Ministerstwo Odlotów

Fanzin o wszystkim i o niczym…

Zaczyna się od nierozumienia

Jeden człowiek czuje potrzebę refleksji nad tym skąd pochodzi, zadaje sobie trudne pytania, drugi po prostu żyje i nie zastanawia się. Trudno powiedzieć skąd się to bierze, nie da się sklasyfikować ludzi poszukujących i nieposzukujących według jednego schematu, są różni – o czym nie raz się przekonałem.

Niedawno wyspowiadałem się i uczestniczyłem we mszy św. po prawie dwóch miesiącach przerwy. Dla wielu czytelników to i tak krótko, ale dla mnie przerwa ta była chyba najdłuższą od momentu prawdziwego (zaangażowanego wewnętrznie) powrotu do Kościoła. Ostatni czas pełen był gonienia za niemożliwym – pełen prób uchwycenia Boga umysłem, wysiłku w celu „ostatecznego” nawrócenia, co oczywiście skończyło się fiaskiem. Próba wyparcia się samego siebie spełzła na niczym, sam nie byłem w stanie nic zrobić, a do „szefa” zwracałem się w ciężkich momentach coraz rzadziej.

Podczas tej analizy wczytywałem i wsłuchiwałem się w ateistów, agnostyków, głosicieli innych religii, ale im też nie udaje się „uchwycić całości”. Wystarczy się rozejrzeć, by zrozumieć, że wszystko polega na wierze. Na wierze, że ktoś jest, że nam się ujawnił, bądź nie, na wierze, że nikogo nie ma, lub że nie ma w ogóle sensu o tym myśleć (to podejście bliskie jest buddyzmowi zen i zachodniemu materializmowi, heh). Zachodni analityczny umysł nie będzie w pełni usatysfakcjonowany, każdy nurt ma dziury w swojej ideologii. Mistrzowie zen, udzielając słynnych, pokrętnych wypowiedzi, wiedzieli co robią, bo w pełni klarownych odpowiedzi na najtrudniejsze pytania po prostu nie ma.

Po tych dwóch miesiącach przerwy wróciłem do modlitwy i poczułem się dobrze w – jak zwie je świat – „formułkach”, czy „mantrach”. Postawiły mnie do pionu, wyciszyły, zabrały obawy – czym by nie były, spełniają swoją rolę. Po latach praktyki już wiem, że duchowa ekstaza (nie powinniśmy jej szukać – to chyba działa podobnie do nałogów, ale każdy szuka…) trwa tylko chwilę, próbie podda ją „normalne życie”, problemy i emocje, które nas spotkają. Widziałem kiedyś taki mem, że „spokój mnicha” kończy się na spotkaniu z miastem i próbie poruszania się w nim. Przecież nie uciekali na pustelnie bez powodu… Nie każdy może uciec.

W mieście nie chodzi o to, czy coś wyprowadzi cię z równowagi – to oczywiste – ale czy ta burza nie wywróci twojej łodzi na amen. Sam zniechęcałem się nie raz i chciałem ściągać wizerunki świętych ze ścian, wypalony wyrzuciłem stary, grubo zapisany dziennik duchowej walki. Coś mnie jednak ponownie przyciągnęło pod krzyż i nie był to wcale nagły kryzys, czy zmartwienie. Kto choć raz nawiązał osobistą relację, pomodlił się od serca, wie o czym mówię. Wraca się jak do domu… Wiara trzyma przy dobrym życiu, podobnie jak trening ciała, który przyziemnie rozładowuje gromadzone w mieście ciśnienie, pomaga uciec od natrętnych myśli.

Nauczyłem się jednego – nie oceniać ludzi i nie stawiać się wyżej, bo sam nie wiem ile wytrwam w dobrych postanowieniach. Lepiej napisać, że jestem rozdarty niż, że jestem idealny. Wiem już, że nie uda się uchwycić całej prawdy, nie ma co się katować – lepiej skapitulować przed złożonością tego świata i postawić na stare-dobre poczucie humoru… Skapitulować w sensie przyjąć, że i tak wyprowadzi cię on z równowagi, a nie że masz mu się w pełni poddać. Trzeba płynąć przez życie, ale niekoniecznie z prądem – być w świecie, ale pozostać dla niego w pewnym sensie martwym, mieć swoje własne odniesienia.

Mimo wszystko wierzę, że ktoś jest, bo wszechświata, który powstał sam z siebie nie rozumiem jeszcze bardziej niż Boga. Tak – wszystko polega głównie na nierozumieniu… Jeśli wydaje mi się, że rozumiem, to… albo mi się wydaje, albo rozumiem tylko przez chwilę, akurat coś złoży się w całość – już czekając, aż kolejne pytanie rozwieje wszystko w pył.

Show More