Z wyznania jestem katolikiem, ale bliska jest mi również myśl filozoficzna Dalekiego Wschodu, którą poznałem jakby przy okazji zainteresowania (od dzieciństwa) sztukami walki z Azji. Część katolików czerpie z mądrości zen, co rodzi kontrowersje wewnątrz Kościoła. Jestem z tych otwartych, będąc starszym czytałem poważniejsze lektury o taoizmie i zen, dlatego idę za myślą Thomasa Mertona (katolicki zakonnik-trapista, a przy tym znany na całym świecie pisarz), który potrafił odnieść się do buddyzmu życzliwie. Przede wszystkim należy odróżnić taoizm jako myśl filozoficzną od tego z – dodanymi później – obrządkami, czy buddyzm zen od buddyzmu tybetańskiego itd. Właśnie tao i powiązane z nim zen uczą życia w teraźniejszości, nie przejmowania się niczym, nie roztrząsania przeszłości i przyszłości w swoim umyśle. Wewnętrzna sprzeczność w naszej cywilizacji polega na tym, że przyszłość to dla katolików także, a nawet przede wszystkim życie wieczne, dlatego jeśli ktoś jest katolem, z buddyzmu może jedynie „czerpać”.
Mnisi chrześcijańscy również chcą „być tu i teraz”, ale w odróżnieniu od buddyzmu mają wiele spraw do roztrząsania w swoim sumieniu. Uczeń Chrystusa może popaść w przesadną (?) walkę o Niebo, która go wypala i zamienia w kłębek nerwów. Nie sądzę by Bogu chodziło o taką postawę, zresztą księża (szczególnie dzisiejsi) też uczą pewnego dystansu do zamartwiania się. Dlatego przyjęcie czegoś na zasadzie stanu zen (opisanego m.in. w „Drodze zen” Alana W. Wattsa, polecam) – po prostu bycia – pożytecznie wpływa na psychikę. Nie przejmuj się i nie twórz intelektualnych labiryntów.
Buddyzm zen przyjęty na sto procent jest sprzeczny z katolicyzmem, chociażby przez dużo większe rozluźnienie moralne, inne pojmowanie dobra i zła itd. Z tao i zen można jednak zrobić albo filozofię, albo religię (zresztą…, czy w cywilizacjach chrześcijańskich nie bywa podobnie?). W każdym razie nie jest tak, że wszystko w filozofii Dalekiego Wschodu jest złe i niewarte poznania, z czego zdawał sobie sprawę Merton – moim zdaniem jeden z lepiej wykładających pisarzy-katolików. Katolików otwartych, ale w normalny sposób, bez religijnego disco polo.
Dzięki lekturom o zen zacząłem mocniej doceniać chwilę teraźniejszą i żyć nią.
Gdy pierwsi uczniowie z mojego Fight Clubu zaczęli zdobywać medale na poważnych z naszej perspektywy turniejach, pojawiła się satysfakcja. Jeszcze większa naszła mnie jednak ostatnio i to wcale nie po turnieju. O 20:30 skończyłem prowadzenie swoich treningów, ale klub miał pozostać jeszcze przez godzinę otwarty – zajęcia prowadził inny trener. Szykowałem się do wyjścia, kiedy minąłem grupkę uczniów – dzieciaków – idących w stronę sali. Okazało się, że po ciężkim treningu (prawie 1,5 godziny sparingów, wszyscy wyglądali jak po prysznicu) umówili się i ogarnęli z rodzicami, by zostać jeszcze przez godzinę szlifować technikę, do czego namawiałem co jakiś czas. Nawet nie wiedziałem o tych planach, a nie był to pierwszy raz. Odwołałem transport i zostałem pobyć z nimi.
Przygotowują się do turnieju i pewnie póki co on jest dla nich najważniejszy, może kiedyś spojrzą na trenowanie z perspektywy Drogi (w Japonii, Korei zapisywanej jako Do…, Tao to jej chiński synonim), że najważniejszy nie jest wcale ten turniej tylko to, że chcieli tu razem zostać i to robić.
Jesteśmy tu i teraz. I jest dobrze. Cele przewijają się gdzieś w tle, ale stają się dla mnie wyłącznie tłem, pretekstem, który często motywuje. To najprostsze i najlepsze, co wyciągnąłem z lektur o tao i zen.
Czytając mądrych ludzi i obserwując otoczenie łatwo dojść do wniosku, że największą chorobą Zachodu jest pęd, słynny wyścig szczurów. Ciągłe pobudzanie mózgu do działania, zdobywania, kroczenie od celu do celu musi być bardzo nienaturalne, ale Zachód o tym zapomniał, nie wie już tego. Siedzenie…, po prostu częstsze siedzenie na tyłku, albo robienie czegoś dla samej przyjemności robienia stało się synonimem porażki. Do „wstania z kanapy” nawołuje papież, instruktor sportów walki, szef w pracy, nauczyciel oraz niezliczona ilość memów, programów i kanałów. Idąc w kierunku czarnego pasa, startując jeszcze w zawodach i robiąc inne wymagające motywacji rzeczy, byłem podobnie nakręcony, dopiero czas pokazał, że to wszystko ma swoją cenę. Do dzisiaj muszę bardzo się starać, by wyluzować w sprawie kilku natręctw, które w szerszej perspektywie okazują się nie mieć aż tak dużego znaczenia, nie są warte spalania się.
To paradoks – na co dzień uczę ludzi, by zapierdalali, ale jeśli sztuka walki ma także rozwijać ducha, a ma, trzeba będzie do tego dodać naukę odpuszczania wtedy, kiedy naprawdę jest na to czas. Chcesz się położyć – to się połóż, a na trening idź, bo to w głębi serca kochasz. Jeśli w ogóle tego nie kochasz, znajdź sobie jakieś inne hobby, gdzie będziesz mógł po prostu być…