Zdaję sobie sprawę, że przerwy w aktualizacjach na stronie są wielkie jak te pomiędzy jedynkami pierwszego Ronaldo, ale wytłumaczę się, że prócz tzw. normalnego życia, szykuję coś dla Was. Znowu sięgnąłem po nożyczki i klej, ale co, jak i kiedy – tego jeszcze do końca nie wiem. Tymczasem nie mogę przejść obojętnie obok nowo wydanej (Insignis) w Polsce (auto)biografii Jima Carrey’a (300 stron), napisanej w bardzo specyficzny sposób. Bestseller z listy „New York Timesa”, o ile to kogokolwiek zachęca. Wszak o bliskich kontaktach z UFO i przetrzymywaniu statków też pisali. Zupełnie jak Jim z kumplem, ale tego dowiecie się z lektury.
Carrey oraz Dana Vachon (publicysta m.in. „Timesa” właśnie) po mistrzowsku ukazują pustkę duchową Hollywood. Nie byłoby to możliwe, gdyby nie doświadczenia i dystans do siebie samego aktora, znanego nam od dzieciaka jako Ace Ventura i Maska. Nie mamy do czynienia z typową książką o karierze, to wejście w świat problemów i „problemów” bogatych ludzi, ukazanych między innymi na przykładzie wczuwania się Jima w rolę Mao, chińskiego dyktatora.
Napisałem, że książka „ukazuje po mistrzowsku”, bo tak też prowadzona jest narracja, lepiej niż w niejednej powieści, poza tym – czyta się „na raz”, mimo że tematy pozornie dalekie. Pozornie, bo jak zwykle chodzi o sens życia, którego poszukujemy bez względu na status materialny.
Nie sięgnąłbym po ten tytuł, gdyby nie dokument „Jim i Andy” (2017, jest na Netflixie), w którym Carrey wspomina totalną przemianę w komika Andy’ego Kaufmana. Zrozumiałem jego protest, ich cierpienie w tym całym show biznesie. Myślimy, że różne „fabryki snów” to raje na Ziemi, ale celebryci często (czego dowodem jest ta książka) korzystają z nich wtedy, kiedy akurat nie mają ze sobą ogromnych problemów psychicznych. Czytam żeby im współczuć? Cholera, nie, to chyba kolejna rozrywka.
Mimo wszystko, mimo wiszącej nad stronami tragedii, Carrey nie byłby sobą, gdybyśmy podczas lektury wielokrotnie się nie śmiali. Gorzej gdy przypomnisz sobie, że popkultura, którą tworzą oszołomy szukające pociechy u kolejnych guru, pokazywana była jako rozpalające (nie tylko zachodnie) umysły wzorce na czerwonych dywanach. Może dlatego czyta się to aż tak dobrze, z pewną dozą chorej satysfakcji?
Kiedy czytam o inteligentnym, mówiącym domu Jima i o uwiecznianiu artysty w avatarze, przed oczami mam „Black Mirror” (swoją drogą, ostatni sezon tak kiepski, że aż szkoda czasu by go recenzować, tym bardziej polecać).
Czy podobne do „Wspomnień i dezinformacji” przemyślenia spowodują autorefleksję, przynajmniej u części odbiorców kultury popularnej z „Fabryki Snów”? Refleksję o sztucznym uśmiechu płynącym z ekranów. Wątpliwe. To samo co dzieje się w Hollywood, ma miejsce na co drugim (?) Instagramie. Tam gdzie twardnieją suty na myśl o karierze i luksusie…