„Bidne chryki. Mizerne drewniaki. Włożyłem podom i wyjrzałem do nich, przebrany za kochającego jedynaka” – mówił Alex, kiedy musiał porozmawiać z kimś spoza swoich klimatów. Ja wcale nie muszę tak myśleć i się przebierać, by z mniej bezpiecznych klimatów turystycznych, jak np. Exarchia, skoczyć do równie ekscytujących, lecz spokojnych i nieco zapominanych perełek krajobrazu naszego kraju – świątyń.
W 2020 roku przebywałem w Krynicy, która blaskiem swojej okolicy przypomina nam, że żyjemy w pięknej Polsce – pięknej, gdy tylko zechce nam się zapuścić gdzieś głębiej niż między parawany we Władysławowie, opuścić narzekający na zbyt zimne frytki tłum rodaków. Powietrze, przestrzeń!
Prawosławne cerkwie znajdziemy zarówno w samej Krynicy jak i w pobliskich wsiach i miasteczkach. Wchodzisz sobie pod górkę, a nagle zza drzew wyłaniają się specyficzne krzyże z dolną belką pod nogi. Krzyż ten kojarzy się wprawdzie ze wschodnim chrześcijaństwem, ale przecież „krzyż jest jeden” (tak powiedział mi pewien kapłan) i wytatuowałem sobie na ciele właśnie ten – „prawosławny”, mimo bycia katolikiem. Podoba mi się symbolika dolnej belki. Jeden jej koniec jest lekko podniesiony – wskazuje na niebo, dokąd udał się Dobry Łotr, a drugi opuszczony – wskazuje na piekło, miejsce dla drugiego łotra wiszącego obok Chrystusa, który do końca nie miał żadnego odruchu dobra. Przypomina mi to, że nawet łotr ma wybór między dobrem, a złem i jeśli wybierze miłość, grzechy zostaną mu wybaczone. Koreluje mi to nawet z całościowym podziwem dla… „Mechanicznej Pomarańczy”, chyba po prostu nie przepadam za ludźmi bez refleksji na temat zła, chowającymi się za rzekomo „twardymi zasadami”, będącymi często zwyczajnym zamknięciem oczu połączonym z głupim uparciem.
Wsiedliśmy rano w samochód, mając ze sobą mapkę okolicznych świątyń. W pół dnia dotarliśmy do ponad dwudziestu cerkwi, wcale nie robiąc wielkiej liczby kilometrów. Jak zwykle w takich przypadkach można było tylko żałować, że człowiek nie miał więcej czasu, by tam usiąść i pooddychać, pomodlić się. Pogoda i tereny sprzyjają refleksji i zatrzymaniu się w życiowym pędzie. My pędziliśmy, bo było co podziwiać, a czasu niewiele… jak prawie zawsze.
Większość cerkwi była drewniana, wręcz pachniała starością. Niestety, zważywszy na fakt, że są na odludziu, a wewnątrz znajdują się ikonostasy, zastaliśmy zamknięte drzwi. Kilku gospodarzy, popów mieszkających obok ze swoimi matuszkami, kręciło się akurat dookoła, udało się ich namówić do otwarcia świątyni. Tam każdy fan ikon, do których należę (zaliczyłem nawet półtora kursu i jedną napisałem) znajdzie się w raju i może podziwiać dziesiątki malunków w – moim zdaniem – najlepszym chrześcijańskim klimacie jaki powstał.
Najlepsze były te najbardziej ukryte cerkwie. Niesamowite, że jedziesz pomiędzy górami, skręcasz w zabitą dechami wioskę, po której kręcą się ludzie ze świata, który już – z perspektywy miejskiej – nie istnieje, a obok zwyczajnego gospodarstwa stoi drewniane dzieło sztuki. Rytm życia w tych miejscach różni się od naszego, był to czas dużej spiny na maseczki, a ujrzeć ją tam było niemożliwe, nawet u pani która opowiadała nam o historii tych ziem, natrafiliśmy bowiem na przydomowe… muzeum lokalnego rzemieślnictwa.
Lubię zwiedzanie ciekawych miejsc w metropoliach, ale one są tylko ciekawe. Okolice Krynicy i jej cerkwie są piękne, czuje się tam spokój i powolny rytm życia. Jeśli będziecie w okolicy – szlak cerkwi jest punktem obowiązkowym.