Mój kontakt ze skośnookimi zaczyna i kończy się na udziale w seminariach sportów walki, które organizowane są z trenerami z dalekiej Azji. Byłem już na wielu, Azjaci mają zazwyczaj inną myśl szkoleniową i przekazują sporo anegdot z tamtych rejonów, dlatego trenuje się z nimi ciekawie. Raz jednak było aż nadto ciekawie…
Po jednym z seminariów organizator zaprosił nas na grilla z azjatyckimi mistrzami, gdzie miał być omawiany ciąg szkoleń, na którym mieliśmy bardzo skorzystać. Poszliśmy…
22:00, działka pod miastem, na grillu smażą się najróżniejsze mięsa. Ja trzeźwy, Azjata pije łiskacza, jego angielski jest coraz mniej zrozumiały…
Może kilka słów o tym, co to był za typ.
Wiecie jak to jest trenować krav magę (piszę symbolicznie, może to być cokolwiek) u typowego psychola? Powykręca ci łapy, walnie w jajca, zbyt głęboko wepchnie palce w oko przy prezentacji. Typ miłośnika walki tak podniecony, że często nawet na treningu traci nad sobą kontrolę. No… to wyobraźcie sobie takiego gościa w połączeniu z old schoolowcem z Azji, który dodatkowo szkolił jakichś komandosów w Maroko i opowiadał jak rzucał w nich naostrzonymi pałeczkami do jedzenia ryżu, bo od zawsze jarał się tym jako bronią.
– Pasyboooł! – mówił…, to możliwe, by trafić!
Azjata podczas seminarium wydawał się nawet zrównoważony, chociaż prezentując techniki rzucał kolejnych partnerów o glebę, po czym z uśmiechem, który powodował, że małe oczka całkowicie mu znikały – otrzepywał Polaka z kurzu. Po czym pokazywał raz jeszcze…
Jego osobowość podkreśliła się, jak to zwykle bywa, po kilku głębszych.
– Kurwa, czas się ewakuować… – powiedział do mnie po cichu kumpel, ale nie zdążyłem wprowadzić w czyn jego propozycji – pijany Azjata, pośrodku lasu na grillu zaprosił mnie do prezentacji technik…
Co gorsza, wyszedł od tego, że nieuzbrojony człowiek ma szansę przeciw kosie i przeciwko komuś trzymającemu pistolet blisko twojej głowy. Krótko mówiąc – zaczął odpierdalać Maroko w polskim lesie. Brakowało tylko muzyki z pieprzonego „Czasu apokalipsy”.
Zaczęliśmy niewinnie – od herbatnika. Herbatnik był spustem, powiedział, że jak go złamię w palcach zanim on zdąży mi go wytrącić, wygrałem.
– Pięknie, kurwa! – nie będę Wam kłamał, że modliłem się wtedy w myślach słowami psalmisty…
Nim zdążyłem wypowiedzieć to w swojej głowie, zapierdzielił mi w łapę, połamał herbatnika.
– Pasyboooł! – otworzył z podniecenia małe oczka i wskazał na mnie palcem.
– Nie było tak źle – pomyślałem, obróciłem się i chciałem wrócić do stolika.
– Czekaj, czekaj – złapał mnie za ramię.
Patrzę na wyraz twarzy ziomków, mówi on jednoznacznie „o kurwa”, kiedy nawalony komandos wciska mi do łapy nóż, którym przed chwilą kroiliśmy mięso. Ostry nóż. Zacisnął mi go w pięści i umieścił przed swoją klatką piersiową. Zanim przeszedł do akcji, zbyt długo opowiadał o tym, że jeśli nie ćwiczysz obrony przed nożem to nie jest ona możliwa, ale jeśli trenujesz ją tysiącami powtórzeń jak uderzenia, jest możliwa.
Czas płynął bardzo wolno.
– Pasyboooł! – mówił, plując tak, że zrosił kosę, którą trzymałem w łapie. Trzymałem, bo zaraz jak mi w tą łapę zajebał… Dobrze, że nikt nie nadszedł z drugiej mańki, bo by mu się wbiła w czoło.
Co on myślał, że go pchnę tą kosą?! Może w Afryce tak się bawili…
– Pasyboooł! – dalej cieszył się Azjata, że „to możliwe”, jeśli tylko wystarczająco dużo trenujesz.
Generalnie grill z nim nie oznaczał relaksu (jak myśleliśmy), tylko dalszą część seminarium – dla tego typa istniał tylko temat walki, innych nie było… Ja usiadłem, a inni najmłodsi w kolejce służyli do prezentacji kolejnych technik.
Uff.
Kiedy tylko nadarzyła się okazja, bo przecież mistrzowi nie wypada przerywać kiedy mówi, zawinęliśmy się stamtąd w podskokach… Nigdy nic nie wiadomo z takim typem, zaczął nawet rzucać pałeczkami w konsumentów kiełbasek, dobrze że chociaż nie były naostrzone.
Tak więc seminaria z Azjatami polecam, ale pomyślcie nim pójdziecie z nimi – jeśli traficie na typowych azjatyckich zabijaków – na imprezę… Przynajmniej wtedy, kiedy piją, a wypić lubią.