Nadal dużo słucham i czytam, ale nic z ostatnich tytułów nie zostawało ze mną na tyle długo, by to recenzować i polecać. Nawet nowa płyta Sokoła, rapera, którego projekty z Marysią Starostą („Czysta Brudna Prawda” i „Czarna Biała Magia”) zrobiły na mnie bardzo duże wrażenie… To prawda – ile można nawijać o mrocznych stronach życia (aczkolwiek na „NIC” znajdziemy szczątki „tego Sokoła”)? Tak jak w artyście muzyka nie wywołuje już takiego podniecenia i chęci opowiedzenia „czegoś nowego i mocnego” jak dawniej (istnieje w ogóle coś takiego? Nowe już chyba muszą opowiadać nowi, jak – no niestety – Mata…), podobnie we mnie jako odbiorcy potęguje się wrażenie typu „no i co w związku z tym?”. Zmieniamy się, wypalamy – taka kolej rzeczy, ani to wina Sokoła, ani słuchacza.
Tak jak Ten Typ Mes, który latami opowiadał o wesołym życiu singla, czyniąc z tego wręcz ideologię, aż wypuścił (tego samego dnia co Sokół) „Hello Baby”, na okładce którego… przytula swojego bobasa (mojej żonie bardzo przypadła do gustu ta płyta). Czasem te metamorfozy są zabawne, ale generalnie normalne. Nie jestem przekonany do teorii, że „być taki sam” przez czterdzieści lat życia jest powodem do przesadnej dumy… To raczej dowód na fakt, że własna „sztywniutkość” przysłoniła piękny świat i jest pretekstem do braku rozwoju. Jeśli ktoś po czterdziestce jest taki sam jak wtedy, gdy miał dwadzieścia lat, to chyba nie odrobił pewnych lekcji i nie zajrzał obiektywnie w siebie. Oczywiście można być „taki sam” i mimo wszystko w porządku, albo zmienić się na gorsze, to osobna kwestia.
Ostatnio czytałem też kilka autobiografii bardzo kontrowersyjnych artystów, którzy zdążyli mnie czymś urazić – Mariny Abramović, Sinead O’Connor, listy Allena Ginsberga itp. Celem była próba zrozumienia tej ich kontrowersji, cóż – i tak twierdzę, że są pojebani, jak to z ludźmi sztuki bywa, nie ma co w tym szukać logiki. Po lekturze Abramović nadal nie rozumiem (tudzież nie poważam) jej formy tzw. sztuki współczesnej – jakby co, to próbowałem…
Z filmów częściej szukam perełek niż sprawdzam nowości. Jak wielu arcydzieł jeszcze nie widziałem?
Jednym z nich z pewnością był „Dystrykt 9”. Jest to wspólna produkcja Kanady, Nowej Zelandii, RPA i USA, mająca premierę w 2009 roku. Jeden z filmów zwanych „inteligentnym s-f”, filmem fantastycznym z przesłaniem (jak słynny „Black Mirror”).
Nad Johannesburgiem, miastem w północno-wschodniej części Południowej Afryki, 28 lat temu pojawił się… statek obcych. Nic dodatkowego się jednak nie wydarzyło, aż w końcu ludzie postanowili samemu otworzyć wiszący nad miastem obiekt i zastali w nim setki tysięcy kosmitów w nienajlepszej kondycji. Postanawiają przesiedlić ich do getta nieopodal statku (tytułowy „Dystrykt 9”), a prywatna spółka zainteresowała się ich bronią.
Kontrolę nad obcymi zlecono Multi-National United (MNU), które pewnego dnia postanawia przesiedlić „imigrantów” z getta do nowego obozu namiotowego z dala od miasta. Wabią obcych zmianą warunków na lepsze, ale tak naprawdę nowe miejsce prędzej przypomina warunki obozu koncentracyjnego niż domu. Przesiedlenie ma nadzorować Wikus Van De Merwe, który swoją postawą wobec przybyszów uosabia wszystkie najgorsze cechy (z ignorancją na czele), zresztą podobnie jak jego ludzie („wykonujący rozkazy”).
Do czasu, aż wydarzy się pewien kluczowy dla fabuły wypadek…, ale to już odkryjcie sami.
Aluzja jest oczywista, a wnioski niewygodne. Oglądając ten film zaledwie kilka dni temu, miałem przed oczami granicę polsko-białoruską. Nie to jak zachowują się tam polscy żołnierze – prędzej białoruskie służby, czy handlarze biletami. Przyznacie, że nieistotne jaka jest sytuacja polityczna, ale w stosunku do ludzi trzeba być… człowiekiem, inaczej dojdzie do kolejnej tragedii. Niełatwe jest tu wyczucie granicy. Służby zarówno nie mogą być zbyt uległe w odpowiedzi na agresję, nie mogą też nie wczuwać się w sytuację drugiego człowieka. Muszą pomóc mu na tyle na ile mogą, chociażby samym nastawieniem. Tego typu refleksji podczas seansu pojawia się wiele.
Budżet „Dystryktu 9” nie był tak duży jak tych wszystkich „Predatorów” i innych mało wnoszących produkcji s-f, mimo to twórcy dali radę. Jakość efektów specjalnych nie przeszkadza w zatopieniu się w akcję, która często kręcona jest kamerą „z ręki”, a nawet kamerą przemysłową. Film zawiera sceny dokumentalizowane, przez większość seansu mamy wrażenie oglądania reportażu.
Od premiery minęło już 12 lat, ale myśląc o tym, co z ostatnio sprawdzanych dzieł sztuki recenzować, tylko przy „Dystrykcie” nie miałem wątpliwości. Zmierzcie się, bardzo aktualne.