Sport wyczynowy uzależnia od chcenia więcej, lepiej. Owszem, ma to swoje plusy, ale nie dziwi mnie, że w facebookowo-instagramowym portrecie własnym ludzie nie pokazują drugiej strony tego medalu – depresji, kiedy wg adepta idzie mu gorzej, lub kiedy kończy się czas wzrostu. Nie dziwi mnie to, bo jak tu pisać o braku poczucia własnej wartości? Czy normalnym jest, że trzeba nakładać medale na szyję własną, lub dziecka, by wreszcie „było”? Wreszcie jest na zasłużonym miejscu w internetowym raju! Wreszcie coś o nim, o sobie usłyszę (na kawie, na klatce schodowej, w komentarzu), że jestem wart, że jest warte.
Jak mówi klasyk – kiedyś tego nie było, nie na taką skalę, bo nie było gdzie się chwalić.
A mówią, że chrześcijaństwo wywołuje w człowieku poczucie winy…, Facebook także („gdzie jest moje dziecko? Ups, nie ma go –tam–, coś poszło nie tak? Moja bardzo wielka wina, że nie chodzi na karate, balet, angielski i francuski!”).
To na szczęście nie jedyny powód uczestnictwa ludzi w treningach, ale zbyt powszechny i zbyt często pomijany, chociażby przed własnym lustrem. Kluby, profile trenerów personalnych nie piszą o tym wprost, słyszycie „weeeź, przyjdź do nas, zrób coś ze sobą”! To zrób coś ze sobą często oznacza właśnie – niech będzie coś za co cię wielbią, bo jesteś oceniany jako szaraczek.
Przyznacie, że na surowo i bez cenzury nie brzmi to zbyt dobrze…
Co ja tak właściwie muszę udowodnić sobie, społeczeństwu i światu? Czy świat, życie polega na ciągłym udowadnianiu? Efektu stałego uwielbienia i tak nie osiągniesz, a co drugi człowiek pisząc „gratulacje”, myśli sobie „obyś zdechł”. Za dobrze znałem niektórych piszących „gratulacje”, wiem że Ty także.
Albo robisz dla siebie i to zrozumiesz, złapiesz dystans (mimo wszystko wielu jest takich), albo zwariujesz. PESELu wszak nie oszukasz, a to on zapowiada nieuchronne nadejście lepszych od ciebie. Miłości też nie oszukasz – albo to kochasz, albo, jeśli nie kochasz i robisz to dla wyniku – przegrasz. Rola musi zmienić się z wyczynowej na sentymentalno-sercową i tu właśnie wielu sobie nie radzi.
Nadal kocham tą pracę, spotykam w niej silniejszych od siebie, którzy po prostu mają wywalone, a fajnie startują. Czasem mają tylko jedenaście lat.
Podczas pierwszej walki, po każdej udanej akcji patrzy na mnie z uśmiechem Jokera. Kombinacja, zdobyte punkty, odchodzi lekko od rywala i szyderczo szczerzy zęby w kierunku krzesełka trenera, jakby trollował swój występ oraz mnie.
W przerwie kolejnej walki – finałowej – mówię mu podniecony, że jeszcze jedna runda i ma złoty medal.
– Podobno – odpowiedział chłodno wzruszając ramionami, kiedy już wziął łyka wody.
Medal zdobył. Taki Juras przed walką z Pudzianem – dystans…, tyle że ten mój wygrał, heh.
To nieprawda, że dzisiejsze dzieciaki – podobno – nie mają osobowości. Może przesyt i ciśnienie wywoływane przez świat sprawi, że wielu z nich paradoksalnie i na przekór wyluzuje, szybciej dostrzeże tego wartość?
Świeżaki. Nawet nie wiedzą ile razy są lekiem na zachodnią chorobę, depresja to zbyt mało powiedziane, lekiem na chorobę „rozpieszczonego człowieka Zachodu” (stan umysłu, marudno-depresyjno-pesymistyczny), o którym pisał w swoich powieściach Michel Houellebecq. Idzie człowiek przybity tym wszystkim, na co składa się myślenie w XXI wieku do roboty i spotyka – pomiędzy znudzonymi – czysty entuzjazm i poczucie humoru. Jestem nieważny – mogę sprawić za to, że inni obudzą w sobie iskrę zanim zacznie się zjazd w dół.
Mimo wszystko warto – przygoda też się liczy – z czasem po prostu nasza rola się zmienia, inaczej na to patrzymy, coś tracimy, możemy i zyskać.
I tak trwamy w plusach i minusach. To co mnie zabija, także mnie żywi. Ciągły taniec na linie. Nienawidzę świata, który jednak potrafi czasem mnie nakręcić…