Dłuższy czas tu nie pisałem, ale tak się złożyło, że pisać nie mogłem. Wylądowałem na SORze w mieście, w którym byłem akurat z dzieciakami na letnim zgrupowaniu sportowym. Bez zbędnego rozpisywania się – poważna kontuzja prawego barku, która dwa tygodnie nie pozwalała mi nawet leżeć w pełni komfortowej (bez skręcania się z bólu) pozycji, a co dopiero stukać w klawisze. Jak dobrze…, siadam do tekstu z ogromną chęcią, jeszcze bez pełnego czucia w ręce, bolesne prądy przechodzą przez prawą stronę cielska, ale powoli zaczyna być z górki – ból ustępuje.
Zajechałem pod stare śmieci i wydały się, jak zwykle po spaniu w obozowych warunkach, a do tego z przystankiem w szpitalu, tak piękne jakby nie były zwykłym starym blokiem. Na leżącym nieopodal dużym placu zabaw chłopaki bawią się w MMA w piaskownicy, obserwują ich z huśtawek równie młode panny. Obok jakiś małolat wskakuje hulajnogą na krawężnik, a koleżanka kręci go telefonem. Na wszystko jak zwykle patrzy krzywym okiem kilka bab z okolicznych balkonów i jakiś łysy zgred z psami. Welcome Home. Kto ma się sam wychować, ten sam się wychowuje, nawet jeśli mamy rok 2021, covid, czy inny syf. Dzieciaki, podobnie jak dorośli, zyskały „tylko” setki nowych bodźców, które pomogą im zryć sobie, lub innym, czaszkę. Poprzeczka, by tu się uchować na człowieka, została podniesiona. Ale słyszałem od nastoletniej podopiecznej, wcale nie takiej grzecznej, że nie chce skończyć jak rówieśnicy, którzy zaczęli chlać, ćpać. Nie można skreślać współczesnych dzieciaków, tak jak są narażeni jeszcze bardziej niż w dziewięćdziesiątych, tak też są jakby bardziej świadomi swojego istnienia i świata, który znacznie się skurczył przez ostatnich piętnaście lat. Ludzie jak zwykle sobie poradzą. Popsują się nawzajem, w ten, czy inny sposób, ale gatunek przetrwa, aż ktoś na tej najwyższej górze nie zachce inaczej.
Póki co zwiedziłem SOR, na którym interweniują ludzie, nie siły wyższe, ale przedstawiciela sił wyższych również spotkałem – spowiedź u Franciszkanina w poczekalni była specyficzna, a akurat jej potrzebowałem dla wzmocnienia ducha. Kolejne szpitalne starcie z siłami wyższymi, a niektórzy byli zdania, że wręcz przeciwnie – z tymi najniższymi (strachem) miałem już na sali, którą dzieliłem z kilkunastoma pacjentami.
Przez cały wieczór i część nocy towarzyszyły mi rozpaczliwe, właściwie krzyczane w jęku i rozpaczy fragmenty zdrowasiek jakiejś babci, z naciskiem na fragment „teraz i w godzinę śmierci naszej”. Leżałem sobie z tym bareczkiem, a za mną kobieta, która właśnie próbowała dobić się do najważniejszej z bram. Ja także wierzący, ale jakże inne mamy w tym momencie perspektywy. Spowiedź i po kłopocie, a tam próba zachowania nadziei na życie wieczne. Zdrowaśki były jednym z wielu krzyków zapętlanych z regularnością kilku minut, aż kroplówki przejęły panowanie nad ciałem.
Kto jeszcze krzyczał? Facet o rurce w swoim penisie.
– Heniuś! Heniuś! (chwila pauzy) Weź nożyczki i odetnij tą rurkę!
– Kim jest, kurwa, ta Heniuś? – pytamy się z sąsiadami, ale po chwili przerywa babcia:
– Teraz i w godzinie śmierci naszej! Teraz i w godzinie śmierci!
– O Boże! – krzyczy ten od „Heniuś”. Myślałem, że już zamilkła! A po chwili swoje…
– Heniuś, odetnij rurkę! Resztki jakoś wygrzebię!
Wychodzę na korytarz. Franciszkanin się uśmiecha, jedyny na SORze. W moim kierunku człapie jakiś typ o kulach. Od razu widać, że asior.
– Ziomuś, masz szluga?
– Nie.
– Kurwa, wyszedłem z kryminału po trzech latach i świata nie ogarniam, tu nigdzie nie można kupić szlug! Byłem na dworcu i mnie kurwy z ochrony zagazowały, rozumiesz? – żali się, pomijając powód, przez który ochrona dworca musiała użyć gazu.
Później okazuje się, że leżymy na tej samej sali.
– Panie X – młoda, ładna pielęgniarka wjeżdża do niego z buta – nie wolno tu pić!
– Jakie pić, o co chodzi?
– Jak pan tu trafił miał pan 2,4 promila i to nie spada, a wręcz przeciwnie – rośnie. Proszę pokazać mi tą wodę!
– Nic pani nie pokażę, co to, kurwa, służba więzienna?
– Nie, służba szpitalna – proszę nalać wody w mój kubek.
– Heniuś, Heniuś, odetnij kabel z fiuta!
– Teraz i w godzinę śmierci naszej… Zdrowaś Mario…
– Nic, kurwa, nie będę lał, wody nawet nie mogę pić?!
– Na monitoringu widać jak kradnie pan i pije płyny do dezynfekcji!
W końcu tak zagadali typa, że sam się poodpinał od kroplówek i wyszedł o tych kulach. Mimo wszystko próbowali go namówić.
– Niech pan przestanie tu pić i wyleczymy pana. A tak to jutro wzejdzie słońce i tak będzie boleć, że i tak trafi pan do nas na SOR.
Pomyślałem o tym jak głupio kręci się życie niektórych osobników. Więzienie, dworzec – gaz, chlanie środków do dezynfekcji na SORze, ucieczka z SORu – powrót na SOR, a między tym krzyczenie, że on jest tu największym człowiekiem ze wszystkich na sali. Można się pogubić w tych ulicznych hasełkach. Tak jak młody ćpunek, który również leżał niedaleko mnie.
– Nie może pan jeść, a tym bardziej popijać kolorowymi, chemicznymi napojami!
– Nie mogę jeść?
– No nie, w innym wypadku leczenie jest bez sensu.
Ćpunek lamentuje teraz gorzej niż ta babcia…
– Boże, zawsze mi czegoś zakazują! Jak nie szukają u mnie narkotyków to bułki z szynką! Nawet bułka z szynką jest zakazana! – po tej przemowie stwierdził, że wszyscy na tej sali jesteśmy śmieszni (bo leżymy i się leczymy) i wyszedł.
I tak zleciała ta noc, o brajdaszkowie moi, pełna rozmaitych krzyków i dialogów. Leżałem patrząc w sufit, pragnąc znaleźć się ponownie w gromadzie krzyczących dzieci z obozu, które do teraz uważałem za momentami wkurzające. Byłem pełen podziwu dla młodych pielęgniarzy-studentów. Nie widziałem, by przez noc kogoś olali, chyba, że tego od odcinania kabla od fiuta, mi też pomagali w momentach bólu nie do wytrzymania, naćpali mnie kroplówkami. Przede wszystkim z szacunkiem, cierpliwością, ale i niezbędnym im do pozostania przy zdrowych zmysłach poczuciem humoru, zasuwali całą noc przy cewnikach starszych pań. Tłumaczyli odważnie i cierpliwie – babciom, pijakom i ćpunom, czuć było, że mają misję. Jak dobrze, że niektórzy decydują się w ten sposób zarabiać na życie, ja bym nie mógł.
Gorzej z ogólnym stanem służby zdrowia. Zostawili mnie na noc chyba po to bym słuchał opisanej tu smutnej strony życia, bo lekarz, który miał mnie nazajutrz przebadać… okazał się („jednak”) być na urlopie. Aha.
Można było się zbierać, obojętnym krokiem po podanych dożylnie przymulaczach opuścić SOR…
PS: Doleczyć się muszę w domu, najgorsza jest nieunikniona przerwa od uprawiania sportu. Pozostaje sport oglądany. Zakończyły się jakiś czas temu Igrzyska, nie miałem akurat siły o nich pisać. „Jakiś facet”, który pracował na budowie by przygotować się do Tokyo, przywozi medal. Smutne to (źle zarządzane rozdawanie kasy na sport w miastach), ale jednocześnie piękne – Igrzyska Olimpijskie, mimo, że „to już nie to” nadal promują ten „prawdziwy sport”. Prawdziwy w sensie ten z pasji, gdy na szczyt, na ekrany światowych telewizji dochodzi szary człowiek, który niedawno zapieprzał z taczką. Bawił się być może w zwykłej osiedlowej piaskownicy, obserwowany z okien. Na szczycie piłkarskim przykładowo, wielu jest chłopaków z „ciekawą historią”, ale – no właśnie, brak kasy to dla nich od dawna historia, zanim dojdą do jakiegokolwiek pucharu, są już zawodowcami, często milionerami. Dawid Tomala to taki Rychu Peja, z szarego życia na szczyt w swojej dziedzinie i to za własny hajs – wolimy takie historie niż historię sukcesu Dinama Zagrzeb, ale to mecze Legii z Dinamem Zagrzeb chętniej oglądamy, co poradzić – sport profesjonalny daje rozrywkę. Nie widziałem nawet sekundy startu Dawida Tomali, więc możemy sobie jedynie opowiadać piękne historyjki, największa gra rozgrywa się z grubymi milionami w tle. Tak jak dzisiejsza rozgrywka o Ligę Europy, którą obejrzę na silnych środkach przeciwbólowych – ten zestaw pomoże zapomnieć o przemijającym czasie…