Licencji na sprytozę nie mieli, ale jeszcze nie wyszło prawo, że jest forbiden tu sejl te nowe dyngs, co je miksowali do regularnego mleka, więc mogłeś sobie w nim kazać for instens welocet albo syntemesk, albo drenkrom, albo jeszcze jeden czy drugi taki drag, że miałeś od niego rozkosz i spoko piętnaście minut sam na sam podziwiając Pana Boga i Wszystkich Jego Aniołów i Świętych w lewym bucie i do tego błyski wybuchy na cały mózg, no po prostu horror szoł! – to nie literówki, to język [1], w którym Burgess napisał swoje największe dzieło.
Ukrywam się za podpisem Alex DeLarge, bo „Mechaniczna Pomarańcza” jest tytułem wielokrotnie przeze mnie czytanym i oglądanym, można powiedzieć, że nie mogę się od „Pomarańczy” uwolnić, to opowieść-ikona. Jeśli ktoś jeszcze nie sprawdził tytułu, do którego nawiązuje czcionka nagłówka tej strony – powinien jak najszybciej nadrobić owo uchybienie!
Należy pamiętać, że wersje Kubricka (film) i Burgessa (książka) różnią się od siebie zakończeniem. Z filmu można wyciągnąć różne wnioski, natomiast w wersji książkowej z dwudziestym pierwszym rozdziałem Alex jest z przemocy „nawrócony”. Jedno zakończenie sugeruje nam zatem, że zło siedzi w każdym z nas, niezależnie od wieku, drugie daje nadzieję, że przemoc można bardzo często podpiąć pod błędy młodości.
Jeśli spojrzeć szerzej, metaforycznie, historia Alexa może być historią prawie każdego z nas. Chuligan, który w późniejszym okresie, będącym konsekwencją czynu, napatrzył się na skutki zła (w „Mechanicznej” odbywa się to przymusowo) próbuje na nowo się ustawić, jednak stare życie regularnie do niego wraca. Nie ma jak beztroska hulanka (kto jej nie miał?) polegająca na włóczeniu się z kumplami, konsumowaniu wszystkiego, co przyjemne i olewaniu obowiązków. Taka sielanka u nikogo nie może trwać wiecznie, bez konsekwencji na którejś płaszczyźnie (albo jak u Alexa – na kilku równocześnie: rodzice, prawo, kumple…). W latach dziewięćdziesiątych młodzi brechtali się z tekstów Nagłego Ataku Spawacza, a sprawdźcie co dziś dzieje się z Fazim i o czym nawija.
Mimo wszystko, film stał się kultowy w kręgach chuligańskich (punki, skini, kibice i nie tylko) właśnie z powodu pierwszej części – tej naznaczonej „piękną przemocą”. Burgess stworzył atrakcyjny slang, Kubrick jeszcze podkręcił „ekipę Alexa” wizualnie (i muzycznie – soundtrack z „Clockwork” to hipnoza…), dzięki czemu otrzymaliśmy romantycznego chuligana, odpływającego przy dźwiękach IX Symfonii Beethovena, wyrywającego młode laski w sklepie z płytami. Niewielu noszących na sobie motywy z „Pomarańczy” pamięta o resocjalizacji jakiej został poddany Alex, o drugiej stronie chuligańskiego życia, które wielu kończy przymusową, bądź (na szczęście) dobrowolną refleksją.
Osobiście lubię całościowe przesłanie dzieła, bo jest sprawiedliwe i… takie po prostu jest życie. Jeśli nie ukróci cię system, zrobią to „wspólnicy”. Oczywiście możesz do końca życia iść pod wiatr i nie poddać się, ale musisz wziąć na barki konsekwencje (moda na zostanie świadkiem koronnym jest, umówmy się, mało atrakcyjnym żywotem dla szanujących swą historię „ulicznych wilków”…), co jak pokazuje życie, potrafi raczej niewielu.
W „Mechanicznej Pomarańczy” młody człowiek przesadza z agresją, a później system przesadza z terapią. Ze skrajności w skrajność – w pierwszej części Alex jest agresywny, w drugiej nie jest wyleczony, lecz chory na inny sposób – bezbronny, jakby wykastrowany. Może to dziwne porównanie w tym kontekście, ale skojarzyło mi się trochę z chuliganem, który ze stuprocentowym zaangażowaniem woli nawraca się na chrześcijaństwo. Bił kogo popadnie, a teraz „nie może”, bo jeśli faktycznie nie chce być hipokrytą – powinien starać się podchodzić do każdego (tych, co ciebie miłują to nawet poganie potrafią kochać – jak głosi Pismo) z miłością. Kurcze, czasami naprawdę nie da rady…
Z powyższych powodów uważam „Mechaniczną pomarańczę” za punkt wyjścia – przemoc potrafi być piękna, ale także ma konsekwencje i trzeba o tym pamiętać, tym bardziej, że – jak nawijał Wini – czekam tylko kiedy mi odjebie… No wiecie, żeby nie skończyć skrajnie, trzeba jakoś się kontrolować.
Do „Clockwork Orange” nawiążę jeszcze nie raz.
[1] Z angielskiego przełożył Robert Stiller (tu pokłony dla tłumacza, przełożenie tej powieści Burgessa to przecież hardcore…).