PLAŻA
Chciałbym jeszcze raz wejść na plażę z muzyką w uszach – ale tak jak w czasach, gdy polskie morze wydawało się luksusem. Poczuć te same beztroskie emocje. Muzyka, fale i życie widziane oczami dziecka jako coś cholernie długiego i przyjemnego. Nagle to znikło i albo nabrałeś pokory, albo okupujesz sklep (Młody Goh), a nawet jeśli nabrałeś pokory – czujesz smutek, że już nie wszystko jest dla ciebie – nie bez pewnych konsekwencji.
Człowiek był wtedy w pełni sobą, dopóki świat nie zaczął mu krok po kroku sugerować, co jest z nim nie tak i że należy się tym przejmować. Niby mam dopiero trzydzieści pięć lat, ale łeb tak zryty życiem, że aż trudno pomyśleć jakby to miało posunąć się dalej, jakich jeszcze może nabrać kształtów… Jakby to miało wyglądać w kwestii przemyśleń i jak to kiedyś będzie wyglądało w sferze emocji. A kolejne zmiany są nie do uniknięcia.
By nie zwariować, wychodzę na plażę także teraz, już z lepszymi słuchawkami, włączam starą i aktualną muzykę. Gdzieś z tyłu głowy czuć jednak ciężar tych czterystu dwudziestu miesięcy i słychać pytanie jak będzie z kolejnymi czterystu dwudziestoma, bo to mniej więcej połowa życia.
Cóż. W odróżnieniu od dzieciństwa, trzeba kurczowo łapać się rzeczy, które nas tu trzymają. W piątki leżę w wannie…, ale nie chcę leżeć w niej jak Jim Morrison ostatniego dnia życia…
Uczciwie przypominając sobie stan ducha z lat dzieciństwa zdałem sobie sprawę, że tak jak wtedy tak i dziś podstawę szczęścia stanowią marzenia przy muzyce w pięknej scenerii. Stojąc dzisiaj nad dużo mniej magicznym Bałtykiem potrafię jeszcze wywołać w sobie, za pomocą muzyków, przelotne ciarki – mój pierwszy nałóg, któremu jestem wierny do dziś.
Zdaję sobie sprawę, że nie mogę przestać marzyć, ale jednocześnie nie mogę przestać żyć codziennym życiem. Chyba mam za miękkie serce po ascezie i odwyku (Młody Goh po raz drugi)…
JAZZ TO NIE WSZYSTKO JEDNO…
On powiedział: róbcie jazz. Nomen omen Ewie Bem (Medium/dziś Tau – „Jazzba dźwięku”).
Muzyk jazzowy Charlie Parker zmarł na zawał serca w wieku 34 lat, lekarz podający godzinę zgonu oszacował wiek denata na… 64 lata. To zrobiły z ciałem Parkera zażywane codziennie – od lat – twarde narkotyki. Standard w środowisku artystycznym. Ci ludzie sobie nie radzili, ale pozostawili po sobie pełną emocji sztukę. Znaczna część z nich uprawiała sztukę, lecz zwykłego życia już nie ogarniała, nie chciała ogarniać, było za mało ciekawe, pewnie za trudne.
Słucham wszystkiego. 70% czasu poświęconego na muzykę to aktualnie hip hop, ale pozostałe 30% jest zróżnicowane tak, że zmieścisz w nich dosłownie wszystkie inne gatunki. Kiedyś dużą wagę przykładałem do tekstu. Najpierw były słowa, potok słów. Rap kawałki wypełnione treścią, rockowe teksty pełne buntu. Potrzebowałem czasu, by docenić muzyków – gitarzystów, skrzypków, producentów, DJów i tak dalej.
Dziś liczy się głównie brzmienie. Zanosiło się na to od zawsze, Republika słuchana od dziecka (za sprawą kasety ojca), czy koncerty podwórkowych skrajnych kapel na żywo (sentyment pozostał), ale dopiero podczas koncertów muzyków znających się na rzeczy skumałem jak oni to przeżywają i że często bardziej niż autorzy tekstów. Kilka razy przypadkiem, a kilka razy specjalnie byłem na żywo i widziałem jak artysta odpływa przy swoim instrumencie. Nie tylko dźwięki, ale ich miny, mowa ciała… Niesamowite, co gitarzysta czuje podczas solówek, odbiorcy – jedynie – „wakacyjnych hitów” nie są w stanie tego dotknąć… W kwestii tekstów odnoszę też wrażenie, że nikt już nic nowego dla mnie nie powie. Obym się mylił, czekam na taki album.
Jazz. Gatunek muzyczny, który zapuszczam wyjątkowo rzadko, ale dla relaksu, przy pisaniu – jak najbardziej. Przy jazzie przeglądałem ostatnio ziny, które przyszły z Niemiec. Kserowane wycinki z gazet z dorysowanymi motywami, robione dla garstki pasjonatów. Wszystko to razem odklejone od świata, byle poczuć się inaczej, a przez to lepiej.
Pierwszym, co mnie oczarowało był chyba koncert Bobby’ego Mc Ferrin’a wyemitowany kiedyś na TVP Kultura. Zabawa głosem, improwizacja. Ostatnio katuję składankę „Jazz&the city”, takiemu laikowi jak ja w zupełności wystarcza, przynajmniej póki co. Czasem kupię gazetę („Jazz Forum”), bo szanuję wszystkie zajawkowe magazyny poświęcone czemuś niszowemu (przynajmniej w odniesieniu do popkultury), ludzie z pasją recenzują w nich swoje źródła odlotów. W 2021 wydano książkę „U brzegów jazzu” Leopolda Tyrmanda, przeczuwałem ciekawy klimat i kupiłem. „Ray” (2004), filmowa historia legendy jazzu i bluesa, Raya Charlesa, „Bird” (1988) o „Birdzie” Parkerze itp. należą do mojego topu filmów biograficznych, „Czarny blues” (dramat muzyczny, 1990) też jest prze-filmem.
I tak dalej… po prostu gdzieś się ciągle ten gatunek przewija, o kultowych płytach O.S.T.R. „Jazz w wolnych chwilach” (2003), czy „Jazz, dwa, trzy” (2011, wolę tą) nawet nie ma co wspominać (może tylko to, że uzupełniłem kolekcję oryginałów za kartę podarunkową do empiku otrzymaną od dzieciaka na dzień nauczyciela, smakowało podwójnie dobrze).
Bo jazz „coś” w sobie ma. „To coś” łączącego wszystkie style wyrosłe na szemranych dzielnicach, ta wolność, zresztą jest jazz punktem wyjściowym dla innych gatunków. Jazz to nie wszystko jedno. Wręcz wszystko w jednym, piękno (Medium – „Jazzba dźwięku”). Kto kiedyś trafił do klimatycznej knajpy, ciemnej, z krajobrazem amerykańskiej metropolii na tapecie i lecącym w tle jazzem, docenił atmosferę i wie o czym mówię. Nazwałbym to typowo jesienną atmosferą dużego miasta.
Amerykanom można wiele zarzucić, ale wkład w muzykę, którą słuchamy – nie tylko w rap – mają ogromny. Z buntu – jak zwykle – wyrosło coś inspirującego. Czy to nie czarnoskórzy Amerykanie pokazali światu, że nie trzeba mieć wykształcenia żeby robić sztukę, że może się ona narodzić na brudnych podwórkach i przebić klasykę, stać się bliższa ludziom? Nawet nacjonalista powinien przyznać uczciwie gdzie ma źródła muzyka, której słucha, a ma źródła na czarnych dzielnicach Stanów Zjednoczonych. Globalizacja nie pozwala nie docenić wkładu wszystkich ras w kulturę. Białe malarstwo i pisarstwo, czarna muzyka, azjatyckie sztuki walki… itd. Tak po prostu jest.
JAZZ, POTEM PLAŻA…
Niedawno przebywałem sam w Trójmieście przez kilka dni. Na wieczór znalazłem sobie właśnie koncert jazzowy, chodził za mną, tym bardziej po tym, gdy ostatnio nie udało mi się dostać wejściówki na festiwal w moim mieście. Nie w moim, to w innym.
Październik, pogoda idealna, nastrój także.
Mam w klubie takiego dzieciaka, który przychodzi pierwszy i zanim jego grupa zacznie trening, obserwuje poprzednią, chłonie wszystko. Pewnie wyglądałem teraz podobnie. Pierwszy raz byłem na koncercie sam, dziwnie, ale chociaż siedziało się na nim jak w kinie, więc człowiek szybko ginął w tłumie widzów patrzących w tę sama stronę. Kto grał? Marek Pospieszalski, Jan Bang oraz Eivind Aarset – norweski nowatorski muzyk jazzowy, nawiązujący do undergroundu, czerpiący z muzyki elektronicznej. Brzmiało dobrze, bo elektronikę lubię jeszcze bardziej niż jazz.
Akurat niedawno oglądałem film s-f „Diuna” (1984, David Lynch) i norweski duet skojarzył mi się z soundtrackiem do podobnych produkcji. Dziadek (Jan Bang) odpływał przy samplach granych live, a obok niego odjeżdżał przy gitarze i elektronice Eivind Aarset. Trans jak przy muzyce Noona, tylko (mimo wszystko – niestety) nieco wolniejszy. Kilka razy udało się odpłynąć wraz z muzykami, którzy gibali się przy instrumentach jak dziewczynka z zapałkami. Atmosferę odlotu psuły niepowyłączane telefony i ciągłe otwieranie drzwi przyciemnionej sali, na której prócz gry dźwięków odbywała się gra świateł (muzycy pochwalili po występie młodzież od obsługi świetlnej). Występ można podsumować jako wylanie emocji samplerem i gitarą, ciekawi mnie co dzieje się wewnątrz artystów podczas procesu tworzenia takiej muzyki, improwizacji oraz czy przy graniu tego na żywo również przeżywają „te wizje” na nowo.
Drugi występ (na filmiku niżej, Banga jakoś nie śmiałem kręcić…) to bardziej tradycyjne brzmienia i instrumenty, Polacy nie podobali mi się tak bardzo jak Norwegowie, chyba za bardzo brzmiał już we mnie wspomniany sampler i marzyłem raczej o Noonie na żywo…
Pojechałem do noclegowni, wyszedłem jeszcze na plażę. Mimo jesiennego chłodu siedzieli na niej ludzie, tak jak ja wpatrując się teraz w odbijające się od wody światło księżyca. Nie wmówicie mi, że powinienem tego dnia „zajmować się przyziemnymi sprawami”. Na szczęście można jeszcze spowodować, że jest pięknie. Trzeba tylko potrafić odłożyć zobowiązania (potem przyjąć za to krzywe spojrzenia) i fakt, że świat cały czas coś od nas chce. Ode mnie nie dostanie, a przynajmniej nie wtedy, kiedy on chce…
Bo do życia trzeba podchodzić trochę jak do jazzu. Dużo improwizować.