W 2021 roku Media Rodzina pięknie wydało książkę Hermanna Hesse (Laureat Nagrody Nobla w dziedzinie literatury w 1946) z 1914 roku. Wydali także inne dzieła niemieckiego klasyka (zacieram ręce… trzy czekają na półce), ale właśnie od „Rosshalde” postanowiłem wznowić swoją przygodę z powieściami Hesse. Kilka lat temu czytałem najbardziej znanego „Wilka stepowego”.
Na 234 stronach (+ posłowie od wydawcy) znajdziemy pięknie napisaną historię malarza Johanna Veraguth’a oraz jego rodziny, żyjącej „wspólnie, lecz osobno” w tytułowej Rosshalde. Związek Johanna i jego żony Adeli jest wypalony, śpią osobno, wychowując dwójkę chłopców. Tu dzieje się cała fabuła, w której Hesse mądrze, a przy tym lekko (w komentarzach czytelnicy uznają „Rosshalde” za jedną z prostszych książek Hesse, polecając ją na początek) rozważa na temat specyficznej nieumiejętności kochania przez artystę, pewnie mając na myśli siebie. Malarz ucieka w swoje obrazy, co nie ułatwia mu dobrych kontaktów z młodszym synem, który jeszcze nie zdążył – jak starszy – znienawidzić ojca, chociaż już ucieka przed przykrym dla niego zapachem farby. Pewnego dnia artystę odwiedza przyjaciel, który proponuje mu całkowitą zmianę życia…
Brzmi jak jakiś smętny melodramat, ale to nie tak. Polecam „Rosshalde” wszystkim fanom psychoanalizy w powieści. Hesse prywatnie interesował się, prócz filozofii Dalekiego Wschodu, właśnie tą, freudowską dziedziną psychologii. Przyglądamy się bohaterom, starając się zrozumieć ich motywacje oraz granice, których nie są w stanie przekroczyć. Gdy przypomnę sobie „Wilka stepowego” mogę śmiało stwierdzić, że Hesse to uczta dla wszystkich rozkminiaczy ludzkiej psychiki i hołdujących życiu po swojemu.
Jak u prawie wszystkich klasyków godnych tego miana – przede wszystkim Hesse mistrzowsko buduje narrację, stawia literki, a że zajmuje się wnętrzem człowieka… jestem pewien, że prędzej, czy później przeczytam wszystkie jego książki. Takich pisarzy się po prostu nie przepuszcza…