pustki na mszach w tygodniu dowodzą niewielkich potrzeb duchowych w „ostatnim bastionie” (?) wiary. Cóż, trzeba się cieszyć z tych, którzy są, wszak w mieście funkcjonują dziesiątki parafii i w każdej rano modli się tych dwadzieścia osób na – heh – krzyż. Łatwo nie jest, więc katolickie nawiązania muzyczne, czy filmowe pomagają nam naładować baterie.

„Wyszyński – zemsta, czy przebaczenie?” z 2021 roku. Bałem się tego filmu, podobnie jak „Mistrza”, bo dawno Polacy nie zrobili czegoś porządnego o naszych bohaterach, niestety. Nie wierzyłem, że dzieło braci Syków będzie tu przełomowe, ale zgodnie z kolekcjonerską tradycją i zacnością samej postaci kardynała – kupiłem DVD (leży w empikach).

Niespełna półtoragodzinny film fabularny określany jest biograficznym dramatem wojennym. Opowiada o młodym kapłanie Stefanie Wyszyńskim, jeszcze nie kardynale, a kapelanie oddziału stacjonującego na terenie Puszczy Kampinoskiej, równolegle działającym w powstańczym szpitalu. Akcja dzieje się w roku 1944.

No właśnie – akcja. „Wyszyński. Zemsta czy przebaczenie” nie jest wybitnym dziełem filmowym z wciągającą fabułą, grany przez Ksawerego Szlenkiera Wyszyński przedstawiany jest nam w świetle tytułowego pytania. Film dedykowany jest m.in. kapłanom, którzy mogą przynajmniej przez 88 minut postawić się w sytuacji z czasów II Wojny Światowej, kiedy kochanie i wybaczanie wrogom było jeszcze trudniejsze, aczkolwiek to chyba zawsze była najtrudniejsza z nauk Jezusa… W czasach kiedy prawie wszyscy idole (lub „idole”) nawijają o satysfakcji płynącej z zemsty, a najlepsze i najchętniej oglądane polskie produkcje to podkręcane historie gangsterów (ten ostatni naprawdę nieźle zagrany), jako chrześcijanie musimy – jak zawsze – przypominać sobie o drodze Syna Bożego na krzyż i o tym z jakim zachowaniem wobec agresorów się ona wiązała. Czy to w ogóle możliwe?! No właśnie…

Ciekawą postać historyczną, niewidomą Matkę Elżbietę Różę Czacką grała Małgorzata Kożuchowska, a jej przyjaźń z Wyszyńskim jest właściwie jedyną osią filmu, nie licząc wojny w tle.

Z dodatków na oryginalnym DVD zwiastun, zwiastuny innych polskich filmów, relacja z premiery i rozbudowane making offy z wypowiedziami poszczególnych aktorów, w tym gościnnie występującego księdza kojarzonego z Wojownikami Maryi, kiedyś „przerzuceniem się” na kapłaństwo ze sztuk walki, Dominikiem Chmielewskim. Pudełko płyty też w porządku, z dodaną książeczką o filmie (czytamy w niej m.in.: W jednym z warszawskich liceów na pytanie „czy znasz Stefana Wyszyńskiego?”, usłyszeliśmy odpowiedź: „Czy to nie on grał w Legii?”), ładnymi zdjęciami.

Warto kupić.

PS: Luty. Każdy organizuje karnawał, prawie nikt nie organizuje postu. Oby z nami było inaczej.

PPS: Raper Tau reklamował ten film poniższym klipem (jeden z lepszych jego kawałków od dłuższego czasu, chociaż do najlepszych jeszcze trochę brakuje):

 

„Los Chuligans” – Dario Romanoli Otulini (2021)

Jeszcze kilkanaście lat temu każdy gadżet kibicowski wywoływał w środowisku efekt „wow”, nawet zwykłe białe kominiarki na sektorze gości w Łodzi. Dzisiaj nie wiem, co byś musiał na siebie wrzucić, by zrobiło to wrażenie na scenie kibicowskiej. Teraz od gadżetów to się właściwie zaczyna…

Kibic z Malborka, ukrywający się pod pseudonimem Dario Romanoli Otulini jako kolejny piszący chuligan stadionowy przenosi nas w czasy braków w kwestii gadżetów, kiedy to fani Lechii nosili koszulki Celticu Glasgow, a fanatycy Cracovii koszulki PSV Eindhoven…

„Los Chuligans” charakteryzuje się jednak sporymi przeskokami w czasie i przestrzeni, a zatem nie mamy do czynienia wyłącznie z prehistorią. Na ponad 160 stronach jesteśmy na meczach Pomezanii Malbork, Lechii Gdańsk, innych sympatii fanatyków z Malborka, a także na meczu… Stomil – Legia, bo autor – jak sam twierdzi – jest przerzutem z przypadku.

Poczucie humoru towarzyszy nam przez większość opisów, Dario – kiedyś sportowiec, dziś kaleka – mimo, iż jest kibolem mniejszej, fan clubowej ekipy, sporo przeżył. W takim Malborku trudniej było schować się w tłumie, opisana jest przykładowo akcja przeprowadzona w pięć osób. Są też relacjonowane chwile, gdy Malbork zbierał całkiem niezłe liczby oraz wypady do innego świata, jakim dla autora i jego ziomków były mecze gdańskiej Lechii.

Trudno nie zauważyć tendencji do dużej ilości dygresji wplatanych w relacje, opisy się momentami rozjeżdżają, ale od tego typu książek oczekuje się przede wszystkim autentyczności. Tej z pewnością nie brakuje, podobnie jak dystansu do samego siebie i do swojej ekipy.

Wspomniane wcześniej przeskoki w czasie, brak chronologii, mogą czasem przeszkadzać, otrzymaliśmy bowiem luźny zbiór wspomnień autora, nie zaś zarys historyczny malborskich kibiców. Mimo to, jako taki pogląd można sobie o nich wyrobić i nie kojarzyć Malborka wyłącznie ze słynnym zamkiem.

Trochę się za to zabierałem, bo Pomka (a nawet Lechia) nie należy do kierunków, które chętnie podglądam, ale jak już się zabrałem, przeczytałem w chwilę. Fajnie, że mniejsze ekipy wydają swoje opowieści – Chrobry Głogów, Gwardia Koszalin, teraz to. Czekam na kolejne i polecam „Los Chuligans” wszystkim głodnym kibicowskiej lektury.

„Fatima” (2020) – wreszcie dobry, nowy film o wierze…

Kolekcjonuję kino religijne instynktownie. Aktualnie „postępowi” europejscy politycy mamroczą o zakazaniu słów… „Boże Narodzenie”, zatem kto wie jaka jeszcze cenzura czeka nas za życia… Póki nowy reżim – antykatolicki – jest głównie w planach Komisji Europejskiej i tym podobnych, planuję kilka wycieczek, m.in. już w najbliższe święta Wielkanocne do Hiszpanii, by uczestniczyć w ich słynnych procesjach, z bractwem w charakterystycznych kapturach na czele. Do Portugalii też chciałbym polecieć…

W empikach leży religijny dramat w reżyserii Marco Pontecorvo (Włoch maczał palce m.in. przy… „Grze o tron”, znajdziemy tam jego zdjęcia) – „Fatima”. Jest to film produkcji portugalsko-amerykańskiej z 2020 roku. Objawienia Fatimskie są chyba najgłośniejszymi objawieniami uznanymi przez Kościół Katolicki. Włoch porwał się na kolejny film na ich temat, tym razem fabularny i – na szczęście – bardzo udany. W zalewie zbyt cukierkowych produkcji protestanckich otrzymujemy porządne kino o trójce skromnych dzieci, którym w 1917 roku ukazywała się Matka Boża. Akcja toczy się równolegle w 1917, kiedy trwa I Wojna Światowa, a także w 1989, gdy do siostry Łucji, starszej już siostry zakonnej, dociera pisarz-ateista, by porozmawiać z nią o objawieniach. Patent znany, ale lubiany, szkoda że w „Fatimie” słabo (na tle reszty filmu) wykorzystano jego potencjał.

Akcja toczy się głównie we wsi o nazwie Fatima, wtedy szerzej nieznanej. Na rynku miejscowy postępowy burmistrz czyta wieści o zabitych i zaginionych podczas wojny. Miejscowi wprawdzie nie są świadkami walk, ale doświadczają dramatu, witając rannych i opłakując poległych. W tych okolicznościach trójce dzieci biegających po malowniczych polach (dobre zdjęcia!) ukazuje się Matka Boża. Zawsze mam obawę przy tego typu filmach, czy Maryja nie zostanie pokazana kiczowato – na szczęście Pontecorvo poszedł w stronę zwyczajnej, pięknej kobiety, nie zaś zjawiska z pogranicza taniego filmu s-f. Matka Boża przekazuje dzieciom przepowiednie dla świata, co rzecz jasna spotyka się ze sceptycyzmem osób świeckich jak i Kościoła. Dziwią się oni, że Maryja, mająca przepowiadać do miejscowych dzieci, nie interweniuje tu i teraz, a mężowie oraz synowie ciągle nie wracają z frontu żywi.

„Fatima” zebrała pozytywne recenzje, mimo iż do doskonałości trochę jej brakuje. Kilka wątków, w tym wspomniana rozmowa z pisarzem, jest niedostatecznie rozwiniętych, szkoda że Pontecorvo nie poszedł w długi, nawet trzygodzinny film, co przecież nie jest w kinie religijnym czymś nowym i często wypadało dobrze („Św. Filip Neri” z 2010, „Św. Klara i św. Franciszek” z 2007, czy klasyk „ojciec Pio” z 2000). Film zbiera dobre recenzje, bo nie stara się na siłę przekonywać, jedynie pokazuje tą historię taką jaką była w oczach dzieci i sceptyków. Skupia się na ludziach, którzy mieli dwie możliwości – uwierzyć, lub nie uwierzyć Łucji, Hiacyncie i Franciszkowi. Wy wierzycie? Ja czasem tak, czasem nie… zależy, w którym momencie życia.

Oryginalne DVD niestety nie oferuje zbyt wiele ponad film. Skromna okładka z opisem, a na płycie z dodatków wyłącznie wybór scen. Mimo to polecam, nie tylko w celu obejrzenia, ale także wsparcia tego typu produkcji, tym bardziej, że dobrego kina o wierze coraz mniej…

PS: Sam wpisuję w kalendarz: 2.03.2022 początek Wielkiego Postu. Coraz mniej drukuje się kalendarzy ze świętami…

„Śmierć pięknych saren” – przerwany rytm życia…

Czech Ota Pavel pisząc swoje najbardziej znane dzieło przebywał na przymusowym odosobnieniu w szpitalu psychiatrycznym. Był komentatorem sportowym (wątki sportowe przewijają się przez książkę) i gdy usłyszał okrzyki niemieckich kibiców pracując na zimowych igrzyskach – trauma się uzewnętrzniła. Widział diabła, podpalał domy… Nieszczęśliwy, wrócił w szpitalu piórem do najpiękniejszych chwil życia i tak oto powstała kultowa „Śmierć pięknych saren” (i drugi zbiór opowiadań „Moje spotkania z rybami”). Pisanie jako forma terapii, jako narzędzie służące do wydostania się z mroku, chociażby na chwilę, przy okazji podbiło serca czytelników na całym świecie. W polskich księgarniach leży nowe (2021) wydanie tego dzieła, bez cenzury, które chcę Wam polecić.

Jedni zasną nad książką po kilku stronach, innych urzeknie wrażliwość autora i odkrywszy sedno jego dzieła, zachwycą się, tak jak Pavel, pięknem zwykłego dnia, czarem dzieciństwa i pasji, która po nim została. Pretekstem do opowiadania o prostych radościach jest tu łowienie ryb, które autor odziedziczył po rodzinie. Sam nie łowię, ale każdy czytelnik może podłożyć pod wędkarstwo swoje hobby, a pod rzeki i lasy swoje ukochane miejsca.

Opisywaną przez Czecha rodzinną sielankę przerwała II Wojna Światowa. Ota (pół Czech, pół Żyd) nie wnika w jej przebieg, nie analizuje – pozostawia światu przykład tego jak brudne gry mocarstw wchodzą ciężkimi buciorami w życie zwykłych ludzi. Tu nie jest ważne po czyjej stronie jest racja – barwnie opisana rodzina autora zostaje rozwieziona po obozach koncentracyjnych, kończy się dzieciństwo, powstają traumy. Czytelnik ma okazję zastanowić się jak wyglądają „wielkie sprawy” polityczno-militarne na tle życia jednostki, rodziny, miasteczka. Kiedy Adolf Eichmann widział tylko liczby [1], „Śmierć pięknych saren” opowiada o wrażliwości człowieka ukrytego w wojennej statystyce. W tym wszystkim pozostaje pogodny, nie brakuje mu poczucia humoru, co wywołuje jeszcze większe wrażenie, kiedy przypomnimy sobie w jakim miejscu i sytuacji życiowej tworzył.

Miłość do zwykłego dnia i sposób w jaki Ota opisuje „swojego tatusia” i wyprawy na węgorze, nakazują nazwać „Śmierć pięknych saren” książką optymistyczną. Niektórzy nazywali ją w recenzjach najbardziej antydepresyjną książką świata i faktycznie, czyta się ją momentami prawie jak „Dzieci z Bullerbyn”.

Jeszcze mamy czas i możliwość, by nie pogrzebać w sobie dziecka i dostrzegać piękno świata – nie zmarnujmy tego. W Muzeum Oty Pavla w Busztegardzie widnieje następująca myśl: Umieć się cieszyć. Ze wszystkiego. Nie oczekiwać, że w przyszłości zdarzy się coś, co będzie prawdziwe. Możliwe bowiem, że prawdziwe przychodzi właśnie teraz, a w przyszłości nic piękniejszego już nie nadejdzie.

Cieszmy się, że mamy możliwość. Staram się mówić do siebie rano: „mogę iść popracować z dzieciakami”, zamiast: „muszę iść popracować z dzieciakami”. Wychodzi różnie, wszak każdy widzi czasem swoje diabły, ale generalnie cieszę się, że mogę to robić i wiem, że będę wspominał zwykłe dni, kiedy mogłem pokopać z ważącym 30 kg podopiecznym w worek.

Byle nie wspominać ich w szpitalu psychiatrycznym…

[1]: Polecam obejrzeć ten film: https://www.cda.pl/video/948744006 (skrócona wersja, widziałem półtorej godzinną), to dokumentalny, a gdy będzie mało, fabularny, podkręcony: https://www.cda.pl/video/460118357 (jest też na Netflix). W filmie o procesie Eichmanna (porwanego z Argentyny po głośnej akcji Mosadu) zwróciła moją uwagę (kręcona przez cały proces) mimika jego twarzy, do końca nie chciał przyjąć punktu widzenia ofiar, twierdząc, że „tylko” wykonywał rozkazy i organizował transporty. Do wykonywania rozkazów i posłuszności było wychowywane całe społeczeństwo niemieckie, o tym z kolei polecam (Haneke!): https://zaq2.pl/video/iyqkp. Pomaga zrozumieć jak autorytaryzm, zapoczątkowany w metodach wychowawczych, prowadzi do tragedii.

Ogólnie, czym człowiek starszy tym mniejsza chęć żartowania z tych tematów…

Fokus – „Arogant” (31.12.2021)

Ta płyta nie mogła mieć premiery kiedy indziej niż tuż przed Sylwestrem – na wiksę 31 grudnia 2021, który osobiście żegnam środkowym palcem. Po latach przerwy w solowych projektach, Fokus wypuszcza (za)krótkie CD z siedmioma numerami, które zapowiadane jest jako być może ostatnie rapowane solo artysty z Katowic.

Jak jest? Myśleli, że Fokus jest tu dla nich, a on zamiast tego czego oczekują, zaszył się w dziupli i robi muzę według własnego gustu, podając ją w takich porcjach jakie mu się chce… Typowy arogant.

Przejście z hip hopu na elektroniczne brzmienia jest u niego naturalne, każdy fan Paktofoniki słyszał, że zanim Fokusmok odkrył rap słuchał techno, więc „Aroganta” można traktować jak powrót do korzeni zajawki, a raczej jak realizację starych/nowych marzeń.

Byłem na trzech koncertach Fokusa w tym, około dziesięć lat temu, na drum’n’bass’owej imprezie, na której nawijał swoje teksty pod tego typu bity, także „to było od zawsze” – nie jest nowym pomysłem twórcy z Katowic. Dobrze się bawiłem, Fokus pasuje do takich klimatów, widać, że świetnie się w nich czuje, a że jego głos (dla mnie top polskich raperów) jest idealny, by dodać do elektronicznej muzyki jeszcze odrobinę magii (tu polecam także kawałek 5cet feat Fokus – „Czuję jak”) – wszystko się zgadza.

Rano w dniu premiery poleciałem do empiku, nawet nie zdążyli rozpakować nowości. „Arogant” to sześć utworów plus bonus. Nie znajdziecie tu głębokich przemyśleń egzystencjalnych (chociaż…, między wierszami Smok dryfuje gdzieś w kosmosie), to typowe fokusowe bragga na elektronicznych bitach. Fokus w całości wyprodukował wszystkie tracki, czerpiąc z takich gatunków jak hip-hop (mimo wszystko, skrecze też tu usłyszycie), bass house, czy EDM trap.

Ukrytym, bonusowym trackiem jest słynna Hot16 Fokusa, w której nawinął tą samą szesnastkę w obie strony i w obie miała ona sens.

A później Internetowi hejterzy piszą, że koleś nie ma żadnych umiejętności… Cóż, moim zdaniem ma, ma też swój styl, jak wspomniałem, super głos i nowe pomysły. Poza tym mojemu pokoleniu kojarzy się z rokiem 2001, dorastający w tamtych czasach wiążą z tym głosem wspomnienia, leciał w tle domówek, chlania po piwnicach, życiowych przemyśleń… Nie rozrysowujcie tego, bo z klimatem tak się nie da, matematyka tu nie działa.

Nie biorę Fokusa za jakikolwiek wzór, mam z nim trochę tak jak z Jakubem Żulczykiem w literaturze, oddzielam człowieka od jego dzieł, sztukę lubię, a człowieka – przynajmniej na podstawie jego licznych wypowiedzi – średnio, nie mój klimat po prostu. Można? Można, od dziecka tak mam – gdybym słuchał kawałków w jednym klimacie, lub na jeden temat, chyba bym zwariował.

Mi się podoba… Szkoda, że to taka krótka płyta. Czekam na nowe projekty, z którymi będzie można spacerować po plaży, czy po mieście, bo impreza to nie jedyne miejsce, gdzie Fokus się nadaje. Polecam jedynie słuchaczom lubiącym tego typu odloty, takim, którzy czują ciarki, gdy elektroniczne brzmienie łączy się z charakterystycznym głosem…

PS: Wszystkiego najlepszego w Nowym Roku! Przede wszystkim końca tej męczącej, depresyjnej pandemii…

„Mistrz” (2020)

Tadeusz „Teddy” Pietrzykowski to niesamowita postać, aż trudno uwierzyć, że dopiero teraz wzięto się na poważnie za opowiedzenie jego historii. Były bokser warszawskiej Legii zmarł już na początku lat dziewięćdziesiątych. W zasadzie „już” można by zastąpić słowem „dopiero”, bo jako jeden z pierwszych więźniów obozu koncentracyjnego Auschwitz (numer „77”) każdego dnia mógł zginąć. Pomogło mu pięściarstwo i o tym właśnie jest jeden z najgłośniejszych polskich filmów mających swoją premierę w 2021 roku (przesunięta z powodu pandemii).

Pochwalić trzeba fakt, że powstał i dużo więcej osób pozna historię „Teddy’ego”. I to, niestety, właściwie tyle…

W kinie nie byłem, ale nadrobiłem kupując oryginalne DVD. Tu pierwszy minus, bo zamiast dodać do płyty książeczkę z historią boksera w pigułce, może jakimś wywiadem, otrzymujemy surową okładkę i białe wnętrze. O braku ciekawych dodatków chyba nie muszę wspominać. Przestano dbać o kolekcjonerów.

Wiele razy pokazano na wielkim ekranie kontrast pomiędzy życiem obozowiczów, a pilnujących ich nazistów, zajmujących wille nieopodal obozowego piekła (z „Listą Schindlera” na czele). W „Mistrzu” oglądamy jak im się, biedaczkom, nudziło – tak, że postanowili zapewnić sobie rozrywkę sportową organizując obozowe walki bokserskie. Pietrzykowski w obozach koncentracyjnych miał stoczyć od 40 do 60 walk i wygrać wszystkie, co samo w sobie jest gotowym pomysłem na film. Ocena takich produkcji zawsze jest trudna, bo opowiada o osobie wzbudzającej duży szacunek, ale już przed seansem wiemy czego mniej więcej się spodziewać.

Pytanie brzmiało na ile Maciej Barczewski będzie potrafił w tym wszystkim zaskoczyć, np. dialogami, postaciami itd. Niestety, moim – i nie tylko – zdaniem, nie zaskoczył. Jest przewidywalnie, sztucznie, gra aktorska nie porywa. Wrażenie poprawia odtwórca głównej roli – Piotr Głowacki, który był najbardziej przekonujący (schudł do roli 18 kg! Cóż, trochę zawstydził moje próby diety…). Ogólnie, oglądając coraz więcej filmów z różnych zakątków świata (Korea Południowa, Indie, Hiszpania…) dochodzę do smutnej refleksji, że nie jest z tym u nas najlepiej, przynajmniej w filmach podejmujących trudne, ważne tematy. Brakuje oryginalnej wizji i odrobiny ryzyka (tu pozytywnym przykładem jest właśnie kino indyjskie, opowiadające swoje historie w unikatowy, lokalny sposób).

Oczywiście przesłanie jak najbardziej na plus, to nie ulega wątpliwości. Walka o pozostanie człowiekiem nawet w warunkach obozowych, dzielenie się jedzeniem, bycie inspiracją dla młodego chłopaka i tak dalej. Co jednak z tego skoro przez bijącą z ekranu nudę i sztuczność ludzie, tym bardziej młodzi, nie będą chcieli takich filmów oglądać? Możemy na nich psioczyć, że tylko miałkie tematy ich interesują, rzecz w tym, że filmy o bzdurach są po prostu ciekawie zrobione i wciągają. To nie jest nawet kwestia budżetu, pal licho prowizoryczny Oświęcim pod Piasecznem, wyszedł nawet nieźle, chodzi o stałe dziękowanie, że film na dany temat w ogóle powstał, bez traktowania go jako zmarnowanego potencjału.

Mimo wszystko trzeba zobaczyć, a moje dobre intencje niech potwierdza oryginalna płyta leżąca na półce. Niestety, nie będzie zbyt często odkurzana.

PS: Trailer:

Doceniona muzyka z filmu i prawdziwy „Teddy”:

PPS: A ten klip widzieliście?

„Gandhi” (1982)

Odezwać się wtedy, kiedy trzeba i stawiać opór, równocześnie… nadstawiając drugi policzek. Mało który film pokazał tego typu aktywizm tak jak „Gandhi” (1982, osiem Oscarów, a to tylko wierzchołek góry nagród…). Mało kto pokazał jak to robić w praktyce tak jak Mahatma Gandhi (2.10.1869-30.01.1948), indyjski prawnik (adwokat), filozof, polityk i wreszcie słynny mąż stanu!

To ten łysy, chudy, zazwyczaj skąpo i na biało ubrany hindus w okularach. Niby wszyscy słyszeli, że ktoś taki istniał, ale warto dowiedzieć się czegoś więcej, tym bardziej jeśli macie ochotę na długi, inspirujący film, który przez trzy godziny trwania potwierdza, że jest godzien otrzymanych nagród. Wprawdzie nie starczyło czasu na ewentualne racje brytyjskich kolonizatorów itp., jest to jednak film biograficzny, nie historyczny – pokazuje perspektywę jednostki.

Usłyszymy tu wiele cytatów z Gandhiego, takich jak „Pokojowe NIEPOSŁUSZEŃSTWO, bez przemocy”, „Oko za oko i cały świat oślepnie” itd. Gandhi głosił, że w oporze nie można używać agresji, ale nie można równocześnie tchórzliwie uciekać i porzucać drogi.

Skupiał się na indyjskich wioskach, dużo podróżował, można rzec – pielgrzymował po kraju. Podkreślał, że ubóstwo jest największą formą przemocy i polecał tkanie własnych ubrań, zamiast kupowania ich od Brytyjczyków, co miało stanowić pokojowy atak na kolonizatorów i przyczynić się do uniezależniania się od nich.

Nie znam dokładnej biografii Mahatma, wiem, że dążył również do zjednoczenia religijnego Indii. Sam mówił, że czuje się każdym po trochu, ale w filmie wychodzi od chrześcijaństwa i od zasady nadstawiania drugiego policzka. Ta nauka Chrystusa stała się punktem wyjścia jego pomysłu na pokojowy aktywizm, który oczywiście nie mógł się w pełni udać, bo świat nie składa się z samych Gandhich.

Został zamordowany 30 stycznia 1948. Miał już prawie osiemdziesiąt lat, schorowany i osłabiony kolejną głodówką, wyszedł przywitać się z wyznawcami. Jak się okazało, wśród nich ukrył się morderca, działacz ruchu hinduskich fanatyków uznających Gandhiego za zdrajcę, który wyciągnął pistolet i trzy razy wystrzelił w pierś Mahatma. W trakcie procesu miał powiedzieć: – Oskarżam go o wspieranie muzułmanów przy oddzielaniu od Indii Pakistanu w 1947 roku, tuż po uzyskaniu przez Indie niepodległości. Gdyby przeżył zamach, jak Jan Paweł II, pewnie by mu wybaczył, ale stało się inaczej i Godse (nazwisko mordercy) został powieszony…

Często piszę o uciekaniu od polityki, ale takie postacie jak Gandhi przypominają, że czasem pokolenie odezwać się musi, bo „ekskluzywni panowie”, nawiązując do tekstu Fisza z ostatniej płyty, tak się rozsiądą na swoich stołkach, że cierpi naród, lub jego znaczna część. Odezwać się nawet wtedy, gdy strzelają, co Polska również zna ze swojej historii… Gandhi był jedną z tych osób, które pokazały po pierwsze, że się da, a po drugie, że będzie bardzo ciężko. Przede wszystkim zmienianie świata jest misją dla najwytrwalszych, najbardziej konsekwentnych. Tacy stali się legendami już za życia i nic nie jest w stanie wymazać ich świadectwa, niezależnie od szerokości geograficznej.

PS: Cały film „Gandhi” z lektorem za darmo: https://www.cda.pl/video/582806626.

PS: Jak już jesteśmy w Indiach… Z zupełnie innej beczki polecam czteroczęściowy serial „Ray” (2021), który znajdziecie na platformie Netflix. Wszystkie cztery odcinki to osobne filmy na podstawie książek znanego w Indiach pisarza, który nazywa się Satyajit Ray. Klimat, napięcie, humor, metafory i muzyka trzepią beret równo… Niżej jedna z serialowych piosenek, która najbardziej wpadła mi w ucho, a w połączeniu ze sceną z odcinka wywołała niesamowity efekt artystyczny.

„Chciałbym zostać tu, uchwycić, mieć to naturalnie, nie jako zrządzenie fatum”

O koncercie Maty na warszawskim Bemowie mówiła cała Polska – oto młody artysta zgromadził pod sceną kilkadziesiąt tysięcy ludzi, w większości młodych, lub bardzo młodych. Przesłuchałem dokładnie płyty „100 dni do matury” (2020) i „Młody Matczak” (2021), czytałem też książkę „Jak wychować rapera”, taty Maty – Marcina Matczaka (2021). Lektura rzuca szerszy kontekst na te albumy, mimo że skupia się na początkach – polecam, bo okazuje się, że znaczna część komentarzy z prawej strony była oparta na niewiedzy, lub wprost na niezrozumieniu. Koleś znany m.in. z jebania PiSu nie ma aż tak źle w głowie jak sądziłem przed zapoznaniem się z jego kilkusetstronicowym wywodem. Chciałem się pośmiać, a czasem się zastanowiłem…, rzecz okazała się niepozorna (polecam konfrontację, sprawdźcie sami).

Kiedyś mało kto się wychylał w kawałku z czymś kontrowersyjnym dla zabetonowanej (z dzisiejszej perspektywy) ulicy, teraz mimo wszystko łatwiej artyście być sobą. Mata jest sobą, za to też został doceniony w środowisku, nawet wśród ulicznych hip hopowców. Pokazał jak myśli znaczna część dzisiejszej młodzieży, jaką ma perspektywę, klimaty i problemy. Jaki ma język – i nie chodzi mi tu rzecz jasna o obecne w rapie od zawsze przekleństwa.

Właśnie chęć poznania była powodem sprawdzenia twórczości Michała. Muzycznie mnie nie porwał, tematycznie tym bardziej, ale gdy próbujesz zrozumieć nowe pokolenie – po prostu go posłuchaj i nie mam tu na myśli wyłącznie subkulturowych mniejszości. Młodzi mówią swoim głosem, nie każdego będę w stanie uznać za swojego idola (a nawet mało kogo, swój bunt wszak już przerabiałem), ale mówią, mają swoje racje i świadomość – tyle, że często nie wyciągają takich wniosków jakie my byśmy chcieli usłyszeć. Czy tego chcemy, czy nie – świat się zmienia, a my nie mamy jedynej słusznej racji, podobnie jak nasi dziadkowie jej nie mieli. Potrafimy to przyjąć, czy będziemy chcieli dokonać niemożliwego – zatrzymać czas?

Dzieciaki przeżywały na bemowskim lotnisku swoje chwile i nic na to nie poradzimy. Niech się bawią, też się beztrosko bawiliśmy i „jebaliśmy” (oni jebią PiS) wszystko. Chciałbym czasem wrócić i to uchwycić, ale przecież nie da się…, co najwyżej kilkusekundowy flashback.

„Gombao” Maty nie stało się moim hymnem, ostatnio wróciłem za to do „spacerów z Fokusem”, bo ten raper, jakby nie był swego czasu kontrowersyjny i momentami gburowaty (byłem też na jego koncercie, gdzie był tak najebany, że ledwo bełkotał teksty), tworzy niepowtarzalny klimat do chodzenia po mieście… Tu staroć:

Wróciłem do starszych nagrywek także dlatego, że Fokus wraca z nową EPką – premierę zaplanowano na 31 grudnia 2021. Promuje ją poniższy klip.

Fokusmok idzie w elektronikę i może to być jego ostatni rapowany album. Miał w swojej karierze chwile, gdy liznął mainstreamu, ogłupiał w tym trochę (klip z Dodą, Boże…), lecz finalnie siedzi w tej swojej dziupli i dalej robi to, co… pociągało go jeszcze przed hip hopem.

Flow, klipy, nostalgiczny klimat i ten głos. Czujesz, albo nie. Mnie to hipnotyzuje, razem z „Noonami i innymi majstrami” elektronicznych brzmień. Pusta plaża zimą, centrum miasta, wymiana pokoleń. Krajobrazy i muzyka… Próba uchwycenia.

Czuję jak snuje się gdzieś tam energia wszechświatów,

kwantuje czas i materia,

to teoria jak od strun do membran,

a ja tu muzyka sfer, mózgu chemia

ulatuje jak sen, jak eter,

jak chwiejna jest tu równowaga klimatu,

chciałbym zostać tu, uchwycić, mieć to naturalnie

nie jako zrządzenie fatum.   

Cóż. Zostały nam, boomerom, dziuple i spacery, lotniska zapełniają młodzi. Z tymi samymi ciarkami na ciele, które my mieliśmy siedząc na swoich schodkach na przełomie wieków, gdy Paktofonika wydała legendarny album. Chwile ulotne jak ulotka nie trwają wiecznie, w czym my ich, młodych, chcemy zamykać skoro pewne idee skompromitowały się same po stokroć…?

Zapytacie, co ma wspólnego Mata z Fokusem – otóż Matczak zapragnął zostać raperem po filmie „Jesteś Bogiem” (2012) o Paktofonice. „Nasze” składy zainspirowały nowych. I tak kręci się koło.

Chemiczne romanse

Człowiek ma ograniczone zasoby energii. Dawniej wychodził z jaskini, a zmobilizowanie tkwiących w nim dodatkowych sił było ewentualnie potrzebne, gdy wybrał się w drogę powrotną zbyt późno i trzeba było się przemęczyć, aby nie usnąć gdzieś w zimnym rowie. Teraz mobilizujemy dodatkowe pokłady sił z byle powodu, z pracą, przyjemnością i samodoskonaleniem na czele, organizmy siadają, gabinety psychologów pełne.

– No siemasz, jakie stosujesz antydepresanty? – może niedługo tak będzie się nawiązywało nowe znajomości? Jak w książkach Houellebecq.

W tym temacie bliższy jestem podejścia amerykańskiego, gdzie powszechna praca nad głową nie jest niczym nadzwyczajnym, niż poglądowi – póki co powszechniejszemu u nas – że „ze mną wszystko jest w porządku”… i mówi to gościu pospinany tak, że zaraz pozabija wszystkich, ze sobą na czele, zwąc to nawet czasem słowiańską duszą. Dusza duszą, napięcia napięciami.

Każdy radzi sobie z tym całym stresem na swój sposób.

Niedawno dorwałem „na stołach” książkę Irvine Welsh’a „Ecstasy. Trzy romanse chemiczne” z 1996 roku (zekranizowana, trailer wrzucam niżej). Welsh to autor kultowego „Trainspotting”, lubię tego typu (obsadzoną w brudnej rzeczywistości miejskiej) prozę, więc czytam wszystko od niego. Na 352 stronach znajdziemy trzy specyficzne opowiadania/nowele o miłości.

Autorka romansów, sparaliżowana i przykuta do łóżka, planuje zemstę na mężu, który permanentnie ją zdradza. Pozbawiona rąk piękność przy pomocy zakochanego w niej chuligana West Hamu United szuka zemsty na człowieku, przez którego od dziecka jest kaleką. Nieszczęśliwa w małżeństwie kobieta i klubowicz, fan tytułowej ecstasy, nawiązują romans w rytm muzyki house. Takie to historie miłosne, bez jednorożców i w klimacie klubów lat 90tych. Z typowym dla Welsh’a czarnym poczuciem humoru i prowokacją. Z przewijającą się gdzieś w tle brytyjską piłką nożną.

Welsh traktuje życiową porażkę jako doświadczenie dające szansę na rozwój. Jego bohaterowie są zagubieni, ale wewnątrz pragną czegoś więcej – tak jak wszyscy.

Sam autor już nie bierze (walczył m.in. z uzależnieniem od heroiny), przynajmniej nie regularnie (opieram się na przeczytanych wywiadach), a nawet głosi, że trzeźwość jest zajebista i po tych wszystkich latach jest dla niego „nowym najebaniem”. Coś w tym jest, ale z dzieł takich pisarzy jak Irvine zapamiętuje się głównie sceny imprez i imprezowe gadki bohaterów, o ile jeszcze w „Trainspotting” wspomniana wyżej porażka jest nadto widoczna, inne projekty raczej wspierają „radosne branie”, które mimo wszystko – moim zdaniem – Welsh zbyt bagatelizuje. Problem w tym, że… przynajmniej nie jest nudno. Można zniszczyć się w ten sposób, a można oszaleć w pułapce wzorowego życia, z nudną robotą, kredytami i tak dalej…

To z granicami mamy problem.

Dlatego lepiej przesadnie nie moralizować, ale lepiej też nie zapominać, że w życiu jest więcej (nudnej i naprawdę trudnej) depresji niż w migających stroboskopem opowieściach Welsh’a. Nie bierzcie tego gówna – i tyle.

PS: Kończy się rok 2021. Jaki dla Was był? Gdy ktoś dziesięć lat temu mówił mi, że nie może czegoś robić na sali treningowej, bo miał kontuzję, mówiłem „aha”, ale automatycznie wrzucałem go do szufladki z napisem „zgred”. Myślałem, że mnie to nie dotyczy, że jeśli będę cisnął z treningiem, ciało jest niezniszczalne. Każdy musi przekonać się na sobie, jedni mają mocniejsze, drudzy słabsze organizmy i psychikę.

Cel na 2022 to skupić się na jasnej stronie życia, jak w „Żywocie Briana”, więcej gwizdać na tym krzyżu, pogodzić się z pewnymi rzeczami, ale i powalczyć o nie bardziej zażarcie. Także Wam życzę siły, jeśli nie będzie jeszcze innej okazji…

„The Disciple” (2020) – gdy poddasz się autorytetom…

Wróciłem wtedy z koncertu Fisz Emade Tworzywo („Ballady i protesty”), oczywiście podekscytowany, bo Tworzywo na żywo to jest coś co „trzeba przeżyć żeby to zrozumieć, żeby w to uwierzyć” i nie mogłem zasnąć. Grzebiąc po netflixach naciąłem się na nagradzany film z Indii „The Disciple” („Uczeń”) z 2020 roku. Zgarnął on m.in. Złotego Lwa na Festiwalu w Wenecji za najlepszy scenariusz, a odbierał go… Polak, Michał Sobociński, odpowiedzialny za zdjęcia do tego filmu!

Główny bohater – Sharad Nerulkar – uczy się śpiewać klasyczną indyjską muzykę u swojego guru, legendarnego wokalisty tego gatunku. Nie idzie mu najlepiej, ale nie poddaje się. Mobilizują go między innymi słuchane na słuchawkach nauki Maai, mistrzyni-ascetki, która „śpiewała tylko dla swojego guru i dla boga, nie zważając na karierę i sponsorów”. Ponadto Sharad stara się spełnić ambicje zmarłego ojca, który od dzieciństwa stanowczo popychał go w tym właśnie kierunku, kosztem beztroskiego dzieciństwa.

Wiem, co sobie pomyślicie – Indie (= klimaty Bollywood)… nudy. Nic z tych rzeczy! Jest to jeden z lepiej zrobionych filmów jakie widziałem w ostatnim czasie, jedna z perełek, dla których opłacam co miesiąc Netflix.

Piękna jest tu nie tylko sama muzyka, ale przede wszystkim sposób ukazania jak artyści nią żyją, od sposobu wypowiadania się o niej po gestykulację w trakcie sesji. Wpadają w trans. Piękne są zdjęcia Sobocińskiego – po raz kolejny „przegrany” na konkursie muzycznym chłopak wraca do domu motorem, w tle indyjskie miasto, a za podkład do tej sceny służą wspomniane antykomercyjne cytaty mistrzyni. Inspirujące, ale jak się okaże – to wszystko ma swoje drugie dno.

Czy wystarczy Sharadowi wytrwałości, kiedy wszyscy dookoła go krytykują? Chłopak ma już dwadzieścia parę lat, a mama sugeruje mu, by poświęcił się pracy, czemuś co przyniesie dochód. Co wygra, sztuka, czy życie? Czy autorytety są takie jakie się początkowo wydają…, nieskazitelne, czyste? Gdy mija młodzieńczy entuzjazm i fascynacje, którym poświęciliśmy życie, możemy obudzić się samotni…

Twórcom udało się stworzyć niepowtarzalny klimat tego dzieła, ale nie wszyscy będą dobrze się bawić (może stąd zbyt niska ocena na filmwebie…, gdzie wrażliwość oceniających?) – polecam przede wszystkim fanatykom muzyki, wrażliwym na sztukę, a konkretnie na sam akt twórczy i rozterki z tym związane. Kiedy warto w to iść, a kiedy trzeba „wydorośleć”?

Niezainteresowani artyzmem mogą powiedzieć, że emocji w tym filmie jak na grzybach i wyłączyć po kilkunastu minutach, o ile w ogóle przetrwają otwierający go koncert klasycznego śpiewu, który we mnie wywołał ciarki… Podobnie wiodący przekaz, mówiący z jednej strony o tym, że nie można robić sztuki dla pieniędzy, z drugiej opowiadający o różnicach między prawdą, a złudzeniem, między marzeniami, a rzeczywistością…

Czuję się dociśnięty jak toster (Fisz).

„Dystrykt 9” i inne odloty…

Nadal dużo słucham i czytam, ale nic z ostatnich tytułów nie zostawało ze mną na tyle długo, by to recenzować i polecać. Nawet nowa płyta Sokoła, rapera, którego projekty z Marysią Starostą („Czysta Brudna Prawda” i „Czarna Biała Magia”) zrobiły na mnie bardzo duże wrażenie… To prawda – ile można nawijać o mrocznych stronach życia (aczkolwiek na „NIC” znajdziemy szczątki „tego Sokoła”)? Tak jak w artyście muzyka nie wywołuje już takiego podniecenia i chęci opowiedzenia „czegoś nowego i mocnego” jak dawniej (istnieje w ogóle coś takiego? Nowe już chyba muszą opowiadać nowi, jak – no niestety – Mata…), podobnie we mnie jako odbiorcy potęguje się wrażenie typu „no i co w związku z tym?”. Zmieniamy się, wypalamy – taka kolej rzeczy, ani to wina Sokoła, ani słuchacza.

Tak jak Ten Typ Mes, który latami opowiadał o wesołym życiu singla, czyniąc z tego wręcz ideologię, aż wypuścił (tego samego dnia co Sokół) „Hello Baby”, na okładce którego… przytula swojego bobasa (mojej żonie bardzo przypadła do gustu ta płyta). Czasem te metamorfozy są zabawne, ale generalnie normalne. Nie jestem przekonany do teorii, że „być taki sam” przez czterdzieści lat życia jest powodem do przesadnej dumy… To raczej dowód na fakt, że własna „sztywniutkość” przysłoniła piękny świat i jest pretekstem do braku rozwoju. Jeśli ktoś po czterdziestce jest taki sam jak wtedy, gdy miał dwadzieścia lat, to chyba nie odrobił pewnych lekcji i nie zajrzał obiektywnie w siebie. Oczywiście można być „taki sam” i mimo wszystko w porządku, albo zmienić się na gorsze, to osobna kwestia.

Ostatnio czytałem też kilka autobiografii bardzo kontrowersyjnych artystów, którzy zdążyli mnie czymś urazić – Mariny Abramović, Sinead O’Connor, listy Allena Ginsberga itp. Celem była próba zrozumienia tej ich kontrowersji, cóż – i tak twierdzę, że są pojebani, jak to z ludźmi sztuki bywa, nie ma co w tym szukać logiki. Po lekturze Abramović nadal nie rozumiem (tudzież nie poważam) jej formy tzw. sztuki współczesnej – jakby co, to próbowałem…

Z filmów częściej szukam perełek niż sprawdzam nowości. Jak wielu arcydzieł jeszcze nie widziałem?

Jednym z nich z pewnością był „Dystrykt 9”. Jest to wspólna produkcja Kanady, Nowej Zelandii, RPA i USA, mająca premierę w 2009 roku. Jeden z filmów zwanych „inteligentnym s-f”, filmem fantastycznym z przesłaniem (jak słynny „Black Mirror”).

Nad Johannesburgiem, miastem w północno-wschodniej części Południowej Afryki, 28 lat temu pojawił się… statek obcych. Nic dodatkowego się jednak nie wydarzyło, aż w końcu ludzie postanowili samemu otworzyć wiszący nad miastem obiekt i zastali w nim setki tysięcy kosmitów w nienajlepszej kondycji. Postanawiają przesiedlić ich do getta nieopodal statku (tytułowy „Dystrykt 9”), a prywatna spółka zainteresowała się ich bronią.

Kontrolę nad obcymi zlecono Multi-National United (MNU), które pewnego dnia postanawia przesiedlić „imigrantów” z getta do nowego obozu namiotowego z dala od miasta. Wabią obcych zmianą warunków na lepsze, ale tak naprawdę nowe miejsce prędzej przypomina warunki obozu koncentracyjnego niż domu. Przesiedlenie ma nadzorować Wikus Van De Merwe, który swoją postawą wobec przybyszów uosabia wszystkie najgorsze cechy (z ignorancją na czele), zresztą podobnie jak jego ludzie („wykonujący rozkazy”).

Do czasu, aż wydarzy się pewien kluczowy dla fabuły wypadek…, ale to już odkryjcie sami.

Aluzja jest oczywista, a wnioski niewygodne. Oglądając ten film zaledwie kilka dni temu, miałem przed oczami granicę polsko-białoruską. Nie to jak zachowują się tam polscy żołnierze – prędzej białoruskie służby, czy handlarze biletami. Przyznacie, że nieistotne jaka jest sytuacja polityczna, ale w stosunku do ludzi trzeba być… człowiekiem, inaczej dojdzie do kolejnej tragedii. Niełatwe jest tu wyczucie granicy. Służby zarówno nie mogą być zbyt uległe w odpowiedzi na agresję, nie mogą też nie wczuwać się w sytuację drugiego człowieka. Muszą pomóc mu na tyle na ile mogą, chociażby samym nastawieniem. Tego typu refleksji podczas seansu pojawia się wiele.

Budżet „Dystryktu 9” nie był tak duży jak tych wszystkich „Predatorów” i innych mało wnoszących produkcji s-f, mimo to twórcy dali radę. Jakość efektów specjalnych nie przeszkadza w zatopieniu się w akcję, która często kręcona jest kamerą „z ręki”, a nawet kamerą przemysłową. Film zawiera sceny dokumentalizowane, przez większość seansu mamy wrażenie oglądania reportażu.

Od premiery minęło już 12 lat, ale myśląc o tym, co z ostatnio sprawdzanych dzieł sztuki recenzować, tylko przy „Dystrykcie” nie miałem wątpliwości. Zmierzcie się, bardzo aktualne.

„Furioza” (2021), czyli zabójcze ryjówki, albo tych już z nami nie ma…

1 listopada – dzień, w którym media emitują slajdy z serii „tych już z nami nie ma”, pokazując garść osób, którym wielkim trudem, lub fartem, udało się na dłużej zagościć, poprzez masową pamięć, na tym łez padole. Walczyli o to! Na Boże Narodzenie i we Wszystkich Świętych spotykam się niechętnie (nie licząc rodziców) z rodziną („tylko na zdjęciach”). Rok za rokiem, wymiata kartki kalendarza jak liście z grobów.

Długi weekend.

Było kilka płyt i filmów do odhaczenia – z jednej strony fajnie, że sypnęło nieco premierami po niedawnym zamrożeniu kin, ale niestety jakość nie idzie za ilością („Wesele”… Smarzowski, co ty żeś odjebał…). „Furiozę” (2021) musiałem obejrzeć, na tej samej zasadzie, co np. przeczytać zbiór opowiadań „Ecstasy” (1996) Irvine Welsha –, bo był tam wątek kibolski. Czuję jednak coraz większe obrzydzenie tego typu filmami, tym bardziej, gdy „nasi” się za nie wezmą. Nie udaje im się uniknąć kiczu.

Sama fabuła to historia typowa dla niezbyt ambitnego filmu akcji, albo jeszcze głupsza – policjantka, ex kibolka, która ma 108 wyjazdów, mogli to nazwać „Skrzydlate świnie 2” – zawsze przegną z rolą kobiecą… Postacie kiepskie (nie mam na myśli gry aktorskiej), może prócz „Mrówy” i jego „jokerowych” wybuchów śmiechu.

Jak dobrze oglądało się „Okolofutbola” (2013), gdzie chuligani przynajmniej wyglądali normalnie. Nie niczym „Golden”, spięty tak, że nie wiadomo, czy się śmiać, czy współczuć. A może jednak czas zacząć się bać? Bać się kretynizmu i kompleksów podobnych osobników…

Szereg absurdów, jak w filmach Vegi, luźno opartych na prawdzie, zamienia tego typu produkcje w „kino klasy C”, stawia na poziomie „Zabójczych ryjówek” (1959). Nie wiem skąd ocena ponad 7 na filmwebie, może za to, że „Golden” zabrał pogonionego z ekipy tchórza na ustawkę dlatego, że ten… jechał autem za ekipą i miał ze sobą apteczkę?

Nie wiem też, czy należy gratulować Rybakowi z Arki faktu, iż jego pamiętny monolog-mobilizacja (ostatecznie sprzedana TVNowi) została uwieczniona na tym wątpliwej jakości dziele? Cóż, chuligani, przynajmniej wtedy, byli bardziej inspirujący, więc raczej siara (i to nie Siara z „Kilera”, naprawdę śmieszny…).

Na „Football Factory”, czy wspomnianym „Okolofutbola” itd. bawiłem się dobrze, po tym ostatnim aż się chciało iść na mecz, a po drodze zatańczyć z ziomkami hard bassa. Oglądając „Furiozę” można co najwyżej poczuć zażenowanie, a jeśli kogoś jarał ten seans, czy o – zgrozo – inspirował się tym gównem, to cóż…, gusta się najwidoczniej zmieniły na gorsze, a obraz ruchu kibicowskiego na cyrkowy…, mimo że nadal groźny.

Kiedyś przy ocenie podobnych produkcji pisałem, że trzeba traktować je jako po prostu film rozrywkowy, z dystansem – dzisiaj mi go brakuje. Czuję raczej zażenowanie, że ruch kibicowski może być kojarzony z kreacjami typu „Golden” – z kretynem spiętym tak mocno, że nawet nie potrafi wypowiedzieć zdania bez nerwowego ścisku szczęk. Bo z takimi kretynami nigdy nie zajedzie się zbyt daleko – w czymkolwiek…

Jeśli pójdziecie na seans drugiego listopada, traktujcie to jako dzień zadumy nad utraconym, dawniej momentami ciekawym, fabularnym kinem kibicowskim. „Tych już z nami nie ma”…

Fisz Emade Tworzywo „Ballady i protesty” (2021). Całe spektrum barw…

Przygodę z tym albumem zacząłem od narzekania na preorder, czyli popularne zamówienie w przedsprzedaży. CD leżały w empikach 29 października (data premiery), a najwierniejszym fanom-preorderowcom, tego dnia dopiero wysłano paczki! A że był to piątek przed długim weekendem (1 listopada wypada w poniedziałek) „w podzięce za zaufanie do zespołu”, gdybym… nie kupił w piątek drugiego egzemplarza w sklepie (nie mogłem się doczekać, nastrój i czas do słuchania miałem idealny) – przesłuchałbym płyty cztery dni po premierze. Na szczęście mam komu odsprzedać jedną sztukę, poza tym… już przy „Muzyka jest o nas” (drugi kawałek) mówiłem do siebie, że za Tworzywo mogę płacić nawet trzy razy. Ponownie warto było na nich czekać!

Cóż, nie jest to muzyka dla fanów Kizo… z pewnością. Trzeba spuścić powietrze i zadbać o nastrój, spojrzeć w PESEL (odpalajcie tylko na dobrych głośnikach, lub słuchawkach).

„Ballady i protesty” to dwa CD, w sumie 18 utworów, z czego aż 7 słyszeliśmy wcześniej (czasem dużo wcześniej…) jako single, do 5 powstały klipy. Zdążyłem je skatować, zatem w dniu premiery zostało 11 niewiadomych i 11 nadziei. Single zapowiadały refleksyjny album, często recytowany-nie śpiewany, co na szczęście okazało się tylko po części prawdą. Jak na każdej płycie, dostaliśmy Tworzywo Sztuczne o kilku twarzach, całe spektrum.

Fisz (wokal, autor tekstów) jest przykładem faceta, który promuje typ mężczyzny opozycyjny do furiata pełnego agresji. Przebija się to w znacznej części jego piosenek – na tym albumie takie podejście ma swoją kulminację w kawałku „Dresiarze w garniturach”. Zwróćcie uwagę na opowiedziane relacje z kobietą – nie musi nic udowadniać, a ona zdaje się to akceptować, chyba nie tęskni za „typem macho”… Podoba mi się zarówno sam pomysł na tekst jak i wykonanie, taka fiszowa wersja „Wyścigu szczurów”…, a agresywne szczury nam się przez ostatnie lata rozpanoszyły, to fakt. Żyjemy w czasach upadku wartości, mają zatem sporo przestrzeni. Trzeba mieć dużo pewności siebie i odwagi, by pisać takie teksty w czasach, gdy jak grzyby po deszczu powstają płyty, filmy i seriale o złodziejach, czy innych gangsterach mających być – o zgrozo – inspiracją, przykładem „życia na sto procent”. I tu uważam, że chłopaki swoją muzyką dodają do świata całe spektrum barw.

„Ballady i protesty” to opowieść faceta znajdującego się dokładnie pośrodku życia, między młodością, a początkiem starzenia się. Wyraża to doskonale ostatni singiel – „Ok. Boomer!”. Myślimy, że jesteśmy „tacy młodzieżowi”, a i tak małolaci widzą w nas starych zgredów. Ktoś pisał w recenzji, że nasze pokolenie nie zasłużyło na inne traktowanie. Nie zgodzę się – myślę, że każde pokolenie to przeżywa, bo czy my mieliśmy szczególny respekt dla stylu życia naszych rodziców?

Muzycznie, jak zapowiadał sam zespół, powrócili do korzeni, do lat 90tych, w których rozwijał się hip-hop, ale też elektronika. Idealnie! Zresztą Tworzywo zawsze przemycało na płyty dużo elektroniki i trochę rapowania. „Muzyka jest o nas”, „Spektrum barw”, czyli Tworzywo jakie szczególnie lubię, przypominają mi takie kawałki jak „Zwiedzam świat”, czy „Parasol” z poprzednich płyt.

Rapowania faktycznie jest więcej. Trudno sklasyfikować rap Fisza na tej płycie i ogólnie na wszystkich płytach Tworzywa (zresztą już „30 cm” było specyficzne…). Teraz miał coś do powiedzenia, więc wrócił do większej liczby rapowanych (a więc i gęstszych) tekstów, ale jest to przekaz i przede wszystkim flow tak dojrzałe – charakterystyczne, specyficzne, że nie znajdziemy podobnego w polskim rapie. Po prostu Fisz – tak można opisać ten styl, a ja po prostu kupuję tego oryginała jak i całe oryginalne Tworzywo Sztuczne, które „Balladami i protestami” potwierdziło, że jest jedyne w swoim rodzaju! Artysta nie zerkał jak się wstrzelić tym rapowaniem w jakikolwiek rynek, po prostu pojechał po swojemu na płycie swojego, oryginalnego zespołu. Dodatkowy plus za częste nawiązywanie do Beastie Boys, głównej rapowej inspiracji Fisza.

Uwielbiam w Tworzywie, że czerpie tak szeroko, co zresztą świetnie sprawdza się podczas występów na żywo. Spotyka się tam wiele rodzajów słuchaczy, ale są to słuchacze o szerokich horyzontach muzycznych i z pewną wrażliwością. Dresiarzy w garniturach nie widziałem.

Oprócz rapowania (CD2) Fisz recytuje i śpiewa. Krążki powstawały w czasie pandemii, nie może zatem dziwić częste nawiązywanie do covid-19 z singlem „1,5 metra” na czele…

Często tak mam, że to nie single stają się moim topem z albumu i tutaj też tak jest, przynajmniej póki co, bo płyty Tworzywa odkrywam wiele razy na nowo, znaczny wpływ mają koncerty, które potrafią zmienić odbiór danego utworu. Ogólnie rzecz biorąc CD1 wszedł mi bardziej niż CD2, to pierwszy krążek zapętlam.

Kilka słów o opakowaniu. Obieranie tego z folii było czystą przyjemnością, już wizualnie album zdobył moje serce. Odcienie szarości tworzą idealny klimat, mimo że zespół promuje pompowanie w świat całego spektrum barw. CDki zapakowane w koperty, umieszczone w kopercie z klimatycznymi fotkami budynków, na głównej okładce zdjęcia Fisza. Jest też książeczka z tekstami, pełna czarno-białych zdjęć. Głównie braci Waglewskich, bo reszta Tworzywa Sztucznego jakoś nie pcha się na sesje. Między braćmi pojawiają się – znowu – budynki, kominy, wiadukty… Bartek (Fisz) często wspomina o rodzinnych okolicach, o korzeniach, ale równolegle opowiada o świecie, który płonie i o tego świata „panach” w garniturach.

Jest świeżość, są ballady, są protesty! Nie ze wszystkimi poglądami Fisza się zgadzam, ale toleruję to, gdy mi o nich opowiada, czyli wygrała muzyka, czyli muzyka znowu ma siłę…

Ale to zabrzmi na żywo! Mam już kupione bilety na trasę i zacieram ręce. Mogę płacić nawet po kilka razy, tylko dawajcie mi takie albumy. Ale, tak na marginesie, przywróćcie sens preorderów… Premiera to dla nas święto, duże emocje i gęsia skórka związana z oczekiwaniem. Liczy się każda godzina…

PS: W tym roku Fisz zaliczył też rapowany feat z Pezetem i Otsochodzi, jestem fanem jego stylu, więc uważam, że jak tylko mu się chce to nadal zjada…

Plaża i jazz…

PLAŻA

Chciałbym jeszcze raz wejść na plażę z muzyką w uszach – ale tak jak w czasach, gdy polskie morze wydawało się luksusem. Poczuć te same beztroskie emocje. Muzyka, fale i życie widziane oczami dziecka jako coś cholernie długiego i przyjemnego. Nagle to znikło i albo nabrałeś pokory, albo okupujesz sklep (Młody Goh), a nawet jeśli nabrałeś pokory – czujesz smutek, że już nie wszystko jest dla ciebie – nie bez pewnych konsekwencji.

Człowiek był wtedy w pełni sobą, dopóki świat nie zaczął mu krok po kroku sugerować, co jest z nim nie tak i że należy się tym przejmować. Niby mam dopiero trzydzieści pięć lat, ale łeb tak zryty życiem, że aż trudno pomyśleć jakby to miało posunąć się dalej, jakich jeszcze może nabrać kształtów… Jakby to miało wyglądać w kwestii przemyśleń i jak to kiedyś będzie wyglądało w sferze emocji. A kolejne zmiany są nie do uniknięcia.

By nie zwariować, wychodzę na plażę także teraz, już z lepszymi słuchawkami, włączam starą i aktualną muzykę. Gdzieś z tyłu głowy czuć jednak ciężar tych czterystu dwudziestu miesięcy i słychać pytanie jak będzie z kolejnymi czterystu dwudziestoma, bo to mniej więcej połowa życia.

Cóż. W odróżnieniu od dzieciństwa, trzeba kurczowo łapać się rzeczy, które nas tu trzymają. W piątki leżę w wannie…, ale nie chcę leżeć w niej jak Jim Morrison ostatniego dnia życia…

Uczciwie przypominając sobie stan ducha z lat dzieciństwa zdałem sobie sprawę, że tak jak wtedy tak i dziś podstawę szczęścia stanowią marzenia przy muzyce w pięknej scenerii. Stojąc dzisiaj nad dużo mniej magicznym Bałtykiem potrafię jeszcze wywołać w sobie, za pomocą muzyków, przelotne ciarki – mój pierwszy nałóg, któremu jestem wierny do dziś.

Zdaję sobie sprawę, że nie mogę przestać marzyć, ale jednocześnie nie mogę przestać żyć codziennym życiem. Chyba mam za miękkie serce po ascezie i odwyku (Młody Goh po raz drugi)…

JAZZ TO NIE WSZYSTKO JEDNO…

On powiedział: róbcie jazz. Nomen omen Ewie Bem (Medium/dziś Tau – „Jazzba dźwięku”).

Muzyk jazzowy Charlie Parker zmarł na zawał serca w wieku 34 lat, lekarz podający godzinę zgonu oszacował wiek denata na… 64 lata. To zrobiły z ciałem Parkera zażywane codziennie – od lat – twarde narkotyki. Standard w środowisku artystycznym. Ci ludzie sobie nie radzili, ale pozostawili po sobie pełną emocji sztukę. Znaczna część z nich uprawiała sztukę, lecz zwykłego życia już nie ogarniała, nie chciała ogarniać, było za mało ciekawe, pewnie za trudne.

Słucham wszystkiego. 70% czasu poświęconego na muzykę to aktualnie hip hop, ale pozostałe 30% jest zróżnicowane tak, że zmieścisz w nich dosłownie wszystkie inne gatunki. Kiedyś dużą wagę przykładałem do tekstu. Najpierw były słowa, potok słów. Rap kawałki wypełnione treścią, rockowe teksty pełne buntu. Potrzebowałem czasu, by docenić muzyków – gitarzystów, skrzypków, producentów, DJów i tak dalej.

Dziś liczy się głównie brzmienie. Zanosiło się na to od zawsze, Republika słuchana od dziecka (za sprawą kasety ojca), czy koncerty podwórkowych skrajnych kapel na żywo (sentyment pozostał), ale dopiero podczas koncertów muzyków znających się na rzeczy skumałem jak oni to przeżywają i że często bardziej niż autorzy tekstów. Kilka razy przypadkiem, a kilka razy specjalnie byłem na żywo i widziałem jak artysta odpływa przy swoim instrumencie. Nie tylko dźwięki, ale ich miny, mowa ciała…  Niesamowite, co gitarzysta czuje podczas solówek, odbiorcy – jedynie – „wakacyjnych hitów” nie są w stanie tego dotknąć… W kwestii tekstów odnoszę też wrażenie, że nikt już nic nowego dla mnie nie powie. Obym się mylił, czekam na taki album.

Jazz. Gatunek muzyczny, który zapuszczam wyjątkowo rzadko, ale dla relaksu, przy pisaniu – jak najbardziej. Przy jazzie przeglądałem ostatnio ziny, które przyszły z Niemiec. Kserowane wycinki z gazet z dorysowanymi motywami, robione dla garstki pasjonatów. Wszystko to razem odklejone od świata, byle poczuć się inaczej, a przez to lepiej.

Pierwszym, co mnie oczarowało był chyba koncert Bobby’ego Mc Ferrin’a wyemitowany kiedyś na TVP Kultura. Zabawa głosem, improwizacja. Ostatnio katuję składankę „Jazz&the city”, takiemu laikowi jak ja w zupełności wystarcza, przynajmniej póki co. Czasem kupię gazetę („Jazz Forum”), bo szanuję wszystkie zajawkowe magazyny poświęcone czemuś niszowemu (przynajmniej w odniesieniu do popkultury), ludzie z pasją recenzują w nich swoje źródła odlotów. W 2021 wydano książkę „U brzegów jazzu” Leopolda Tyrmanda, przeczuwałem ciekawy klimat i kupiłem. „Ray” (2004), filmowa historia legendy jazzu i bluesa, Raya Charlesa, „Bird” (1988) o „Birdzie” Parkerze itp. należą do mojego topu filmów biograficznych, „Czarny blues” (dramat muzyczny, 1990) też jest prze-filmem.

I tak dalej… po prostu gdzieś się ciągle ten gatunek przewija, o kultowych płytach O.S.T.R. „Jazz w wolnych chwilach” (2003), czy „Jazz, dwa, trzy” (2011, wolę tą) nawet nie ma co wspominać (może tylko to, że uzupełniłem kolekcję oryginałów za kartę podarunkową do empiku otrzymaną od dzieciaka na dzień nauczyciela, smakowało podwójnie dobrze).

Bo jazz „coś” w sobie ma. „To coś” łączącego wszystkie style wyrosłe na szemranych dzielnicach, ta wolność, zresztą jest jazz punktem wyjściowym dla innych gatunków. Jazz to nie wszystko jedno. Wręcz wszystko w jednym, piękno (Medium – „Jazzba dźwięku”). Kto kiedyś trafił do klimatycznej knajpy, ciemnej, z krajobrazem amerykańskiej metropolii na tapecie i lecącym w tle jazzem, docenił atmosferę i wie o czym mówię. Nazwałbym to typowo jesienną atmosferą dużego miasta.

Amerykanom można wiele zarzucić, ale wkład w muzykę, którą słuchamy – nie tylko w rap – mają ogromny. Z buntu – jak zwykle – wyrosło coś inspirującego. Czy to nie czarnoskórzy Amerykanie pokazali światu, że nie trzeba mieć wykształcenia żeby robić sztukę, że może się ona narodzić na brudnych podwórkach i przebić klasykę, stać się bliższa ludziom? Nawet nacjonalista powinien przyznać uczciwie gdzie ma źródła muzyka, której słucha, a ma źródła na czarnych dzielnicach Stanów Zjednoczonych. Globalizacja nie pozwala nie docenić wkładu wszystkich ras w kulturę. Białe malarstwo i pisarstwo, czarna muzyka, azjatyckie sztuki walki… itd. Tak po prostu jest.

JAZZ, POTEM PLAŻA…

Niedawno przebywałem sam w Trójmieście przez kilka dni. Na wieczór znalazłem sobie właśnie koncert jazzowy, chodził za mną, tym bardziej po tym, gdy ostatnio nie udało mi się dostać wejściówki na festiwal w moim mieście. Nie w moim, to w innym.

Październik, pogoda idealna, nastrój także.

Mam w klubie takiego dzieciaka, który przychodzi pierwszy i zanim jego grupa zacznie trening, obserwuje poprzednią, chłonie wszystko. Pewnie wyglądałem teraz podobnie. Pierwszy raz byłem na koncercie sam, dziwnie, ale chociaż siedziało się na nim jak w kinie, więc człowiek szybko ginął w tłumie widzów patrzących w tę sama stronę. Kto grał? Marek Pospieszalski, Jan Bang oraz Eivind Aarset – norweski nowatorski muzyk jazzowy, nawiązujący do undergroundu, czerpiący z muzyki elektronicznej. Brzmiało dobrze, bo elektronikę lubię jeszcze bardziej niż jazz.

Akurat niedawno oglądałem film s-f „Diuna” (1984, David Lynch) i norweski duet skojarzył mi się z soundtrackiem do podobnych produkcji. Dziadek (Jan Bang) odpływał przy samplach granych live, a obok niego odjeżdżał przy gitarze i elektronice Eivind Aarset. Trans jak przy muzyce Noona, tylko (mimo wszystko – niestety) nieco wolniejszy. Kilka razy udało się odpłynąć wraz z muzykami, którzy gibali się przy instrumentach jak dziewczynka z zapałkami. Atmosferę odlotu psuły niepowyłączane telefony i ciągłe otwieranie drzwi przyciemnionej sali, na której prócz gry dźwięków odbywała się gra świateł (muzycy pochwalili po występie młodzież od obsługi świetlnej). Występ można podsumować jako wylanie emocji samplerem i gitarą, ciekawi mnie co dzieje się wewnątrz artystów podczas procesu tworzenia takiej muzyki, improwizacji oraz czy przy graniu tego na żywo również przeżywają „te wizje” na nowo.

Drugi występ (na filmiku niżej, Banga jakoś nie śmiałem kręcić…) to bardziej tradycyjne brzmienia i instrumenty, Polacy nie podobali mi się tak bardzo jak Norwegowie, chyba za bardzo brzmiał już we mnie wspomniany sampler i marzyłem raczej o Noonie na żywo…

Pojechałem do noclegowni, wyszedłem jeszcze na plażę. Mimo jesiennego chłodu siedzieli na niej ludzie, tak jak ja wpatrując się teraz w odbijające się od wody światło księżyca. Nie wmówicie mi, że powinienem tego dnia „zajmować się przyziemnymi sprawami”. Na szczęście można jeszcze spowodować, że jest pięknie. Trzeba tylko potrafić odłożyć zobowiązania (potem przyjąć za to krzywe spojrzenia) i fakt, że świat cały czas coś od nas chce. Ode mnie nie dostanie, a przynajmniej nie wtedy, kiedy on chce…

Bo do życia trzeba podchodzić trochę jak do jazzu. Dużo improwizować.

Pewnego razu w… polskich kinach i w Hollywood

„Pewnego razu w…” kinach sypnęło polskimi produkcjami. Niestety ilość nie znaczy jakość. Smarzowski wypuścił „Wesele”, kolejny film w najnowszej historii rodzimej kinematografii, który pokazuje Polaków jako stado antysemitów palących Żydów (których zastąpią Ukraińcy…) w szopach. Poszedłem na ten tytuł w ciemno, sądząc że to komedia o typowym chlaniu na weselach, ale chlanie nie wystarczyło panu Wojciechowi do zrównania rodaków z ziemią. Rodaków, którzy – owszem – opowiadają sobie kawały o Żydach, ale o księżach również…

Mam wrażenie, że najbliżsi palenia kogokolwiek są obecnie przeciwnicy Kościoła Katolickiego, a nie ludzie z polskiej prowincji, z których ponownie robi się bandę dzikusów. Nie mam nic przeciwko „rozliczaniu się z własną przeszłością”, o ile przy okazji nie naciąga się faktów i nie wyciąga mylnych wniosków. „Wesele” (2021) jest zwyczajnie głupie, a do tego przynudza – myśl o ewakuacji z sali kinowej towarzyszyła mi już po kilkunastu minutach, podobnie jak o rzucaniu w ekran czym popadnie (niczym Albańczycy podczas meczu z Polską), ale – cholera – lubię popcorn i nachos, a kino było dobrą wymówką.

A propos palenia w szopach. Inny Wojciech – Smuliński – wypuścił film dokumentalny „Powrót do Jedwabnego” (2021), ale nie mogę go obejrzeć za sprawą cenzury na YouTube oraz Cda. Smuliński pierdoli? To co powiedzieć o pierdoleniu Smarzowskiego…?

I wiecie co… zamiast ciągle kąpać się w tym bagnie wolę sięgnąć po coś luźniejszego, tak mam od jakiegoś czasu.

Mimo, że dwukrotnie widziałem film „Pewnego razu w Hollywood” (2019), kupiłem ten tytuł w wersji książkowej (2021). Jest to debiut Quentina Tarantino jeśli chodzi o powieść, a kto lubi „typowo męską” rozrywkę, niczego od Tarantino nie przepuszcza. Sama „typowo męska” rozrywka to oczywiście za mało, Quentin ma coś więcej, czarne poczucie humoru i przede wszystkim liczne, artystyczne nawiązania do klasyków. „Pewnego razu…” jest akurat jednym wielkim nawiązaniem do klasyków, do starego Hollywood, które – co by o nim nie mówić – jest miejscem kultowym.

O ile „Kill Bill” sięgnął do klimatów starych filmów sztuk walki, „Pewnego razu…” uczepił się westernu. Słyszałem jakieś komentarze po ostatnim filmie Quentina, że to już nie to i tym podobne bzdury – dla mnie opowieść jest zajebista, trzeba jednak poczuć to, co Tarantino chciał pokazać (miłość do kina, do tego środowiska) i dzielić z nim sentymenty do starych czasów. Oczywiście, że często jest dziwnie. Dla jednego musisz być Pan Dziwak, żeby dla drugiego być Pan Fenomen. Taka cena życia typu licentia poetica.

Nie mogło być opowieści o starym Hollywood bez Charlesa Mansona, przywódcy sekty „Rodzina”. Opowieść Tarantino oddaje jak ciekawa i specyficzna była ta dzielnica Los Angeles… Książka nie jest scenariuszem filmu, znajdziemy w niej kilka rozwiniętych wątków. Jednym z tematów kontrowersji była scena, w której Bruce Lee nie daje rady Bradowi Pittowi, czyli filmowemu Cliffowi. W książce przeczytamy o tym jakim cudem Cliff Booth dał pstryczka w nos słynnemu mistrzowi Kung Fu i kilka innych wyjaśnień – z zabiciem własnej żony na czele.

Czytało się szybko i przyjemnie. Nadchodzi zmierzch kariery filmowej Tarantino, jeśli reżyser przejdzie na pisanie powieści – będzie to moim zdaniem strzał w dziesiątkę i z pewnością będę je kupował… Przynajmniej było śmiesznie, nie to co na „Weselu”…

„Źródło” (1943), czyli biblia twórców!

Twórcy mają swoją biblię, a nawet o tym nie wiedzą! To „Źródło”, książka Ayn Rand z 1943 roku, ostatnio pięknie wydana w Polsce (2021). Literatura przez wielkie L, ponad 800 stron, z których żadna nie jest zbędna! Kiedy ją przeczytałem, ba – już w trakcie, awansowała do mojego topu powieści. Piękne uczucie dla każdego fana książek, że istnieją stare perełki, o których „do wczoraj” nie mieliśmy pojęcia, a potrafią (nagle!) nie tylko przerwać marazm w kwestii ciarek na ciele, ale pomóc jeszcze coś zrozumieć, ubrać w słowa.

Miałem już kiedyś w ręku tę książkę, ale odłożyłem na półkę księgarni – główny bohater jest architektem, a ta gałąź twórczości nigdy nie była mi specjalnie bliska, więc opis odrzucił mnie. Kupiłem „Źródło” dopiero po poleceniu przez czytelnika, zapewniającego mnie, że architektura to tylko przykład, równie dobrze główny bohater – Howard Roark – mógłby być pisarzem, muzykiem, kimkolwiek innym…, byle był twórcą. W przesłaniu „Źródła” chodzi bowiem o wierność twórczym zasadom i konsekwentne kroczenie własną drogą. Tym czego chciałbym nauczyć się od Howarda Roarka jest jego konsekwentna obojętność na opinie, raczej rzadko spotykana na taką skalę.

Ayn Rand nie wiodła idealnego życia, które można by stawiać za przykład. Jej poglądy przez jednych były znienawidzone, przez innych kochane. Sam także miałem huśtawkę nastrojów przy lekturze, bo „Źródło” jest pochwałą skrajnego indywidualizmu. Miałem huśtawkę nastrojów, bo szybko zacząłem temu „egoiście” kibicować, jednocześnie zastanawiając się jak taki indywidualizm przekłada się na inne dziedziny życia społecznego oraz moje poglądy na politykę państwa. Tak – ta książka może w Tobie coś zmienić. Podczas lektury człowiek zadaje sobie pytania, a główne to: jak sam radzę sobie z presją otoczenia i na ile jestem wierny sobie? Rand tworzy bohatera idealnego, a zatem porównania z Howardem i tak muszą wyjść na minus…, ale twórcy również potrzebują swoich bohaterów.

To wszystko podane jest przystępnym językiem. Rand przedstawia skomplikowane intrygi w przejrzysty sposób, tak że po odłożeniu książki (z powodu braku czasu na czytanie) na cztery setnej stronie, sięgając po nią ponownie, nie zapomniałem o co tam chodziło, bohaterowie mają bogaty rys psychologiczny, zapamiętuje się ich, chce się poznać ich dalsze losy do samego końca lektury, fabuła doskonale uzupełnia się z filozofią.

Pozamiatane, niedościgniony poziom. Chylę czoła. Dziękuję. Wszyscy twórcy, nawet największych – ale własnych – gówien dziękują. Mimo to świat pokazany przez panią Rand nie jest w stu procentach moim, dziwne te niektóre intrygi i sposób rozumowania, ale „Źródło” jest literaturą romantyczną, miała przedstawić nieśmiertelne postawy i je przekazała. Książka aktualna tak samo w roku 1943 jak i w 2021!

Polecam, idealna na bardzo długą samotną podróż.

PS: Kontynuuję również lekturę kolejnych tytułów Hesse, nie będę wszystkich z osobna recenzował, ale polecę „Demiana” – jeśli ciągle Wam mało rozkmin o naturze człowieka…

„Pod kołami” – Hermann Hesse’1906

„Pod kołami” to historia Hansa Giebenratha, który jest wychowywany przez ojca w niewielkiej miejscowości. Zarówno ojciec jak i mieszkańcy wspierają młodzieńca w egzaminie, który ma przed Hansem otworzyć drzwi do seminarium, a ono do szanowanej (ówcześnie – powieść powstała w 1906 roku) posadki. Chłopak ma dopiero odkryć, że istnieje inne życie niż to narzucone mu przez innych. Oczywiście dorośli nie zaakceptują zmiany w jego światopoglądzie. Ta prosta fabuła sprawia, że wielu może się z Hansem utożsamić, lub zna podobne przypadki ze swojego otoczenia. Tu, w Polsce, w 2021 roku.

„Pod kołami” jest opowieścią o utraconej młodości, która przeminęła, przerwana przez ambicje dorosłych. W książce dostało się systemowi edukacji, czytając tą spowiedź Hermanna Hesse (na zdjęciu wyżej) odnosimy wrażenie, że historia pasuje do każdych czasów. Nakłada się na młodych ciężar (bo przecież „są nadzieją”), który latami muszą dźwigać.

Jako trenerowi, a więc pewnemu typowi wychowawcy (z ambicjami) trudno jest mi to jednoznacznie ocenić, bo często nakazy pomagają małoletnim, przecież nie idą do podstawówki z własnej woli. Tylko – i tu cała sztuka – jako osoby dorosłe powinniśmy mieć w sobie mądrość rozpoznania, kiedy dziecko chociaż trochę chce (iść w coś dalej), kiedy proponowany świat przyjmuje za swój, a kiedy się w nim ewidentnie dusi i zaczyna umierać za życia. Kiedy po latach dzieci odkryją, że spełniały wyłącznie ambicje rodziców, mogą poczuć się strasznie puste, jakby bez własnej duszy, ze straconym czasem i o tym właśnie opowiada „Pod kołami”.

Szybka, bardzo dobrze napisana powieść, pięknie wydana przez Media Rodzina. Hesse leży wszędzie – z empikami na czele – więc jeśli szybko chcecie literaturę piękną na najwyższym poziomie, wiecie o jakie nazwisko pytać.

„Rosshalde” – Hermann Hesse’1914

W 2021 roku Media Rodzina pięknie wydało książkę Hermanna Hesse (Laureat Nagrody Nobla w dziedzinie literatury w 1946) z 1914 roku. Wydali także inne dzieła niemieckiego klasyka (zacieram ręce… trzy czekają na półce), ale właśnie od „Rosshalde” postanowiłem wznowić swoją przygodę z powieściami Hesse. Kilka lat temu czytałem najbardziej znanego „Wilka stepowego”.

Na 234 stronach (+ posłowie od wydawcy) znajdziemy pięknie napisaną historię malarza Johanna Veraguth’a oraz jego rodziny, żyjącej „wspólnie, lecz osobno” w tytułowej Rosshalde. Związek Johanna i jego żony Adeli jest wypalony, śpią osobno, wychowując dwójkę chłopców. Tu dzieje się cała fabuła, w której Hesse mądrze, a przy tym lekko (w komentarzach czytelnicy uznają „Rosshalde” za jedną z prostszych książek Hesse, polecając ją na początek) rozważa na temat specyficznej nieumiejętności kochania przez artystę, pewnie mając na myśli siebie. Malarz ucieka w swoje obrazy, co nie ułatwia mu dobrych kontaktów z młodszym synem, który jeszcze nie zdążył – jak starszy – znienawidzić ojca, chociaż już ucieka przed przykrym dla niego zapachem farby. Pewnego dnia artystę odwiedza przyjaciel, który proponuje mu całkowitą zmianę życia…

Brzmi jak jakiś smętny melodramat, ale to nie tak. Polecam „Rosshalde” wszystkim fanom psychoanalizy w powieści. Hesse prywatnie interesował się, prócz filozofii Dalekiego Wschodu, właśnie tą, freudowską dziedziną psychologii. Przyglądamy się bohaterom, starając się zrozumieć ich motywacje oraz granice, których nie są w stanie przekroczyć. Gdy przypomnę sobie „Wilka stepowego” mogę śmiało stwierdzić, że Hesse to uczta dla wszystkich rozkminiaczy ludzkiej psychiki i hołdujących życiu po swojemu.

Jak u prawie wszystkich klasyków godnych tego miana – przede wszystkim Hesse mistrzowsko buduje narrację, stawia literki, a że zajmuje się wnętrzem człowieka… jestem pewien, że prędzej, czy później przeczytam wszystkie jego książki. Takich pisarzy się po prostu nie przepuszcza…

„Na żywo z lombardu” Marek Wolski 2021

Wydawnictwo Wydałem wypuściło trzecią książkę. Tym razem Sokół postawił na „Na żywo z lombardu” debiutanta Marka Wolskiego. Niemalże kiszonkowe wydanie, 170 stron, przez które przepływa się bardzo szybko. Od książki „Na marginesach życia. Zapiski kuratora sądowego” nie czytałem tak ciekawej relacji z życia żuli. Marek Wolski nie ocenia opisanych przez siebie postaci w takim stopniu jak wspomniany kurator, ale nie ma wątpliwości, że zza czarnego humoru przebija nam się tragedia uzależnionych od alkoholu jednostek.

Książeczka składa się z dziesiątek krótkich opowieści. Są to anegdoty widziane zza szyby pracownika lombardu, w którym autor faktycznie pracował. Przychodziły do niego różne specyfiki by zastawiać towar, zazwyczaj w celu dalszego upojenia alkoholowego. Wolski wybrał najciekawsze przypadki, dialogi, teksty – czasem trudno w nie uwierzyć, gdyby nie miało się do czynienia z tego typu osobami. A ciężcy są jak cholera, do tych ludzi mało co już dociera i najzwyczajniej w świecie zawracają dupę.

Istnieje jednak gatunek żula kulturalnego. „Uzasadniona obawa”:

Idąc do pracy, widzę, jak z naprzeciwka naciera na mnie szajka żuli. Jegomość z wytatuowanym na środku czoła dużym trójkątem – ich, jak sądzę, przywódca – podchodzi do mnie i z rozbrajającą uprzejmością zagaja w te słowa:

– Najmocniej przepraszam, że pana niepokoję, czy mógłby mi pan poświęcić krótką chwilę?

– Tak, poproszę.

– Dziękuję. Dzień dobry. Wie pan, tak sobie pomyślałem, że pan z pewnością ma internet w telefonie.

– Mam.

– No a ja właśnie nie mam. I czy w związku z tym mógłbym pana prosić, żeby mi pan coś sprawdził?

– Co takiego?

– Jak brzmi artykuł sto dziewięćdziesiąty, paragraf pierwszy kodeksu karnego?

– Już, chwilka… Chodzi o groźby karalne. „Kto grozi innej osobie popełnieniem przestępstwa na jej szkodę lub szkodę osoby najbliższej, jeżeli groźba wzbudza w zagrożonym uzasadnioną obawę, że będzie spełniona, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat dwóch”.

– Aha. Dziękuję panu serdecznie. To ja już wiem, o co chodzi… Chodzi o starą kurwę spod piątki, co strzeliła na mnie z ucha na psiarni, bo dawno nikt jej chujem po pysku nie wytrzaskał. Teraz już wszystko rozumiem… Miłego dnia panu życzę! Do widzenia!      

I właściwie tyle…

Książkę zamówisz tu: https://wydalem.com/tytuly/na-zywo-z-lombardu-ksiazka/.

„Ewangelia według świętego Mateusza” 1964, czyli Jezus-aktywista…

Częste są… zarzuty, że czym dłużej ktoś wierzy, tym mniejszy staje się jego radykalizm (w sensie, że radykalizm to niby zawsze cnota – polityczny, życiowy itd.). Osoba praktykująca staje się np. łagodniejsza w ocenach. Tymczasem jest to naturalna kolej rzeczy – wiara jest bardzo radykalna, ale z naciskiem na radykalną do bólu, absurdalną w oczach świata… miłość, która wycisza wszystko wokół. Jeśli ktoś był radykałem, a teraz sam nie rozumie starego siebie – jest szansa, że prawdziwie się nawracał. Kiedyś znany w całej Polsce (radykalny) kibic pogratulował mi nawrócenia, dodając, że też się nawrócił. Podziękowałem, ale na pytanie o to jak radzi sobie w tym wszystkim z typowo kibolską nienawiścią nie odpowiedział do dziś… Niestety, nie ma półśrodków. Wiara to nie jest kolejny wisiorek, który dodajesz do swojej garderoby.

A na początku był szok… Szok z powodu działalności „syna cieśli”. „Ewangelia według świętego Mateusza”, a więc najwybitniejsze dzieło Pier Paolo Pasolini z 1964 roku pokazuje Jezusa jako radykała-rewolucjonistę. Co ciekawe, by osiągnąć taki efekt, Pasolini nie musiał wymyślać dialogów, wręcz przeciwnie – przez ponad dwie godziny słuchamy wiernych fragmentów nauk Chrystusa przekazanych przez ewangelistę Mateusza. Przepływamy tak przez całą Ewangelię, od Zwiastowania po Zmartwychwstanie. Robotę robi klimat filmu, czarno-białe zdjęcia, muzyka…

Co ciekawe reżyser był komunistą i homoseksualistą, który został zamordowany. Poglądy polityczne Pier Paolo tłumaczą taki wizerunek Jezusa w filmie, chyba w żadnym (a widziałem wszystkie) obrazie o Zbawicielu nie przypominał on tak bardzo politycznego aktywisty. Nie jest to dzieło bluźniercze – przeciwnie, wszystko wydaje się pod tym względem w porządku, akcenty postawione są na mocne słowa Jezusa i dają do myślenia nad tym jaki On naprawdę był.

Polecam jako seans połączony z modlitwą, a także jako stare-dobre kino z czarno-białym klimatem. Film za darmo w bardzo dobrej jakości: https://www.cda.pl/video/25648560d/vfilm.

PS: Jeszcze w temacie recenzji. Wchodzę do empiku, a tam niespodziewanie wita mnie nowość „Bądź jak woda, przyjacielu. Nauki Bruce’a Lee”. Kupiłem – z sentymentu. Córka Bruce’a – Shannon Lee, chociaż sama nie jest nikim niezwykłym (w porównaniu do sławy ojca), podjęła się rozwijaniu filozofii słynnego mistrza-aktora, lekko opierając się na sztukach walki, a zmierzając w kierunku formowania postawy względem życia. Wyszło średnio, taka „empikowa filozofia” (w sensie: szybka, lekka) na poziomie podstawowym jakich wiele. Shannon często tłumaczy rzeczy tak oczywiste, że to aż męczy – tych lepszych fragmentów jest znacznie mniej. Anegdoty z życia taty raczej znane, zresztą po ostatniej biografii Bruce Lee nie ma już chyba tajemnic… Polecam co najwyżej fanom klimatów Bruce’owych jako nowość-ciekawostkę.

Ostatnio czytałem też: „Interwencje 2020” (Michel Houellebecq, tylko kilka nowszych tekstów…), „Zapach trawy. Opowieści o dzieciach hipisów” (Iza Klementowska, nudy – niczego konkretnego się nie dowiedziałem), „O rzeczach ważnych” (abp Grzegorz Ryś, Rysia lubię od czasu do czasu posłuchać i poczytać, gdyby tylu biskupów skupiało się na Ewangelii… Nie zawsze się zgadzamy, ale przynajmniej próbuje Grzegorz Ryś argumentować swoje ruchy).

„Niezwyciężona” 2021

Od 24 czerwca 2021 na HBO GO można obejrzeć film dokumentalny o Joannie Jędrzejczyk (mma/UFC). W końcu wykupiłem miesięczny dostęp za grosze na Playerze i obejrzałem między innymi ten, zalegający mi tytuł obowiązkowy. Obowiązkiem były i są wszystkie walki Asi, książki, a teraz to. Dlaczego? Gdybyś spytał jaki jest mój ulubiony polski sportowiec – odpowiedziałbym: JJ. Porwała – i to nie raz, dla mnie faktycznie pozostaje niezwyciężona, nawet jeszcze bardziej po tym jak podniosła się po dwóch porażkach z Rose. Właśnie na drugiej z nich kończy się „Niezwyciężona”.

Niejaki Tom Koliński przez kilka lat kręcił dokument o wielokrotnej mistrzyni UFC, by pokazać jak sportowiec na tym poziomie stale musi na nowo podejmować mordercze cykle, a także walczyć z wagą, rutyną, przeciwnościami. To wyniszczający proces, dlatego dziwię się tym, którzy nie doceniają. Na szali przed wejściem do oktagonu leży wiele – tytuł, kasa, ale i zdrowie, zawodnicy mma zmagają się z ogromną presją.

Niby miały być pokazane dwie twarze Asi, jak na oficjalnym plakacie, ale nie było to wyraźnie zarysowane – ot, sportowiec w trakcie, przed i po robocie… Często zarzuca się dokumentom, że nie mają myśli przewodniej (ostatnio „Skandalowi Molesty”…), a są jedynie luźnym zlepkiem scen bez puenty. Cóż, o filmie Kolińskiego można by powiedzieć w zasadzie to samo, ale co z tego, skoro spędziłem miłe półtorej godziny? Po prostu lubię patrzeć na treningi Asi (śledzę jej kanały), na to jak się motywuje, wychodzi do walk, więc zlepek takich scen był czystą przyjemnością, przyglądaniem się maszynie. A z tą myślą przewodnią też nie przesadzajmy – obserwowanie procesu treningowego powinno wiele nam o Jędrzejczyk opowiedzieć. Dobrze było raz jeszcze przeżyć te emocje, które budziły o 4:00 rano, kiedy Polka po raz kolejny broniła tytułu wagi słomkowej.

Podobały mi się częste fragmenty ze słynnym różańcem Jędrzejczyk. Myślałem, że tak tylko na walki go wyciąga, a tu proszę – różańcem bawi się dzieciak z jej rodziny, Asia odmawia go zbijając wagę na bieżni, oglądamy fragmenty mszy świętej w Los Angeles, a nawet słuchamy wypowiedzi księdza. Super, że to poszło w eter. Nieco gorzej wypada przy tym obmawianie Karoliny Kowalkiewicz od wieśniar… Trochę dostało się też trenerom i klubowi Asi z Olsztyna, pewnie widzą sytuację inaczej. Tak to jednak jest, ambicje Jędrzejczyk sięgały być może zbyt wysoko i po prostu miała jaja to wyrazić, ba – zamienić Olsztyn na American Top Team, w którym jest do dziś…

Ostatnia walka Joanny Jędrzejczyk cały czas przed nami…

Na jaką płytę czekam obecnie najbardziej i dlaczego?

Czym jestem starszy, tym bardziej oczekuję od artystów buntowniczych tekstów bez konkretnej szufladki ideologicznej, a także ulicznych i jednocześnie inteligentnych, klimatycznych historii. Tekstów otwartych. Bity są kolejną sprawą (może nawet ważniejszą) – bez nich dobry kawałek jest już niemożliwy, to nie czasy przegrywania kaset na jamniku. Trzeba bardziej się postarać, by słuchacz odpłynął przy czymś nowym, zapętlił to, czuł ciarki, MC i producent muszą mieć to coś. Polska muzyka uliczna od +/- dziesięciu lat podnosi swoją jakość.

Czekam na nowości. Odpaliłem nowy singel Sokoła („Cześć”), kilka razy ponowiłem próbę, ale póki co czuję lekki zawód (lubię Sokoła w klimacie „Pomyłki”, nawiązując do ostatniej płyty). Przeglądając półkę (drewnianą, nie wirtualną) wybrałem i wróciłem do „COMBO” (2019) Hadesa. „SMOG”…, co to jest za sztos (oczywiście odpowiednio głośno na odpowiednim sprzęcie). Raperzy raczej nie przepadają za nazywaniem ich najbardziej niedocenionymi MC, mają swoją dumę i bazę słuchaczy, ale myśląc o Hadesie (obecnie Asfalt Records) nasuwa mi się właśnie to skojarzenie.

Zaraz po nim, pozytywniejsze – w Polsce ciągle jest szansa na „ten” hip hop. Jest Hades, Włodi, cała ekipa JWP i inni. Jedni mniej, drudzy bardziej eksperymentują z nowoczesnymi brzmieniami, ale to dobrze, wszystko ewoluuje – także muzyka osiedli. PRO8L3M, czy Hades są tego najlepszym przykładem. Ostatni solowy krążek Had wydał w 2019 roku, późniejszy album z Ostrym nie spełnił moich oczekiwań, ale od trzech ostatnich solówek Hadesa czekam na kolejną i mam podstawy wierzyć, że jak będzie, to nie zawiedzie.

[1]

Tym bardziej, że w marcu 2021 pojawił się news (popkiller.pl), że po udanej współpracy z Włodim (jak dla mnie najlepsza solo płyta Włodka, niektórzy liczą tam rymy, a chodzi o klimat, jak w ostatniej płycie Żyta z Noonem), producent 1988 (ex Syny) zapowiada płytę z kolejnym MC i ma to być właśnie Hades. 88 siedzi mi i to bardzo, mam zatem duże oczekiwania. Od „Czasoprzestrzeni” z Emade [2] czekam na album, który brzmieniowo przebije tą – jak dla mnie kosmiczną – płytę. W maju 2020 Hades wypuścił kawałek na #Hot16Challenge2, który wyprodukował 1988.

Kolaboracja Hadesa z 1988 jest naturalna. Obaj panowie reprezentują mocno uliczny styl, obu kojarzonych jest raczej z mrocznym hip hopem – 1988 mrocznie brzmi, a Had ma mroczny, „naturalnie najczarniejszy” w polskim rapie, głos. Ma też wiek, który pozwala wierzyć, że zostanie powiedziane coś ciekawego, a zarazem buntowniczego – Hades od dawna nawija o życiu poza Systemem, na tyle na ile to tylko możliwe, by się rozwijać (wyznaję obecnie podobną ideologię życiową). 88 tworzy w takim samym klimacie.

Nic nie wiadomo o dacie premiery (prócz niepotwierdzonych plotek, że wstępnie w tym roku), więc czekam tylko aż w końcu wjedzie na grubo informacji, singli, preorderów w temacie tej najbardziej wyczekiwanej przeze mnie obecnie płyty! Hades + 1988 nadchodzi!

PS: Klimat, bit. Serio, tylko 82 tysiące odsłon, tak mało osób samotnie jeździ po mieście z konkretną muzyką i mrokiem w bani?

[1]: A propos tekstu: „(…) Budujmy nowe szkoły, nie kościoły (…)” – u mnie przechodzi. Jestem wierzący, ale wokół siebie mam dziesiątki świątyń, do których mogę pójść (i chodzę). Domów Boga w Polsce nie brakuje, za to szkoły, szpitale – przepełnione. Moje podopieczne mają po 36 osób w klasie, a w szpitalu mnie ostatnio nie zatrzymali na dłuższe badania, bo nie mieli miejsca. Bogu trzeba na ziemi pomagać także poprzez pracę w pomagających człowiekowi (jego zdrowiu i rozwoju mózgu) placówkach…

[2]: Wrzucam jeszcze jeden klip, z czasów Prosto, przepalona rozkminka wyprodukowana przez jednego z lepszych speców w temacie – Emade (dwupłytowe Tworzywo Sztuczne już tej jesieni, to kolejna płyta, na którą czekam…). Tu już Hades dosadnie podkreśla swój ateizm, cóż – myślę inaczej i tyle, nigdy nie przeszkadzało mi to w sprawdzaniu sztuki. Tak już mam i uważam, że na dobre wychodzi wysłuchanie wszystkich stron. Odnajduję tam zaskakująco wiele bratnich dusz… Czy to nie są dobre owoce, gdy światy się przenikają i mają okazję sobie o sobie opowiedzieć?

Wszystko za życie. Jon Krakauer

W szpitalu czytałem książkę Jona Krakauera z 1996 roku, którą ostatnio (2021) ładnie wydało po polsku wydawnictwo Czarne. „Wszystko za życie” (dobry tytuł jak na lekturę w SORze…) to znana głównie za sprawą filmu historia Chrisa McCandlessa, który określił siebie jako „supertrampa”, by ostatecznie umrzeć z głodu i zatrucia w (dziś słynnym…) opuszczonym autobusie na pustkowiu. Miało to miejsce w latach dziewięćdziesiątych.

Mam wrażenie, że temat powrotu do natury, ucieczki w dzicz – wraz z postępem cywilizacyjnym – powraca coraz częściej. Ludzie szukają alternatywy dla życia w dzikim kapitalizmie i świecie reklam. Robią eksperymenty, uciekają, piszą o tym książki i kręcą vlogi.

Wiem, że historia Chrisa jest dobrze znana, ale głównie za sprawą filmu, tymczasem praca Krakauera znacznie poszerza jej horyzonty. Nie dowiadujemy się wyłącznie o życiu i ostatniej wędrówce Chrisa, poznajemy na przykład liczne przypadki innych „trampów”. Jon na ponad dwustu stronach próbuje uchwycić dlaczego ktoś decyduje się na ogromne ryzyko życia w izolacji, zdobywania szczytów, byle tylko uciec od cywilizacji. Nie wyżywa się na Chrisie, ale też nie rysuje mu laurki.

Wiadomo, że każdy kto ucieka od ludzi obudowuje to ideologią, bardzo często ma tendencje do filozofowania i idealizowania. „Wszystko za życie” nie sugeruje, że izolują się w taki sposób wyłącznie idioci, sam McCandless był niezwykle inteligentny i po studiach, ale jednak uciekają przed czymś, co zabolało ich podczas życia wśród ludzi. Mimo wszystko – ich idee okazują się dziurawe. Te rozkminy były momentami bardzo interesujące, nawet bardziej niż relacje z samych eskapad.

Na łamach starannie poskładanej książki znajdziemy także wypowiedzi członków rodziny Chrisa oraz relacje osób, które spotkały go na szlaku, rozmawiały z nim jako ostatnie. Przywoływane są zapiski z pamiętnika, który „supertramp” zostawił w autobusie, w tym cytaty z książek, jakimi karmił się duchowo.

Po dobrze zredagowanej, a przez to lekkiej lekturze, otrzymujemy jako taki zarys charakteru młodego człowieka, który oddał dosłownie wszystko za życie. Za życie po swojemu. Czy było warto? Po co o tym myśleć, pewien typ tak ma – i tak zaryzykuje, bo nie widzi dla siebie innej opcji… Chris gardził „amerykańskim snem”, a ostatni stos banknotów po prostu spalił.

Polecam książkę (znajdziecie w empiku), a jak Wam się nie chce czytać – film, z którego zajawka poniżej.

Kuszące, prawda…? Sam jednak wytrzymałbym może ze trzy dni… Żona, kawiarnia, księgarnia, muzyka, stadion, sala treningowa… itd.

„Dogville” – ludzie niczym psy…

Prawie trzy godziny seansu, teatralna scenografia… Gdybym nie przeczytał zachwytów, gdyby nie było tam Nicole Kidman, pewnie bym po coś takiego szybko nie sięgnął. Film został, nie pierwszy raz u von Triera (polecam także „Przełamując fale” z 1996!) podzielony na dziewięć rozdziałów poprzedzonych prologiem. Napięcie rośnie powoli, ale czekać naprawdę warto.

UWAGA – wyszedł mi dzisiaj delikatny spoiler…

„Dogville” (oznaczające miasto psów) to nazwa fikcyjnego miasteczka położonego na prowincji Stanów Zjednoczonych, gdzieś w Górach Skalistych, dojechać do niego można tylko jedną drogą. W latach 30stych XX wieku pojawia się tam Grace (Kidman), uciekająca przed gangsterami. Po sugestii Toma, prosi miejscową, zamkniętą społeczność o możliwość schronienia się w ich miasteczku. Miejscowi zgadzają się, początkowo nie chcąc słyszeć o oferowanej w zamian pomocy przy drobnych pracach ze strony Grace, lecz ostatecznie korzystają z jej usług. Problem w tym, że zaczynają od palca, a z czasem będą chcieli uciąć całą rękę. Von Trier powoli pokazuje jak ludzie-zwierzęta będą chcieli wykorzystać dobroć kobiety do swych celów.

Mieszkańcy Dogville reprezentują sobą różne typy ludzkich słabości. Przykładowo Tom uważa się za lokalnego filozofa, a także pisarza – mimo, że zdążył napisać zaledwie… dwa słowa, o czym informuje nas ironiczny narrator. Jego ulubioną tematyką jest kwestia moralności, o której poucza całe miasteczko podczas zebrań. Reszta miasteczka „po prostu” dopuszcza się zbrodni, natomiast Tom, poprzez swoje gadanie, okazuje się największym hipokrytą. Tak manipuluje swoimi pseudofilozofiami, że tłumaczy sobie każdą zbrodnię – byle czuć się z nią dobrze. Nie reaguje, tylko gada i myśli. Ta postać to wielki pstryczek w nos dla wszystkich tchórzliwych „gadających głów”.

Grace dochodzi do wniosku, że życie w miasteczku niczym nie różni się od życia w domu taty-gangstera. Jedyną ucieczką od bycia ofiarą jest samemu dzierżyć bezwzględną władzę, bowiem chcąc być dobrym-uczciwym obywatelem stajesz się łatwym celem – to ciebie dopadnie ręka (czyjejś) władzy. Słabi giną. Grace nie chce mieć nic wspólnego z bandytami, dopóki nie odkryje bandytyzmu czającego się w zwykłych ludziach.

„Psie miasto” (Dogville) sugeruje, że psy (ludzi) nauczy się dyscypliny tylko wtedy, gdy trzyma się je krótko, na smyczy, bo inaczej to ciebie wychowają na potulnego „pieska”. Brutalne w swej wymowie, von Trier nie bawi się w półśrodki i przesadza, ale takie jest prawo sztuki teatralno-filmowej.

Polecam tym, których interesuje artystyczne ukazywanie ułomności człowieka. To przez nią nigdy nie będzie idealnie.

Lovecraft – „Zew Cthulhu”. Rozrywka czy metafora?

Dawno nie przeczytałem tak szybko grubej książki, a już na pewno nie w klimacie horroru/fantasty! Z jakiego powodu osoba dorosła, której generalnie nie interesują potwory i tego typu klimaty, może sięgać po horrory s-f jakie pisał H.P. Lovecraft? Na przykład, gdy znudzi ją przewidywalny realizm. Inaczej też podchodzi do tego typu opowieści dziecko, a inaczej dorosły, który może traktować opowieść s-f metaforycznie.

Weźmy takiego Batmana – mojego ulubionego superbohatera z czasów bycia małym chłopcem (pierwszy film z Jokerem jako przeciwnikiem człowieka-nietoperza), którego do dziś zdarza mi się przeczytać (komiks), czy obejrzeć (choć dawno nie było nawiązania do „tego” klimatu, oczywiście „Joker” był rewelacyjny i ratuje atmosferę Gotham na wielkim ekranie, ale sam Batman gdzieś się zgubił…). Można podchodzić do Batmana jak do bajki o dziwnym kolesiu z uszami postawionymi podobnie do buldoga francuskiego, a można widzieć tą całą metaforę – metropolie są zepsute, a normalni ludzie marzą o wybawcy. Najlepiej niezależnym, bo wszystko, co oficjalne od dawna jest skorumpowane, podejrzane. Oswojenie strachu (tu – małego Bruce Wayne przed nietoperzami) i zamienienie go w siłę też może być drugim dnem. Albo Tolkien i interpretacje jego dzieł, niejedna skrajna-nieformalna organizacja polityczna widziała w nich swoje idee… Teksty o autorze „Władcy Pierścieni” pojawiały się m.in. w magazynach organizacji Blood&Honour.

Podobnie patrzył na twórczość H.P. Lovecrafta Michel Houellebeckq, który poświęcił mu książkę „Przeciw światu. Przeciw życiu”. Od razu warto zaznaczyć, że Mateusz Kopacz, znawca twórczości Lovecrafta i autor posłowia w zbiorze „Zew Cthulhu” mocno skrytykował punkt widzenia francuza, zarzucając mu szukanie na siłę bratniej duszy w innym autorze, a co za tym idzie – przenoszenie swoich lęków i kompleksów na Lovecrafta i jego dzieła. Zarzutów do tej chyba najsłabszej pozycji od Houellebecq jest więcej, w każdym razie Michel – jak sam tytuł wskazuje – widział w Lovecraftcie jedną wielką metaforę bycia przeciw światu i przeciw życiu, przeciw upadłej cywilizacji. Nie wiem jaki był zamysł Lovecrafta, ale fakt jest taki, że fantastykę można czytać tak jak… fantazja pozwala, czyli na szereg sposobów.

Są różne rodzaje fantastyki, mimo wszystko ta bawiąca się w prorokowanie, jak „Black Mirror”, jest mi najbliższa, ale ciekawe, dalekie odloty też nie raz zdarzyło się napotkać, chociażby w recenzowanym tytule. „Zew Cthulhu” jest zbiorem pięciu najbardziej znanych opowiadań Howarda Phillipsa Lovecrafta. Pisarz z Providence wychodzi w nich z podobnej koncepcji – toczy się normalne ziemskie życie, aż pewnego dnia, w konkretnym miejscu pojawiają się podejrzane, szybko narastające zjawiska. Lovecraft lubi stawiać przeciwko nim naukowców, którym sytuacja wymyka się z ram nabytej wiedzy o wszechświecie. Nie brzmi to może porywająco, ale cały geniusz polega na stylu pisania, sposobie – bardzo przejrzystym, czytelnym – prowadzenia narracji przez Lovecrafta. Opowiadania wciągają, napięcie rośnie mimo braku lania wody i szybkiego przechodzenia do konkretów, od pierwszych linijek poprzeczka postawiona jest bardzo wysoko. Wciągałem się w te historie, aż sam byłem zdziwiony ich poziomem, klimatem, tą narracją… Geniusz na miarę ikony.

Lovecraft był rasistą, Houellebeckq nie opisał zmiany tego nastawienia, Kopacz twierdzi, że przed napisaniem swoich najważniejszych dzieł pisarz złagodniał w tej kwestii. W każdym razie zachowało się wiele listów Lovecrafta, w których np. wyzywał murzynów od szympansów, utożsamiał siedliska imigrantów z dzikimi terenami, zachowaniami dalekimi od standardów cywilizacyjnych jakie znał. Tu nasuwa się skojarzenie z jego opowiadaniami, w których przybyszy z odległych planet czczą wyobcowane od normalnego świata dzikusy. Czy to przypadek, czy faktyczna metafora dzieł Lovecrafta?

Polecam, „Zew Cthulhu” pozwala uciec na chwilę od rzeczywistości, aczkolwiek myśl na temat tego, czy jesteśmy sami we wszechświecie i czy nastąpi kiedyś kontakt z inną cywilizacją (i co wtedy) nie raz przemknęła przez czaszkę w trakcie lektury. Na pewno kupię pozostałe opowiadania Lovecrafta, które są dostępne po polsku, ale poczekam na zimę, wyjazd, kominek…

„Podziemie. Największy zamach w Tokio” – Haruki Murakami

Igrzyska Olimpijskie tuż, tuż – dzisiaj przenieśmy się do Tokio, ale w innej, starszej sprawie. W 2021 roku ukazała się po polsku książka Haruki Murakami o zamachu w tokijskim metrze, którego dopuściła się oparta na… buddyzmie sekta Ōmu Shinrikyō. Jej guru był osobnik, który nazwał sam siebie Shōkō Asahara (prawdziwe nazwisko to Chizuo Matsumoto).

Prócz typowych buddyjskich praktyk, sekta nauczała o końcu świata, dowodząc między innymi, że USA przyspieszy nuklearny Armagedon, rozpoczynając III wojnę światową z Japonią. Ōmu miało określonych wrogów, w tym konsumpcyjne społeczeństwo – oczywiście Asahara sam konsumował, w tym najpiękniejsze członkinie sekty, mimo że wyznawcom nakazana była wstrzemięźliwość seksualna.

Co mnie wolno, wojewodzie…

Niesamowite, że można siedzieć przed wykształconymi ludźmi (m.in. z Uniwersytetu Tokijskiego) po turecku jako ich otoczony kultem bożek. Namówić ich na przepisanie majątków. Czytając uważnie historie członków sekty łatwo jednak znaleźć wspólny mianownik – nieprzystosowanie do świata, lub wręcz wrogość wobec niego, od samego początku. Poczułem się dziwnie czytając te świadectwa, bo tak jak ja, przyszli członkowie Ōmu krytykowali szczurzy pęd społeczeństwa i jego priorytety. No cóż – spotkali na swej drodze złych ludzi, byli słabi. Nawet jeśli krytykuje się, bądź nie lubi społeczeństwa, zawsze trzeba pamiętać przede wszystkim o tym, że zło jest we mnie. Uśpione, czy aktywne…, ale we mnie – jak potencjalnie w każdym z nas. Stara prawda – zbawianie świata zacznij od siebie, zobaczysz, że ci się nie uda… nawet z samym sobą.

Jeśli wierzyć przepytywanym przez Murakami sekciarzom – nie wiedzieli, że Ōmu zaczęła używać przemocy, skupieni byli na praktykach „buddyjskich”, odłączeni od świata. To uczy, że nie można zamykać oczu, bagatelizować – nigdzie, także w Kościele Katolickim, którego liczne grzechy wychodzą ostatnio na jaw. Są to innego typu zbrodnie, z innych pobudek, ale machnięcie na nie ręką i stwierdzenie, że „ja jestem skupiony na praktyce duchowej, a nie na instytucji” żywo przypomina argumenty sekciarzy z Tokio, jakkolwiek brutalnie to brzmi. Wierzę, że istnieje Prawda, ale z ludźmi zawsze trzeba zachować ostrożność, autonomię, nie stracić czujności, truizmem jest stwierdzenie, że na świecie roi się od oszustów, cwaniaków, zboczeńców i zbrodniarzy. Tak – roi się, zbyt długa jest lista zbrodni mających swój korzeń w polityce, ideologii, religii. Zdanie sobie z tego sprawy krok po kroku odsuwało mnie od rewolucyjnych haseł, bo tym, co za sobą zazwyczaj niosą jest śmierć, a zaczyna się od niewinnego idealizmu.

Atlantyda tonie, ale weź jej nie pomagaj…

Zanim dojdziemy do wywiadów z członkami, lub ex członkami sekty, mamy okazję przeczytać wspomnienia ofiar, świadków rozpylenia w metrze trującego sarinu. Miało to na celu uświadomić czytelnikowi, że tragedia spotkała żywych ludzi, nie „liczby”, czy „statystyki” – ludzi, którzy mieli swoje historie i plany, normalne życie. Jak się okazało, mieli też pecha, bo zostali uznani przez sektę za wroga jako część zdegenerowanego społeczeństwa…

Jedna z ciekawszych nowości na polskim rynku jeśli chodzi o literaturę faktu. Jeśli podobał Ci się serial „Bardzo dziki kraj” (2018), jest to coś w podobnej tematyce, aczkolwiek autor nie chciał „promować” wierzeń i skupił się głównie na zamachu.

PS: Na zachętę dokument Discovery na temat tego zamachu:

Michel Houellebecq – „Niepogodzony. Antologia osobista 1991-2013”

Michel Houellebecq – pewnie kojarzycie tego autora za sprawą głośnej powieści „Uległość”, która – jak każda książka francuza – opowiada o jakimś fragmencie upadku cywilizacji białego człowieka. Pochwalę się, że czytałem osiem pozycji od Houellebecq, tym większą radość sprawiło mi przypadkowe ujrzenie w empiku nieznanego mi dotąd zbioru wierszy „Niepogodzony. Antologia osobista 1991-2013”. Wierszy Michela jeszcze nie czytałem, kupiłem i w dwa dni było przeczytane. Chciałbym jeszcze więcej.

Na 170 stronach pisarz wprowadza nas w pesymistyczny – lecz prawdziwy – nastrój, mimo że dawki (raczej czarnego) humoru tu nie brakuje. Jest to jednak śmiech przez łzy, bo Houellebecq ubolewa nad kondycją współczesnego świata, człowieka, a szczególnie nad samotnym starzeniem się, brakiem miłości i sensu (czyli podobnie jak w powieściach, teraz widzimy ile z autora jest w jego fikcyjnych postaciach – całkiem sporo…). Nie jest to książka, która podniesie Was na duchu, prędzej odnajdziecie w niej nastrój tych gorszych dni. Refleksje spisane podczas siedzenia w knajpie, podczas podróży metrem mogą towarzyszyć Wam podczas szlajania się po mieście.

Polubiłem taką życiową, współczesną poezję, przy której dobrze się alienuję. Alienuję się, bo z kim tu gadać na podobne tematy? Coraz częściej tęsknię za rozmowami z nowymi ciekawymi ludźmi. Po chwili jednak uświadamiam sobie, że pewnie szybko bym od nich uciekał. Krzyczą, przechwalają się. Chyba jestem typem autodestrukcyjnym – wszędzie dobrze, gdzie mnie nie ma. Podobnie rzecz ma się z myślami – zakorzenić w jednej na dłużej to udręka. Chciałoby się porozmawiać z kimś normalnie, o rzeczach pięknych, bez sprzedawania – z poczuciem wyższości – swojego pomysłu na życie, na biznes. Bez czujności, obawy, że słowo zostanie wykorzystane przeciwko tobie. Bez podtekstów, żadnych! To co różniło minione czasy od dzisiejszych, a może to tylko lecące lata i wiek, to bezinteresowność, brak pośpiechu. Cóż, chyba czekam na jakąś nierealną postać, literacką, romantyczną.

Kolejne osoby w barwach przemykają pod moim dzisiejszym barem niedaleko Śródmieścia, czas zamknąć Houellebecq i iść na mecz.

Odwrócony miecz i japoński deszcz – Rurōni Kenshin!

„Rurōni Kenshin” to oparta na mandze o tym samym tytule (autorstwa Nobuhiro Watsuki) historia samuraja-zabójcy, który po jednej z bitew przysiągł sobie, że już więcej nie będzie zabijał. Nie wierzy w to cały wachlarz wrogów Kenshina, twierdząc, że takim jak oni pisane jest żyć i umrzeć z mieczem w dłoni. Wojownik będzie musiał wykazać się konsekwencją i silną wolą, aby w bezwzględnym świecie pozostać dobrym. Jest to przede wszystkim pięknie nakręcona opowieść o bohaterze walczącym o miłość, którą można by podsuwać – mimo umieszczenia tytułu w kategorii „od 16 lat” – dzieciom, aby utwierdziły się w pozytywnych wartościach i stawiały sobie pozytywne męskie wzorce.

Filmweb sklasyfikował „Rurōni Kenshin” jako dramat historyczny, co nie do końca jest prawdą. Wprawdzie tłem są zmiany kulturowe w Japonii, które dosięgły samurajów, zmienił się ich stan i rola, pojawiła się broń palna, ale legendarny wojownik Ruroni Battosai Kenshin to postać romantyczna. Symbolem tego romantyzmu jest odwrócony miecz, który nosi samuraj – ostrze znajduje się z drugiej strony. Ten miecz służy po to, by nie zabijać.

Natychmiast nasunął mi się wniosek, że Kenshin mógłby być postacią… chrześcijańską, wiadomo – inna kultura itd., ale chrześcijanin może bez wyrzutów sumienia utożsamiać się z głównym bohaterem i jego motywacjami. Mimo, że filmy o Kenshinie są nowe, pierwsza część wyszła w 2012, dwie kolejne w 2014, a w tym roku kolejne dwie, czułem się jak w starym dobrym kinie, kiedy jasny i przejrzysty był podział na dobro i zło. Nie ma niczego dobrego w czarnym charakterze, handlarzu opium Kanryuu Takedzie, a głównemu bohaterowi od razu zaczynamy kibicować… W tym wszystkim uniknięto nudy. Można? Jasne, że można.

Filmweb dodał do „dramatu historycznego” szufladkę „sztuki walki”, ale to również należy traktować z przymrużeniem oka. Kenshin walczy w stylu, który nazwano hiten mitsurugi ryu, szermierką stworzoną do walki z wieloma przeciwnikami. Bardzo wieloma, bo nasz bohater staje do walki nawet przeciwko… 250 rywalom. Po prostu manga – i tyle, aczkolwiek sceny nierealnej walki są tu na najwyższym poziomie, zapewniając dobrą rozrywkę, niczym w zachodnim kinie o superbohaterach.

Manga mangą, ale najważniejszy był dla mnie klimat „tej” Japonii. Piękne tradycyjne wnętrza, stroje, nieodłączny deszcz, nastrój… Zdjęcia są niesamowite, widziałem wprawdzie lepsze z Japonii, chociażby u Kurosawy, ale nie ma na co narzekać.

Podsumowując – piękne filmy, które polecam. Nieważne jak byliście źli, Wasz miecz może zostać odwrócony, a Wasz charakter i umiejętności mogą służyć dobru.

Pierwszą, drugą, trzecią i czwartą część przygód Kenshina znajdziecie z polskimi napisami na platformie Netflix, a ostatnia ma pojawić się 30 lipca.

Waldemar Łysiak „Dół” 2021

Angielskie powiedzonko głosi, że dżentelmen bierze się tylko za przegrane sprawy, a kondycja moralna Europy z pewnością taką jest. Jakub Żulczyk pisał kiedyś o swojej wizycie w Watykanie, że musiał włączyć black metal na słuchawkach, bo czuł, że jest w miejscu, które reprezentuje zło i tak kojarzy kościoły od zawsze. Mam dokładnie odwrotnie. W kościele oddycham, pewnie dlatego, że kojarzy mi się z ciałem Chrystusa i z Jego naukami, świętymi – to dla mnie ciągle miejsce ducha. W tym miejscu ducha coraz częściej zaniżam średnią wieku, mimo wszystkich akcji nowej ewangelizacji, spędów, w osiedlowych parafiach widać przegrane proporcje. Wiara i związany z nią świat jest w dołku. O tym pisze w swojej nowej książce „Dół” Waldemar Łysiak.

Mam wrażenie, że Łysiak już nic nowego nie powie, odgrzewa na (jak zwykle ładnych) kartkach wydawnictwa Nobilis swoje tradycyjne poglądy, nadal ciężko się z nim nie zgodzić, ale jest to coraz mniej świeże, atrakcyjne. Będę wspierał kupnem tego pisarza, bo jako jeden z pierwszych przemówił do mnie w ważnych kwestiach, inspirował, nawet nawracał. Mam dług, ale Łysiak już raczej odcina kupony, średnia była zarówno biografia (jako stały czytelnik wyczuwam tam 100% Waldka, 0% Sławomira Gralki, czytało się jak wystawiony samemu sobie pomnik) jak i „Dół”. No, chyba że ktoś Łysiaka w ogóle nie zna, albo chce sobie odświeżyć dżentelmeńskie podejście do przegranych spraw.

Książkę zabrałem na wakacje do Chorwacji, czułem, że w miejscu pełnym golasów na publicznych plażach przyda się solidna dawka konserwatyzmu. Z góry na Makarską ciągle zerkają trzy krzyże umiejscowione na jednym ze szczytów (fotka niżej), krzyże wiszą nawet w niektórych barach, ale czuć to co wszędzie – odejście społeczeństwa od wiary. Przy miejscowości znajduje się sanktuarium, ale prócz takich jednostek jak piszący ten tekst, odwiedzają je raczej autokary turystów zmierzających do pobliskiego (ponad godzina drogi), bośniackiego Medziugorie.

Łysiak wykłada nam jak polityczna poprawność zajmuje, niekiedy wraz z… Islamem miejsce chrześcijaństwa, zastanawiając się dlaczego odbywa się to z taką łatwością. Oczywiście, lewactwo na uniwersytetach, w mediach, w nowej pseudo sztuce, ale spojrzałbym przede wszystkim w lustro. Europejczycy oddają swoją wiarę, bo jest nią głównie z zewnątrz, to budynki i rodzinna tradycja, nie zaś żywa relacja z Bogiem i zabieganie o sprawy ducha. Ilu ludzi ze wspomnianych barów z krzyżem zaczyna dzień na kolanach?

Wiem, nie jest łatwo być „dżentelmenem z przegranej sprawy”, znam ten wzrok na wyjazdach zawodowych (pracuję z ludźmi), tudzież towarzyskich, kiedy powiem, że idę się pomodlić, czy coś w tym stylu. Ludzie chyba w ogóle boją się zostać sami ze sobą (nie mówiąc o nawiązywaniu relacji z Bogiem, prędzej uwierzą, że kosmici zbudowali piramidy), uznają to za porażkę. Słyszałem już gadanie za plecami, że siedząc sam wyglądam jak debil (osoba to mówiąca bez towarzystwa musi usychać, bać się… smutne), a iść poczytać, to – cytuję – zboczenie. Zboczeniec z książką, a co jeszcze z książką o Bogu… Nie ma co się żalić, wiecie jak jest. Pozwolę sobie dodać otuchy – trzeba mieć jaja, by się w tym nie złamać, szczególnie w ostatnich latach, a jest coraz gorzej i Łysiak też kilka nowych odniesień dodał.

„Dół” broni starej Europy. Szuka źródeł rozkładu, zaczynając od lewactwa w polityce, poprzez promocję rozwiązłości seksualnej, walkę z Kościołem, upadek sztuki [strona 233: (…) Jeśli chodzi o malarstwo to symboliczną stała się inicjatywa niemieckiego kolekcjonera Bereda H. Feddersena, który wystawił we frankfurckiej galerii płótna zabazgrane przez szympansicę z ZOO, głosząc, że eksponuje dzieła młodej japońskiej artystki, a prawdę ujawnił dopiero wówczas, kiedy krytycy sztuki opublikowali entuzjastycznie, pełne finezyjnych rozważań recenzje tych bohomazów (…)], głupotę człowieka i fałszowanie historii. Rozdziały są bogato ilustrowane. Na szczęście wspomina o ostatnich aferach w Kościele, ale słusznie uważa je za jedynie częściowy powód kryzysu, gwóźdź do trumny, która od dawna jest zbijana przez wojujących ateistów wszelkiej maści.

Najlepiej, by książka ta trafiła do osób, które w ogóle nie zauważają rozkładu – perspektywa autora mogłaby co nieco rozjaśnić. Tylko co zrobić żeby ludzie po takie tytuły sięgali?

Żyto/Noon Morza Południowe 2021

Noona biorę w ciemno, 90% produkcji od niego trafia w mój gust, a do tego – jak artysta sam przyznaje – nie wypuszcza projektów po to, by zdobyć chwilę uwagi, lecz stara się tworzyć rzeczy ponadczasowe. Właśnie wyszła, nieco opóźniona – nie z winy twórców, płyta z Żyto. Byłem ciekaw jak mi wejdzie, mimo wszystko jeszcze bardziej niż kolaboracje lubię ciche, solowe odloty Noona, te awangardowe instrumentale, których pełno na YouTube i wszystkie mają za mało wyświetleń… Na szczęście na albumie znalazło się sporo miejsca dla muzyki.

Żyto nie był znanym mi raperem, ale sprawdziłem go i jego historia jeszcze zwiększyła chęć nabycia krążka. W 2018 Żyto rzucił rap dla malarstwa. Jak sam mówił dla noizz.pl w 2018 roku: Po wypuszczeniu albumu „Wiry” Prosto trzymało mnie w niepewności i wstrzymywało się z wydaniem kolejnej płyty. Później wytwórnia zmieniła profil i album koniec końców nie wyszedł. Miałem co prawda jakieś propozycje, ale przestałem czuć się częścią tego środowiska i wiązać z nim przyszłość. Męczyły mnie te wszystkie komentarze pod klipami i ludzie wypisujący wiadomości na fanpage’u. Wiem, że tak to wygląda, ale mi się odechciało. A dlaczego malowanie? Może moje teksty i klipy na to może nie wskazywały (śmiech), ale zawsze miałem artystyczne zacięcie. Mój świętej pamięci ojciec był malarzem, więc ten rodzaj sztuki towarzyszył mi odkąd pamiętam (…). W tekturowym opakowaniu płyty znajdziemy książeczkę, na którą składają się zdjęcia z procesu twórczego Żyto – lubię takie klimaty, tym bardziej w połączeniu z podejściem Noona do muzyki. Panowie po prostu zapragnęli stworzyć dzieło sztuki, zamiast tworzyć masówę. Namalowali wspólny obraz.

Uwielbiam takie podejście, ale to za mało – musi iść w parze z jakością. Noona można, jak wspomniałem, brać w ciemno i to co wyprawia na „Morzach Południowych” tylko potwierdza jakość jego twórczości – bity są genialne, noonowa elektronika, ale jednak w hip hopowym klimacie. Gdybym miał wskazać numer jeden jeśli chodzi o brzmienie z tego albumu – „Diabeł ubiera się w Stone Island”.

„Morza Południowe” (czerwiec 2021) to 13 tytułów w tym track bonusowy. „Za” to typowy skit (follow-up do klasyków z Pezetem?), a jest jeszcze „Przypływ” i „Odpływ”, czyli intro oraz outro, „Silencio” też jest skito-podobny, więc kawałków Żyta z Noonem jest stricte 9. To wszystko za niecałe 5 dyszek na 16 bitowym CD. Ktoś kto nie docenia sztuki powie, że drogo, a jest wręcz przeciwnie – twórczość, szczególnie producenta, Noona, warta jest dużo większych pieniędzy. Fakt, nie dla każdego, bo znany od lat 90tych (chociażby produkcje z Pezetem) artysta nie ma milionów wyświetleń swoich odlotów – ma jakość, którą zachwyca się garstka odbiorców.

Noon zrobił typowy dla siebie klimat, a Żyto opowiedział na nim kilka miejskich historii. Nie spodziewajcie się tu głębokiej filozofii, lub porad jak żyć, wręcz przeciwnie, proste anegdoty, storytellingi, można rzec obrazy z przewagą tematów damsko-męskich. Treść nie wnosi nic w życie, to nie tego typu płyta, ciarki biorą się z klimatu, nie z modnych-wielokrotnych rymów i tak dalej. Siedzą kolesie w czterech ścianach i tworzą dzieła sztuki, które nie mają szansy na miliony wyświetleń, krążek ten jest jak połączenie literatury współczesnej z muzyką.

Nie polecę żadnego singla, „Morza Południowe” trzeba słuchać w całości – wyłącznie na najlepszym sprzęcie, wieczorem w domu, albo samotnie podczas spaceru po centrum, w odpowiednim klimacie. Nie róbcie sztuce krzywdy i nie odpalajcie tego na byle głośniczku z telefonu, bo to odbieranie Noonowi jego wszystkich atutów.

PS: Jeśli chodzi o ciekawe kolaboracje producent plus raper, obecnie czekam na zapowiadaną nieśmiało płytę Hadesa z 1988.

Oni żyją, a my śpimy? 1988

Na platformę Netflix, prócz współczesnej popeliny, wjeżdżają często godne odkopania klasyki. Znajdziecie tam m.in. „They Live” z 1988, jeśli nie widzieliście – już wiecie co oglądać po tym jak już biało-czerwoni rozgromią reprezentację Hiszpanii. No co… dobry kicz nie jest zły…, wiedział o tym nawet sam Q. Tarantino… Scenariusz „Oni żyją” jest dość płaski, a niektóre sceny i dialogi wręcz zabawne, ale i tak film ma rzesze fanów, można nawet zwać go kultowym, a co najważniejsze – „They live” niesie ze sobą przekaz. Przekaz, który wtedy jeszcze nie był tak codzienny.

Główny bohater grany przez… zapaśnika – Nada, znajduje ciemne okulary, przez które widzi świat takim jakim faktycznie jest, a okazuje się on być jedną wielką manipulacją i to nie z tej ziemi. Zamiast gazet, bilbordów, wiadomości telewizyjnych dzięki okularom Nad widzi prawdziwą treść, którą próbuje się przemycić, instrukcję jak czytać propagandę – namawianie do kupna, do niemyślenia itd. Ludzi odpowiedzialnych za ten światowy spisek widzi jako postacie żywcem wyjęte z horrorów.

Twórcą niezwykłych okularów jest ruch oporu, który ukrywa się w kościele położonym naprzeciwko obozu bezdomnych, gdzie zamieszkuje Nad. Likwidacja owego obozowiska przez policję również jest warta uwagi – Carpanter pokazuje nam służby jako bezwzględne w swych działaniach zbrojne ramię niepochodzącej z ziemi władzy. A, że nasz bohater to taki trochę Rambo, heh, nie zamierza stać bezczynnie… i zaczyna się jatka.

Ten film to gratka dla miłośników teorii spiskowych, ciekawe ile z nich sam zainspirował? Przecież lata później, już w erze YouTuba, podsuwano nam pod nos filmy „dokumentalne”, sugerujące, że Bush i inni to kosmici – Reptilianie. Szkoda, że rozkminianie spisków idzie w tak karykaturalną stronę, bo John Carpenter (on też opierał się na innych, wcześniejszych pomysłach) w rozrywkowy sposób podsunął światu refleksję – nie wierzcie we wszystko, co wam się wciska!

„They Live” tylko umocnił mnie w tym, by iść swoją drogą i nie przejmować się chęcią życia „jak w reklamie”… Tak jak w muzyce sampel Roberta Milesa z „Children” jest niczym rzucenie uczucia w przestrzeń, uchwycenie emocji przez twórcę, tak też podchodzę do chwil z dzieciakami na sali. Prowadzenie klubu, przekazywanie sztuki (walki) jest jak poezja, pewnie dlatego to miejsce i ludzie zostali nietknięci nawet przez covidovą pandemię. To co prawdziwe musi przetrwać. „Ze swoim podejściem nie będziesz bogaty” – radzili mi inni trenerzy na początku prowadzenia klubu, bogaty nie jestem, ale nie przymieram też głodem, a przynajmniej robię po swojemu. Robiąc po swojemu trudniej jest złapać się na którąś z ich przynęt.

To, że film s-f ma przekaz nie jest niczym szczególnym, weźmy chociażby wszystkie sezony mojego ulubionego „Czarnego lustra”… Jeśli fantastyka – to niech będzie właśnie taka. Polecam, pośmiejecie się, a przy okazji po raz kolejny odświeżycie swoją czujność wobec reklam, mediów, polityków.

Baby’s in Black, czyli papierosy z Hamburga

Nie sięgam po wiele komiksów…, jeśli już, to istnieje jeden podstawowy warunek – musi być mrocznie, bądź undergroundowo. Lubię „Batmany”, ale te obsadzone w miejskim klimacie, jak najmniej s-f, a jak najwięcej superbohatera wśród zwyczajnych, ludzkich przestępców. Niedawno byłem się obciąć i w moim ulubionym Barber Shopie leżał „Baby’s In Black” – czarno-biały komiks, którego akcja ma miejsce w Hamburgu lat 60tych.

Gatunkowo można „Baby’s In Black” zaszufladkować jako opowieść obyczajową. Jest to oparta na faktach historia fotografki Astrid Kirchherr i jej miłości do jednego z członków legendarnego The Beatles oraz malarza – Stuarta Sutcliffe’a. Beatlesi zaczynali na dzielnicy Sankt Pauli, którą miałem okazję odwiedzić dwukrotnie – jest to jedna ze znanych europejskich dzielnic rozpusty, pełna domów publicznych i sex shopów. Historia próbuje oddać klimat młodzieżowej subkultury lat 60tych na tej dzielnicy, lubię takie klimaty, podkusiło mnie i po czasie zamówiłem ten tytuł i przeczytałem go. Niestety – nieco się zawiodłem.

Na 204 stronach poznajemy historię znajomości Astrid i Stuarta, a w tle początki rocka i słynna dzielnica marynarzy… Co ciekawe, dialogi w polskim wydaniu (‘2012) są polskie i angielskie, dopiero na ostatnich stronach tłumaczono o czym bohaterowie rozmawiali po angielsku, ponieważ granica językowa jest jednym z wątków historii.

Czarno-biała kreska tworzy odpowiedni klimat (papierosy… oni przez cały komiks jarają szlugi), całość wydana jest bardzo ładnie, stąd nie najniższa cena komiksu – można to dostać za około pięćdziesiąt złotych, ale warto docenić zajawkę Arne Bellstorfa (bellstorf.com), który przed zabraniem się do pracy odbył szereg rozmów z Astrid.

Ładne to, ale mimo wszystko pozostawia niedosyt. Sankt Pauli nie było przedstawione tak jak oczekiwałem, fabuła również nie porywa. Potencjał był ogromny, a wyszło tak sobie – raczej jako ciekawostka dla fanatyków Beatlesów (do których nie należę), a nie dla ogółu czytelników.

Czekam aż trafię na prawdziwie undergroundową komiksową perełkę…

Donnie Darko… gdzie twoja pigułka? 2001

Donnie Darko gdzie twoja pigułka? – pytał raper Hades na swojej najlepszej płycie „Czasoprzestrzeń” z Emade (2014). Też muszę nawiązać do specyficznego filmu Richarda Kelly’ego z 2001 roku, w którym tytułowy „Donnie Darko”, uznany przez dorosłych za nastolatka z zaburzeniami osobowości, spotyka… postać w kostiumie królika. Czy to wizja mającego skłonności do lunatykowania nastolatka, czy prawda? Rodzice nie mają wątpliwości, a zatem kolejny klient poradni psychologicznej gotowy.

Trudno ten film zaszufladkować, trochę tu s-f, niektórym królik może kojarzyć się z postacią z horroru, dla mnie to głównie dramat utrzymany w klimacie młodzieżowym. Wiele stron zapisano na Filmwebie a propos interpretacji tego dzieła, powstawały filmiki z analizą i wytłumaczeniem konstrukcji fabuły, co samo w sobie powinno zachęcać kinomaniaków – podczas 113 minut seansu znajdziemy tu sporo do rozkminiania. Nie chcę psuć Wam zabawy, więc zamiast spoilerowania zajmę się tym, co mi się podobało w tym filmie, którego akcja dzieje się w 1988 roku w małym amerykańskim miasteczku.

Był to kolejny filmowy protest przeciwko głupim autorytetom. Nie chciałbym, aby wyciągano z „Donnie Darko” sprzeciw wobec jakichkolwiek autorytetów, ale właśnie głupich autorytetów – ani filmowa nauczycielka, ani jej idol sprzedający „życie bez strachu” nie powinni mieć żadnego kontaktu z ludźmi. Niestety, ci najbardziej zagubieni lubią pouczać, a dopuszczanie ich do głosu bez żadnego komentarza sprawia, że Zachód wierzy w cokolwiek.

Film pokazał jak inteligentne jednostki, a także pozytywni dziwacy – idący pod prąd, są niszczeni przez ogół, dla którego nie istnieje inna wizja świata niż czarno-biała, mainstreamowa. Nie chodzi o to, że każdy wyrazisty (czarno-biały) pogląd jest zły (tak to zazwyczaj tak, a nie to nie), ale o to jak się o nim rozmawia i za pomocą jakich argumentów próbuje się wdrażać idee w życie innych ludzi.

Widzę tu też odrobinę poezji. Do recenzji załączyłem moją ulubioną klatkę z filmu, kiedy to Donnie siedzi wraz z dziewczyną w kinie i nagle dostrzega, że Frank siedzi tam wraz z nimi. Uśmiecha się na jego widok. Odebrałem to tak, że dziwak ma swoje powody do radości, bo kiedy inne osoby się nudzą (dziewczyna śpi), a ty wykonujesz jakąkolwiek czynność, lub relaksujesz się, nie masz obok siebie tylko spraw bieżących – masz to swoje, osobiste spojrzenie na rzeczywistość, inny punkt widzenia, własną misję, którą symbolizuje w tej scenie wielki królik. Mój świat, czy realny, czy urojony, daje mi sens życia. Ta scena kojarzyła mi się z dziełami Davida Lyncha („Twin Peaks”, „Zagubiona autostrada” itd. – polecam), niby królik istnieje naprawdę, ale jednak to rozkmina gdzieś między jawą, a snem, między życiem zewnętrznym i wewnętrznym. Dowodem niech będzie dialog pomiędzy Darko, a królikiem:

– Dlaczego nosisz ten śmieszny kostium królika?

– Dlaczego ty nosisz ten śmieszny kostium człowieka?

… jak z aforyzmów mistrzów zen.

„Donnie Darko” nie miał wielkiego budżetu i nie zarobił ciężarówki hajsu, a powinien. Jest to film piękny, poczynając od sposobu opowiedzenia historii, przesłania, aż po ścieżkę dźwiękową. Jake Gyllenhaal idealnie pasował do roli Donniego, a Drew Barrymore zagrała to o czym pisałem wcześniej – pozytywny autorytet, inną nauczycielkę, która chciała dotrzeć do uczniów, ale system opanowany jest przez ludzi pod różnymi względami słabych, blokujących to, co naprawdę mądre. Cieszy mnie także to, że film pokazuje zepsucie w innych środowiskach niż kościelne, fakt – moda na jechanie z Kościołem zaczęła się jakieś piętnaście lat później… [1].

[1] Tak mało ludzi patrzy na Kościół przez pryzmat ducha, trudno znieść tą krytykę, bo jest niesprawiedliwa i uchwyciła się marginesu. Trudno żeby było inaczej skoro sfery duchowej nie rozumie jedna na dwadzieścia (dwieście?) osób, z którymi rozmawiasz… Instytucja, hajs, zabobony – tyle mają do powiedzenia.

Trenowanie ludzi zacząłem od akcji charytatywnej, wolontariatu, zwał jak zwał, w każdym razie od prowadzenia darmowych zajęć w świetlicy dla dzieci, stojącej przy kościele. Pamiętam jak bałem się stanięcia przed tyloma ludźmi – i to jeszcze trudnymi, uczenia ich. Dotąd nic nie prowadziłem. Gdyby nie modlitwa, wzmocnienie się w ten sposób, nie wiem, czy zdecydowałbym się na taki krok, nie wiem czy za darmo byłbym w stanie działać tyle czasu w imię dobra bez tego, co o nim mówił Jezus.

Szczere zwrócenie się w modlitwie do mojego Boga potrafi przykryć największą depresję, rozwiać najczarniejsze myśli i obawy. Nie spotkałem tego nigdzie, nie na takim poziomie i nie z takim efektem. Jasne, można by się nachlać do nieprzytomności, ale tego nie można nazwać świadomym odzyskiwaniem pogody ducha, używki to tylko lek doraźny, wyciszanie bólu, a nie zmienianie jego sensu, znaczenia, perspektywy.

Za sztukę uznałem wyjść rano z domu w zwyczajny poniedziałek i być wtedy szczerze uśmiechnięty, pozytywnie nastawiony do dnia i do życia (z nastawieniem na dnia – skupianie się na przyszłości prowadzi do narastania niepokojów, zazwyczaj bezsensownych).

Dzieje się tak zazwyczaj wtedy, gdy pierwsze, co zrobię to się pomodlę i podziękuję za to, co mam… Tak więc netflixowej mody na walkę z wiarą i zarzucanie nam niszczącej ludzi ortodoksji nie popieram w żadnym stopniu.

Obok Darko siedział w kinie królik, a obok mnie siedzi… chyba domyślacie się kto. Też się uśmiecham jak Go widzę…

Born free! Matangi Maya M.I.A 2018

„Matangi Maya M.I.A” to dokument muzyczny produkcji USA/Wielka Brytania/Sri Lanka z 2018 roku. Długo czekałem na ten film. M.I.A odkryłem w 2010 roku wraz z jej klipem „Born free” (z płyty „Maya”). Pochodząca ze Sri Lanki Mathangi (w wieku 9 lat wyemigrowała do Londynu uciekając przed wojną) Maya Arulpragasam zachwyciła mnie nie tyle całym pakietem swoich poglądów (czasem się z nią nie zgadzam) ile politycznym zaangażowaniem przebijającym się do mainstreamu i jakością tego muzycznego aktywizmu. Szybko stała się moją ulubioną wokalistką, śledzenie jej twórczości było po prostu intrygujące, z pewnością jest inna i jest jakaś.

Co istotne – jest córką jednego z założycieli (w 1976 roku) Tamilskich Tygrysów (kobiety z bronią itd., polecam wyguglać), oskarżaną o wspieranie terroryzmu, przez co MTV cenzurowało jej klipy (wspomniane „Born free” jest prawdziwym dziełem sztuki!). Tata Mai został w ojczyźnie, by walczyć, a jego córka postanowiła, zamiast non stop ćpać (o czym zresztą mówi w filmie) powiedzieć głośno o tym, co w niej siedzi. Po latach tata przyleciał do niej do Londynu, przeszłość ojca musiała ją dopaść jako osobę publiczną o tak wyrazistych tekstach. Główny nurt niekoniecznie był na nią gotowy.

Do M.I.A wracam przede wszystkim dlatego, że dobrze brzmi. Jej muzyka to połączenie hip-hopu, ragga, dancehallu i electro, czasem przewijają się egzotyczne melodyjki, przypominające, że Maya nie pochodzi z Europy. Do moich ulubionych kawałków, prócz „Born free”, należą „Paper Planes” (z płyty „Kala”), czy „Go Off” (z płyty „AIM”) – polecam je wszystkie wraz z teledyskami (niżej kadr z kręcenia któregoś w Indiach).

W filmie, co oczywiste, znajdziemy dużo muzyki, make off z planów teledysków, koncertów itd. Muzyka jest przerywnikiem w opowieści o życiu wokalistki. Rodzinne strony, początki fascynacji sztuką – M.I.A chciała być dokumentalistką. Robiła filmy o znajomych, z którymi dorastała na osiedlu. Dzięki tej pasji zachowało się wiele filmów archiwalnych z życia artystki, które wykorzystano w dokumencie. Dzięki „Matangi Maya M.I.A” możemy przyjrzeć się sytuacji w Sri Lance, gdzie siły państwowe walczyły z tamilskimi separatystami. W pewnym momencie imigrantka wróciła na jakiś czas na Sri Lankę, by pokazać okiem kamery życie tamtejszych ludzi.

Opowieść o Mai to także opowieść o uchodźcach. Można być za polityką ich przyjmowania, bądź przeciw niej, ale zawsze warto zmierzyć się z relacjami samych przybyszów i posłuchać jak oni sami to widzą. M.I.A była więc dla mnie pomostem. Sztuka często jest pomostem, nazwałbym ją atrakcyjnym środkiem do przekazywania argumentów i podbijania nowych, często pozornie odległych serc.

Droga M.I.A od londyńskich osiedli po wspólny klip z Madonną i zgarnianie nagród zrodziła oczywiście pytania o autentyczność jej bezkompromisowego przekazu. Żyło się Mai już bardzo wygodnie – zarabiała z muzyki, zaręczyła się z bogatym facetem, a nadal poruszała poważne, kontrowersyjne tematy. Ten sam problem ma M.I.A i Rychu Peja – niektórym ludziom wydaje się, że jeśli opowiada się o slumsach to opowiadający powinien w nich zdechnąć w lepiance bez prądu i z miską ryżu jako jedynym posiłkiem. Wystarczy obejrzeć dokument, by poznać cały kontekst, którego media rzadko się chwytają, chcąc udowodnić swoją tezę, dowalić komuś kto im przeszkadza mówieniem o trudnych rzeczach. „Zawodowy kręglarz” opowiada w amerykańskiej TV o swoim oburzeniu, bo podczas finału ligi futbolu amerykańskiego artystka pokazała środkowy palec i z żoną poczuli się dziwnie. I to ma być problem, zamiast zajęcia się poważnymi sprawami, o których M.I.A nawija, bądź śpiewa. Polecam nam wszystkim nie być „New York Timesem” i przyjrzeć się konkretnym opowieściom o Trzecim Świecie i niepodległościowym zrywom mającym tam miejsce.

Muzyka połączona z polityką dała ciekawą historię – dobry dokument, dlatego polecam wszystkim poznać tą artystkę. Jej twórczość jest efektem jej doświadczeń. Film obejrzysz za 9,90 zł z polskimi napisami pod tym linkiem: KLIK!.

Born free!

PS: Klipu „Born free” nie mogłem wrzucić, bo YouTube narzuciło ograniczenia wiekowe i wyświetlicie go tylko na YouTubie. Sprawdźcie więc ten, o chińskiej szkole Kung Fu z internatem. Klip zmontowany jest z dokumentu emitowanego na Discovery (również polecam, jest w sieci po angielsku), pokazującemu jak dzieci z biedoty próbują przebić się za sprawą tej chińskiej sztuki walki i jak przy tym zapierdalają. Jak zwykle Maya ma gdzieś w podtekście, choćby schowanym, nierówności i prawa człowieka. Cała ona…

Kruk. Szepty słychać po zmroku 2018

Na moim osiedlu jest specyficzny, swojski sklep zoologiczny, umiejscowiony gdzieś pomiędzy kioskiem, a jadalnią w starej kamienicy. Kiedyś poprosiłem właściciela, by powiesił na szybie plakat mojego klubu. Zgodził się z entuzjazmem i natychmiast przedstawił się jako uczeń Kung Fu. Może być już po pięćdziesiątce, wyłysiały, ale z fryzurą „na mnicha”, brzuszek już słuszny, ale ruchy faktycznie żwawe – hobby spełnia swoją rolę. Na nosie okulary, styl ubierania się jak u większości facetów z tego rocznika.

Od tego dnia mam tam przerypane.

– Poproszę karmę dla psa…

– Ile pan zrobi dżampingów?

– Tą dietetyczną, bo psy się spasły…

– Robicie dżampingi, nie?

Co to w ogóle za old schoolowe pytanie, ile robisz dżampingów…? To w latach siedemdziesiątych myślano, że jak mistrz Judo zrobi 500 brzuszków to jest największy kot, a ten co 100 powinien mu mówić na pan.

– Nie wiem ile robię, nie robię na ilości tego, bo można tylko zajechać kolana.

Kolejna wizyta. Karma jeszcze bardziej dietetyczna, psy coraz grubsze.

– To pan trenuje, tak?

No, kurde, tak – sam mi plakat wieszał.

– Ile pan zrobi dżampingów?

Oglądając nowe seriale kryminalne mam czasem wrażenie jakbym poszedł do tego zoologicznego – przewidywalne teksty, podobne historie i postacie. Trzeba wyławiać perełki. Jeśli chodzi o nasze polskie podwórko odnoszę wrażenie, że poziom rośnie. „Belfer”…? Jeśli już to pierwszy sezon. „Ślepnąc od świateł”…? Jak najbardziej, ale przed serialem dwa razy przeczytałem książkę Żulczyka i miałem własny film do tej historii w bani, to było trochę inne oglądanie niż łykanie świeżej opowieści. Dopiero „Kruk. Szepty słychać po zmroku” (pierwszy sezon z 2018) produkcji Canal+ wywołał efekt: „to chyba najlepszy polski serial jaki oglądałem”, mimo iż Pieprzyca nie uniknął całkowicie efektu déjà vu.

Zadbano tu nie tylko o samą historię. Sierociniec, krzywda dzieciaków, porwanie chłopca… to wszystko już przerabiano w kinie kryminalnym setki razy. Nie chcę zdradzać fabuły, dodam więc tylko, że patent wykorzystany w „Kruku” przypomina nawet kultowy „Fight Club”… No właśnie, niby było, ale „jak oni to połączyli”! Nie przypominam sobie takiego klimatu w polskiej produkcji, jest mrocznie, ciekawie (!), fabuła wciąga. To wszystko w sześciu odcinkach, które wystarczyły – brak zapychaczy w postaci zbędnych wątków, dłużyzny, rozmywania. Postacie są ciekawe i dobrze zagrane.

Główną z nich jest Adam Kruk, schorowany łódzki inspektor policji, który zostaje przeniesiony na Podlasie (czułem się jak podczas sprawdzania projektów rapera Lukasyno, czuć ten klimat cały czas, nie uniknięto odrobiny stereotypów), gdzie jako dziecko wychowywał się w ośrodku opiekuńczym. Tam poznał młodszego przyjaciela (w tej roli rewelacyjny Cezary Łukaszewicz, bardzo przekonywująca rola!). Ich losy zaważyły na całym późniejszym życiu Kruka…

Ten serial ma nawet rewelacyjną, zapadającą w pamięć ścieżkę dźwiękową, z hipnotyzującą „Kołysanką Kruka” w wykonaniu Bartosza Chajdeckiego wraz z zespołem Południce na czele. Kupiłem oryginalne DVD (trafiłem za cztery dychy za cały sezon) i nie przeszkadzał mi dźwięk grający przy menu – to już było coś, a miało się dopiero zacząć! Zwolennicy słowiańskich klimatów poczują się swojsko, mimo iż Podlasie to w zasadzie taki miks chrześcijaństwa (często prawosławia) z ludowymi wierzeniami i przesądami. Twórcy serialu wpletli w fabułę te duchy i obrządki za pomocą Szeptuchy.

Maciej Pieprzyca zachwycił mnie już swoim „Prokuratorem”, ale „Krukiem” jeszcze podwyższył sobie poprzeczkę. Moim zdaniem chowają się do niego ostatnie kryminalne produkcje Netflixa, coraz ciężej tam o klimat, dbałość o drobiazgi i wyczuwalną pasję w tworzeniu (tą energię pochłania chyba propagowanie aktualnych trendów światopoglądowych…). Miał Pieprzyca swój odlot i zrobił serial, który zostanie w pamięci, nie był tak oczywisty jak tekst, którym przywita mnie pan z zoologicznego…

Czekam na kolejne seriale, niekoniecznie na drugi sezon „Kruka”, który może nieco – jak znamy życie – zamazać pozytywne wrażenie. Mimo to – i tak dam Pieprzycy szansę, bo – po „Kruku” – komu jak nie jemu…

A Ty… ile zrobisz dżampingów…? Hłe, hłe…

Informacja zwrotna Jakub Żulczyk 2021

Kiedy usłyszałem o programie „Nowy ład”, przeszło mi przez myśl, że zespół Honor się reaktywował z nowym wokalistą i to tytuł ich nowej piosenki. Tymczasem ład jest ten co zawsze – obrotny przetrwa, zamulony (i wiecznie nawalony) odpadnie. Różni są ludzie. Niektórzy mają władzę zawracania samolotów, bo tak im się podoba, a inni nie spojrzą nigdy dalej niż na własne podwórko, marnując swój potencjał.

Wróciłem po północy. Chłopaki z bloku stali pod klatką naspeedowani, jeden drugiemu obiecywał, że „wyrucha go w ryj”. Od dwudziestu lat te same klimaty. Wstałem o 7:00, przez okno słysząc, że nadal tam stoją i obiecują sobie różne rzeczy, gadają o wyruchaniu w ryj sądząc, że są zajebistymi ulicznikami. Ty to jesteś naprawdę stary i obleśny ptak sracz – przypomniał mi się tekst Alexa. Nie żyją jak w filmach Vegi – jadą na oparach finansowych, ale chociaż podobnie się wyrażają, chyba im to wystarcza w połączeniu z ciuszkami ekipy z serialu „Kruk”. Zaraz zjadę windą z psami i być może spotkam ich smutne, bezsilne matki, z którymi nadal mieszkają, może ich samych na przedłużce.

Kilkanaście lat temu się trzymaliśmy, ale odbiłem – pewnie myślą, że zezgredziałem, a tak naprawdę życie zaczęło się właśnie od zniknięcia spod bloku. Nowy ład był taki – kończę z degeneracją, biorę się za siebie! Wystarczyło, PiS i PO nie były, nie są mi do niczego potrzebne. Ich łady i konferencje to newsy w rodzaju tych o nowej płycie Michała Szpaka, pamięć o nich znika dwie sekundy po przypadkowym zetknięciu się z informacją.

Wyobrażam sobie próby wprowadzenia nowego ładu do życia przez wspomnianych chłopaków. Jakieś przecież musiały być, ale finalnie wyszło im, że w życiu nie ma nic wartościowszego niż osiedlowy melanż. Może któremuś wyobraźnia sięgnęła dalej, ale zabrakło sił? Może zabrakło wyobraźni do wymyślenia siebie na nowo, do rozwiązywania problemów zamiast ciągłej ucieczki? A może nigdy nawet nie pomyśleli? Do osoby w ciągu fakty nie docierają, mija się z nimi jak Kizo z dobrym gustem.

Nowa książka Jakuba Żulczyka opowiada o utracie kontroli nad swoim życiem. Marcin Kania jest alkoholikiem, któremu pewnego dnia znika syn. Problem w tym, że to Kania widział się z Piotrkiem tuż przed zaginięciem, ale nie potrafi przypomnieć sobie dokładnego przebiegu wydarzeń. Rozpoczynają się poszukiwania, podczas których Kania będzie musiał skonfrontować się z nałogiem oraz z konsekwencjami lat picia, w śledztwo zaangażowane są także inne, skrzywdzone przez niego bliskie (?) osoby.

W tle przewija się temat eksmisji z mieszkań komunalnych, po raz pierwszy spotkałem w powieści klimaty jak z „Nowego Obywatela”, Żulczyk czuł tu jakąś misję – na szczęście jest dużo bardziej przyswajalna niż ta z „Czarnego słońca”. O ile czytając przedostatnią książkę tego poczytnego autora miałem wrażenie, że użył talentu by po prostu wyżyć się ideologicznie (miał do tego prawo, ale dla mnie to było średnio przekonujące) – „Informacja zwrotna” przywróciła Żulczyka na poważne tory. Zbyt dobrym jest pisarzem, by zatracać się w tematach „pod Nobla”, przez co rozumiem aktualne trendy światopoglądowe.

Skończyłem powieść w ważną dla siebie rocznicę, od 27 maja 2007 roku nie tknąłem alkoholu, to dwa razy tyle abstynencji, co ma autor książki. W „Informacji zwrotnej” Żulczykowi udało się przypomnieć alkoholikom dlaczego nie pić. Akcja toczy się w teraźniejszości – trwają poszukiwania syna Kani, siedzimy z głównym bohaterem na mitingach Anonimowych Alkoholików, a także w przeszłości, na tle której Żulczyk pokazuje jak pijący rodzic niszczy swoją rodzinę. „Informacja zwrotna” (określenie zaczerpnięte z terapii grupowej) perfekcyjnie pokazuje mechanizmy nałogu, z samooszukiwaniem się i wyparciem choroby na czele.

Gdyby chłopaki spod mojego bloku chcieli czytać… Łatwiej powiedzieć „to dla lamusów” i przegrać życie pod trzepakiem.

Znowu to zrobił – znowu Żulczyk napisał perfekcyjną, wciągającą powieść, połączenie kryminału z dramatem psychologicznym. Jest dla mnie, prócz „Czarnego słońca”, najchętniej czytanym polskim autorem, więc ubolewam, że na kolejną ucztę przyjdzie poczekać pewnie ze dwa lata.

No właź! Charles Bukowski!

We wrześniu 2019, a więc w ostatnich miesiącach wolnych od covidu, byłem na meczu Hannover 96 – Arminia Bielefield w Niemczech. Spacerując po Hannoverze naciąłem się na vlepkę „Bukowski Jugend Bielefeld” przyklejoną na słupie. Słynny amerykański pisarz pochodzenia niemieckiego jeszcze za życia stał się kultowy i to w różnych kręgach, chociaż on sam unikał szufladkowania jak się tylko dało. Musiałem sprawdzić jego prozę i wiersze. Dzieła Charlesa Bukowskiego nadal dobrze się sprzedają, kupiłem wszystkie w naszym języku (dumne zdjęcie półeczki zamieszczam pod recenzją), przeczytałem i proszę o jeszcze!

Autor zmarł w 1994 roku, ale wciąż wydawane są jego niepublikowane prace. 2006 to data premiery recenzowanego zbioru po angielsku, po polsku „No właź!” ukazało się w 2021 roku (książka leży w księgarniach). Na ponad 300 stronach znajdziemy typowe pato-wywody Charlesa, picie, kobiety, wyścigi, pomieszane z ciekawymi refleksjami dotyczącymi społeczeństwa, życia, pracy. Jak wynika z treści, część wierszy wydanych w tym zbiorze autor pisał już po siedemdziesiątce, tuż przed śmiercią.

Bukowski wywołał wiele kontrowersji, niektórzy pisarze (i ich fani) nie uznawali twórczości Charlesa za poezję, ale on ich wykiwał – popularnością. Nie mieścił się w szufladkach, ale czytelnicy go pokochali. Był sobą i dużo pisał – konsekwentnie wysyłał to do wydawnictw i prasy.

Sięgając po tego autora nie oczekujcie kojarzących się z wierszami niezrozumiałych zwrotów, fiołków, ptaszków i tak dalej. Nie szukajcie rymów i jakiegokolwiek schematu. Realizm w czystej postaci. Można rzec, że to relacja z życia żula w Los Angeles, przerywana głębszymi, aczkolwiek wyrażanymi bezpośrednio myślami. Bukowski drwił z nadętych artystów, zwracających uwagę na to, co wypada pisać, a czego nie, latających do Paryża tylko po to, by podpisać swój wiersz „Paryż + data”. Twierdził, że poeta przede wszystkim musi żyć – jeśli żyje i ma talent, tematów mu nie brakuje.

Mój styl życia jest inny niż Bukowskiego, ale odnajduję w nim zaskakująco dużo siebie, chyba dlatego, że nie robił się na nadczłowieka.

„Łupina”

patrzę, jak inni faceci walczą

o pieniądze i chwałę

w telewizji

kiedy siedzę na starej kanapie

w nocy

blisko żony i pięciu czy sześciu

kotów.

 

siedzę i patrzę, jak inni faceci walczą

o pieniądze i chwałę.

 

cholera.

nigdy nie walczyłem o pieniądze.

 

może to błąd,

ale nigdy nie byłem dość

dobry –

tylko czasem

odważny.

 

za późno na powrót?

 

powrót skąd?

 

siedzę i patrzę jak inni faceci walczą

o pieniądze i chwałę.

 

mam pod ręką colę i 3 figowe batony

gdy świat skręca się

w ogniu

wokół mnie.

Był słaby w pewnych kwestiach, ale na tyle szczery, by to dostrzec. Długimi okresami żył jak degenerat i z tych pozycji atakował tak zwane normalne życie, american dream.

Pod tą recenzją zostawiam jeszcze jeden delikatniejszy wiersz z „No właź!”:

„Żadnych wodzów, proszę”

wymyślaj siebie coraz to na nowo,

nie pływaj wciąż w tym samym trzęsawisku

wymyślaj siebie coraz to na nowo

i

unikaj sideł przeciętności.

 

wymyślaj siebie coraz to na nowo,

zmieniaj ton i kształt tak często, żeby tamci

nigdy nie dali rady

cię zaszufladkować.

 

odżyj i

bierz to, co jest

ale zrób to tylko na warunkach, które sam wymyślasz

coraz to na nowo.

 

bądź samoukiem.

 

i wymyślaj na nowo własne życie, bo tak trzeba:

ono jest twoje, a jego

historia

i teraźniejszość

należą tylko do

ciebie.

Dzięki Charles! Jeśli nie znasz Bukowskiego – nie myśl za dużo tylko właź w to!

Zen 2009 Banmei Takahashi

Tym razem coś z kraju kwitnącej wiśni, bez wątku sztuk walki, ale za to z wątkiem inspirującej dalekowschodniej duchowości. „Zen” powstał w 2009 roku i jest próbą biografii Dōgena Zenji, japońskiego nauczyciela buddyzmu zen, który po podróży do Chin założył szkołę w Japonii. Ten stosunkowo młody film oparty jest na powieści „Eihei no kaze: Dōgen no shōgai” (Tetsuo Ōtani, 2001).

Akcja toczy się w XIII wieku w Chinach i przede wszystkim w Japonii. Fabuła nie jest zbyt rozbudowana, raczej prosta i często przewidywalna, ale nie to jest siłą obrazu Banmei’a Takahashi’ego. To klimatyczna podróż do starego świata, pełna buddyjskich mądrości, lub jak kto woli – mądrości uniwersalnych, katolik mógłby podpisać się pod nimi, gdyby tylko podmienić kilka nazwisk (droga polega głównie na tym, by zdystansować się do spraw tego świata)…, co samo w sobie jest ciekawym wnioskiem płynącym z poznawania różnych ścieżek duchowych.

Film pokazuje nam drogę charyzmatycznego buddysty od małego dziecka po przewodnika duchowego innych ludzi. Znajdziemy tu historię nawrócenia prostytutki, zawiść konkurencyjnej sekty i konsekwentne podążanie za pokojem wewnętrznym, prosto ku oświeceniu, którym okazuje się głównie… samo bycie, siedzenie w pozycji medytacyjnej, które Dōgen popularyzował (jego świątynia stoi w Japonii do dziś). Zen to w dużym skrócie świadome bycie tu i teraz, więc akcja nie mogła przypominać tej z „Szybcy i wściekli 14” i nie przypomina.

Ważnym wątkiem jest poszukiwanie przez młodego buddystę prawdziwej nauki i praktyki w morzu słabych mnichów, którzy uduchowieni byli tylko powierzchownie, a żyli jak wszyscy – żądzami i zawiścią. Dzieciak poszukuje prawdziwego mistrza i znajduje go w postaci… szefa kuchni, by następnie szerzyć jego nauki u siebie w kraju. Problem fałszywych, upadłych kapłanów dotyczy każdej religii, w każdej znajdziemy też takie perełki jak główny bohater opowieści Takahashi’ego.

Nie spodziewałem się po tym filmie wiele, bo wydawał mi się… zbyt nowy, by oddać klimat znany ze starych produkcji azjatyckich, a tymczasem miło się zaskoczyłem. Dla wszystkich miłośników filozofii Dalekiego Wschodu, którzy chcą wraz z Dōgenem popatrzeć na księżyc… Znajdziecie za darmo na cda.pl z polskimi napisami.

Whiplash 2014 Damien Chazelle

Właśnie czytałem „Piękno to bolesna rana” (Eka Kurniawan). Brzmi średnio, wiem, ale uwierzcie, że nie każdy potrafi tak pisać: (…) Jadła szybciej od dwóch towarzyszących jej kobiet. Potem nieustannie burczało jej w brzuchu, a wydawszy z dupy grzmot, z rodzaju tych, których nie da się utrzymać w środku, otarła usta serwetką i zapytała: – Więc jak długo leżałam w grobie? (…). No spoko. Podziwiam ludzi, którzy tworząc potrafią całkowicie uwolnić swoje fantazje, nie mają żadnych hamulców, a na koniec to wszystko jest dobre. Często drodze to mistrzostwa towarzyszy niewidoczny gołym okiem ból. O tym też jest „Whiplash” („Bicz”), głośny film z 2014 roku (trzy Oscary w 2015 i inne nagrody). Dotąd oglądałem w tym klimacie raczej dramaty sportowe (świetny „Dangal”, tu bicz akurat trzymał ojciec…), Chazelle pokazuje nam, że ciężka droga na sam szczyt dotyczy w zasadzie każdego fachu.

Możemy mówić o bezstresowym dorastaniu i umiarkowaniu, ale prawda jest taka, że wybitności z takim podejściem nie po drodze. Wie o tym nauczyciel najlepszej szkoły muzycznej w Nowym Jorku, do której trafia młody perkusista. Będący kierownikiem szkolnej orkiestry Terence Fletcher szybko zauważa talent Neymana, co dla pierwszoroczniaka wcale nie oznacza sielanki – wręcz przeciwnie. Jeśli chce zdobyć uznanie kontrowersyjnego muzyka kochającego jazz, będzie musiał przejść przez piekło, a więc niekonwencjonalne metody nauczyciela. Neyman nabiera charakteru, a determinacji mu nie brakuje, czeka nas zatem pojedynek dwóch silnych osobowości!

Fletcher to skurwiel, ale chyba każdy nauczyciel kochający to, czego uczy, odnajdzie w nim cząstkę siebie. A ilu uczniów widzi w sobie Neymana…? Niewielu, bo niewielu dochodzi do mistrzostwa.

– Pytają czemu jazz umiera? – tym pytaniem Fletcher komentuje niski poziom, zależy mu nie tyle na sobie, co na muzyce, na jakości. Przy takiej postawie, uwierzcie znam to, musi paść parę głów.

Pojawia się zatem pytanie – to jak to w końcu jest z tym kroczeniem po trupach do celu? Może nie tak radykalne jak w filmie, ale jednak jakieś – na przykład w postaci innych czynności, ludzi (czasu im poświęconego), ambicji – trzeba będzie zostawić za sobą… A gdy ktoś dochodzi na szczyt pozostając przy tym człowiekiem, jest to prawdziwe mistrzostwo…

Film trzyma w napięciu i ma niesamowity klimat, przyciemniony, jazzowy. Polecam bez dwóch zdań – głównie nauczycielom i uczniom.

Ścieżki chwały 1957 Stanley Kubrick

Stanley Kubrick robił filmy ponadczasowe, wszystkie zaznaczyły się wyraźnie w historii kina. Jeśli nie znasz tego reżysera, warto zacząć od starego dzieła z 1957 roku, które tyle samo mówi o ścieżkach chwały (kariery) ile można by o nich powiedzieć w roku 2021. „Ścieżki chwały” to ironia o specyficznej chwale (na pokaz) na najwyższych szczeblach, a zdobywa się ją często kosztem tych niżej. Prościej rzecz ujmując – naszym kosztem.

Jeden z najwybitniejszych reżyserów w historii kina nie unikając czarnego humoru opowiada do jakich abstrakcji może dojść w systemie hierarchicznym. Nie ostatni raz weźmie pod lupę wojnę, Kubricka zapamiętamy między innymi jako jednego z najbardziej wyrazistych, wczesnych krytyków wojny, później także wietnamskiej. Nie brzmi to może zbyt zachęcająco dla niezainteresowanych tym tematem, ale Stanley każdy temat zamienia w dzieło sztuki. Nieważne o czym kręci Kubrick – ważne, że to jego…

Akcja czarno-białego filmu dzieje się w roku 1916 na froncie francusko-niemieckim I Wojny Światowej. Dowodzący jednym z odcinków generał wydaje rozkaz zaatakowania pozycji niemieckich akurat tam, gdzie są one wyjątkowo silnie umocnione. Francja potrzebuje propagandowego sukcesu na tym odcinku, więc szybko gaszone są jakiekolwiek próby racjonalnego myślenia. Ludzie-mrówki mają dokonać niemożliwego, bo tak wymyślili sobie generałowie podczas uroczystego obiadu. Podłożyć można sobie pod to masę metaforycznych przykładów z historii, polityki i tak dalej.

Film przez kilkanaście lat był zakazany we Francji, reżyser wszak nazwał patriotyzm, na przykładzie armii francuskiej, „ostatnim schronieniem łajdaka” (niestety nie sądzę, człowiek zawsze coś wymyśli, może chociażby „ratować ludzkość” zabijając część populacji „dla dobra reszty”, na przykład z powodu przeludnienia, albo przywołajmy czarną wizję Huxley’a „Nowy wspaniały świat”). Człowiek-łajdak zawsze się ustawi i nie ma na niego recepty, nawet w anarchii w końcu i tak powstałby jakiś system władzy (pewnie pod inną nazwą), w którym łajdacy by się ze sobą zgadali. Oto człowiek, a właściwie pewien jego typ występujący w każdej erze.

Stanley Kubrick opowiedział o nim z charakterystyczną dla siebie klasą, dlatego „Ścieżki chwały” polecam nie tylko fanom starego kina.

Najgorszy i najlepszy film z Hongkongu jaki ostatnio oglądałem

Ostatnio jechałem z trzema młodymi zawodnikami na sparingi do innego miasta. Chłopaki od ósmego do dwunastego roku życia. Gadaliśmy o serialach i szybko okazało się, że są zajarani „Cobra Kai”. Nie wiem jak dziękować twórcom sequelu „Karate Kid” za przeniesienie tego klimatu w teraźniejszość, ba, uczynienie tego w taki sposób, że postaciami i fabułą jarają się współczesne ośmiolatki (ksywa ode mnie: tik-toki). Przed „sparingami na poważnie” bawili się na korytarzu w „styl żurawia”. Wiele mówimy o tym, że młodzi nie poczują klimatów z dawnych lat, a tu widziałem, że coś poczuli. Dla mnie jednak „Cobra Kai”, mimo że przyjemny, to ciągle nie to samo, co filmy z minionego wieku, chociaż nie zawsze w poszukiwaniach klasyków trafi się dobrze… Regularnie, co jakiś czas (powraca falami) katuje stare filmy, na przemian zachodnie i dalekowschodnie, a wy macie tego pecha, że muszę się tym z kimś podzielić.

Prywatny kandydat na najgorszy film azjatycki z motywem sztuk walki wybrany! To „Droga Zen” z 1971 roku. Wiadomo, że w produkcjach z Hongkongu prawa fizyki nie istnieją, a mistrzowie biegają po sufitach, mimo to filmy mają swój urok, niepowtarzalny klimat. Przede wszystkim zdjęcia i obcowanie z obcą kulturą, która dla mnie – jako związanego ze sztukami walki z Dalekiego Wschodu od małego dziecka – zawsze miała w sobie coś pociągającego. W krytyce „Drogi Zen” nie chodzi zatem o ogólną specyfikę chińskiego kina Kung Fu, ale o kiepską fabułę, brak głębi, humoru, brak czegokolwiek, może poza niektórymi zdjęciami.

Sam nie wierzę, że wytrwałem ponad trzy godziny, by to odhaczyć. Dziwi wysoka ocena na popularnym Filmwebie, a także fakt, że „Dotyk Zen” jako jeden z pierwszych filmów w języku chińskim zyskał uznanie na międzynarodowym festiwalu filmowym (Grand Prix w Cannes’1975). Niby ładnie, pięknie, że możemy być w chińskiej baśni przez ponad trzy godziny (w 1975 to była nowość, jedyne wytłumaczenie uznania…?), ale tu nawet sceny walk są, jak na Hongkong, kiepskie, a momentami wywołują śmiech politowania.

A zapowiadało się nawet ciekawie – Ku Shen Chai jest skromnym artystą żyjącym wraz z matką w niewielkiej, popadającej w ruinę posiadłości. Jest trochę ciapowaty i mama boi się, że syn nigdy się nie ożeni. Pewnego dnia wszystko się zmienia – w jego pracowni zjawia się tajemniczy przybysz, zaś sąsiedni dwór, uważany za nawiedzony przez duchy, okazuje się być zamieszkany przez piękną dziewczynę, mistrzynię sztuk walki, z którą natychmiast chce swatać Ku Shen Chai’a jego mama. Wkrótce odkryje, że nowa sąsiadka jest zbiegiem poszukiwanym w całym kraju. A później? Kolejne sceny i postacie wyskakują nie do końca wiadomo skąd. Zadziwiające, że powstała nawet książka analizująca ten film! W porządku – jest postać, która bez przemocy rozgrywa grę po swojemu, jakieś ukryte znaczenia, ale to trochę mało. Jeśli chcecie obejrzeć całą chińską klasykę z tamtych lat, trzeba znać, ale wydaje mi się, że szybko o „Dotyku Zen” zapomnicie. To raczej zły dotyk Chin…

By zmazać to wrażenie, sięgnąłem po „Żelazną Małpę”, coś nowszego, bo z 1993 roku. Tu nikt nie udawał, że wszystko jest na serio i prócz pięknej scenerii i odjechanych walk, w najlepszym chińskim tego słowa znaczeniu, otrzymaliśmy dawkę specyficznego humoru Made In Hongkong. Tytułowa Żelazna Małpa jest superbohaterem, coś jak chiński Zorro, albo nawet Robin Hood, bo zabiera bogatym i rozdaje biednym. Oczywiście jest poszukiwany listem gończym i… tak się kręci ta piękna, beztroska historia, w której jedną z głównych ról odgrywa znany m.in. z serii „Ip Man” Donnie Yen. Tego oczekuję od filmów Kung Fu: albo mnisiej głębi, albo dobrej rozrywki. „Żelazna Małpa” zapewnia to drugie, a „Dotyk Zen” – moim zdaniem – nic…

Mimo wszystko sprawdzajcie dalekowschodnie tytuły, bo nawet „Dotyk Zen” jest lepszy niż niejeden nowy zachodni serial „o tym co zawsze”… A jeśli szukacie spójniejszego filmu o zen i przede wszystkim takiego, w którym otrzymacie to, co sugeruje tytuł, polecam… „Zen” (2009), ale to już inny, japoński, temat…

JWP-BC, czyli czas ewidentnie nie zabił uczuć…

Mówią na mnie Kosi, od tyłu czytasz Isok, jestem w porządku, JWP czytasz hip hop – tak zaczyna kawałek „Standard Premium” jeden z przedstawicieli warszawskiego crew. JWP-BC, solówek Ero, projektów Kosiego i Łajzola (Jetlagz), czy gościnnych zwrotek MC z tego składu słuchałem sprawdzając regularnie pojawiające się na You Tube single, ale ostatnio postanowiłem zagłębić temat i wreszcie podziękować kupnem pięciu płyt. W pandemii idzie dużo nadrobić, jak w „Żywocie Briana” – zawsze trzeba patrzeć na tą jasną stronę życia.

Słuchacze dzielą się między innymi na takich, którzy lubią gdy wszystkie płyty ich ulubionych artystów są podobne (wręcz tego oczekują) i na takich, którzy się tym nudzą, posądzają raperów o monotematyczność i jeśli sprawdzają, to głównie z sentymentu. Kupiłem „Sequel” (JWP-BC, 2015), „Kumpli” (JWP-BC, 2020), „Alfabet” (Ero i Głowa, 2021), „Elvisa Picasso” (Ero, 2019) i „Szum” (Jetlagz, 2019). Przesłuchiwałem, zapętlałem pięć krążków w stosunkowo krótkim czasie i już miałem pisać, że może „Szum” nieco różni się klimatem od pozostałych, ale przecież na „Kumplach” jest „A nie mówiłem” i inne odjazdy. Nie chcę zresztą silić się na analizę porównawczą wszystkich pięciu płyt, wiadomo, że są niuanse (dla mnie numer jeden z tego zestawienia to „Sequel”, a szczególnie pierwsza część albumu), skupię się na tym, co je łączy.

No właśnie – napisałem we wstępie, że chciałem chłopakom podziękować. Za co? Za świadectwo.

Wspomniany Kosi ma już ponad cztery dychy na karku, a ciągle żyje po swojemu. Zajawki nie zabił pesel, nie zabiło jej bycie ojcem. W południe obiad z córką na mieście (nawiązując do wywiadu z Winim), wieczorem próby, nocą malowanie wagonów. JWP czytasz hip hop, bo skład nie zajmuje się jedynie muzyką, pozostałe elementy tej kultury również są tu na najwyższym poziomie, klipy ociekają farbą, dużo w nich, ostatnio jakby zapominanej na hip hopowych teledyskach, deskorolki. Czas nie zabił uczuć – jak nawijał Włodi, a JWP jest kolejnym warszawskim przykładem na to, że wiek czterdzieści plus nie musi oznaczać tego, co do niedawna było stereotypem – kanapy przed telewizorem po dwunastu godzinach pracy, wąchów w stylu Zagłoby i swetra w rąby. Jesteśmy wolni i możemy żyć po swojemu, nawet przyjście na świat potomków nie musi wszystkiego zmieniać, chociaż coś zmienić musi. Prócz tego, że JWP jest definicją hip hopu, jest przykładem konsekwentnej, antysystemowej postawy, która stoi w opozycji do typowej, przepełnionej lękiem ścieżki życia. Pokazuje, że jeśli rozwiniesz swoje talenty, nie musisz w wieku trzydziestu lat się zestarzeć, albo wypalić.

Treść kawałków to – oczywiście – hip hop, muzyka, graffiti, opowieść o życiu sztuką, przeplatanym podróżami, imprezami i refleksjami. Refleksjami o czym? Między innymi o tym, o czym piszę w tej recenzji – o życiu po swojemu, obok wyścigu szczurów. To dla jednych monotematyczne, a dla drugich inspirujące, w temacie poświęcenia się swoim talentom i niepatrzenia na to, w którą stronę płynie główny nurt.

Polecam sprawdzać twórczość JWP-BC także w tym szerszym kontekście.