Trenowałem ministranta. Przyprowadził go, ucznia prywatnej szkoły katolickiej, ojciec. Zakręcony był jak sandały Sindbada. W kościele widziałem jak służy do mszy. Szkoła katolicka, ministrantowanie, na zawody nie pojedziesz, bo musisz się uczyć.
Wyobrażam sobie chwilę, w której taki dzieciak styka się po raz pierwszy z kawałkiem „Pierdolona era techno” i jako pierwszy udostępnia właśnie ten klip, na którym banda dzieciaków przemyka przez miasto szturmem na deskorolkach. Tak właśnie było – już wtedy wiedziałem, że zaczyna się… jazda.
Najpierw zaczął znikać z treningów. Później słyszę od innych uczniów, że spotkali go na juwenaliach, jak słaniał się z flachą w łapie i przywitał ich tekstem:
– Chcecie, chłopaki?
Potem już kluby i ciuszki, opierdalam go za przyjście na trening w koszulce, która reklamuje organizacje, z którymi mi nie po drodze. Rozumie – do czasu.
Spotykam starego na pielgrzymce.
– Jak tam młody na treningach?
– Rzadko jest, może raz na dwa tygodnie.
– Tak? A wychodzi codziennie.
Przypominam sobie samego siebie, kiedy w pewnym momencie zamiast na treningi umawiałem się z pierwszymi dziewczynami. Byłem jeszcze młodszy od niego i też z tym Bogiem nic mi się nie zgadzało.
Po jakimś czasie znika zupełnie.
Ostatnio mijał mnie na deskorolce, śmigał z ziomkiem jak w tym klipie Analogsów.
– Dzień dobry.
– Dzień dobry.
Pomyślałem jaka to standardowa historia. Może gdyby tata-pielgrzym dobrze wyczuł i puścił go na zawody? Chciał jechać, jeśli by to poczuł stałoby się to częścią jego osobowości, jak później deskorolka.
A może wreszcie dzieciakowi dobrze? Może po prostu musiał spierdolić jak najdalej od dorosłych i naszych miejsc, naszych ambicji…
Trzymaj się tam i nie połam.