Ministerstwo Odlotów

Fanzin o wszystkim i o niczym…

Twórczość Chodnikowa

OPOWIADANIE / Ja i moje, k****, Kung Fu!

W hołdzie starym, inspirującym czasom…

W hołdzie pasji rodzącej się w nas za dzieciaka…

BUTELKI I KYOKUSHINKAIKIDO

– Proszę natychmiast zabrać te butelki spod drzwi mojego klubu!

– Ziomuś! – krzyknął i podszedł bliżej chwiejnym krokiem, wystawiając w moim kierunku napuchnięte, sklejone czymś paluchy – Wpuść mnie do łazienki, łapy mam tłuste, obmyję trochę, co?

Cuchnął wszystkimi alkoholami świata, ale tymi poniżej dziesięciu złotych, a może nawet płynem do dezynfekcji rąk.

– Co, kurwa!? Jeszcze masz tupet mi się do klubu wbijać? – odpowiedziałem – idź stąd i zabierz stąd ten syf.

Patrzyliśmy sobie w oczy w odległości metra. Mimo, że był zniszczony – miał w spojrzeniu coś z kryminalisty.

– Że co, kurwa!? Ja mam ci, kurwa, sprzątać? – wydawał się naprawdę oburzony moim oburzeniem, mimo że staliśmy po kostki w jego śmieciach pod moim miejscem pracy, które traktuję jak drugi dom.

– Cztery lata trenowałem Kyokushinkai! – dodał przez zaciśnięte zęby, a brzmiało to prawie jak wywód z serialu „Cobra Kai”. Brakowało tylko muzyki z lat osiemdziesiątych, albo lepiej jakiejś orientalnej, jego towarzyszka melanżu – żulówa – mogła zagrać na tradycyjnym japońskim instrumencie uśmiechając się szkorbutem. Pan Miyagi też lubił wypić.

Głęboko odetchnąłem. Jakiś czas temu z podobnych powodów przegoniła ich moja pracowniczka, wtedy oświadczył jej, że cztery lata uprawiał Aikido i dodał, że może ją poskładać, a zatem cholera wie, co ćwiczył, ale przynajmniej pozostajemy w obrębie Japonii.

Jedna z zasad Taesoodo, a jest ich w sumie pięć, to samokontrola. Odwróciłem się i zacząłem schodzić w dół po schodach do znajdującego się w piwnicy klubu. Do mistrza KyokushinkAikido podszedł jego kumpel, a jeszcze większa liczba kompanów mistrza siedziała na pobliskim murku. Zaczęli się na mnie nakręcać, skubani, komicznie machając łapami.

– Chodź tu, kurwa, chodź tutaj!

Koniec miłosierdzia. Koniec zasad z Dalekiego Wschodu i koniec papieża Franciszka. Wszedłem do klubu po rękawice, aby nie otłuścić się niczym ręce pijanego mistrza, a żule czekały w poczuciu satysfakcji.

Szafa niczym w kryjówce Batmana, przejechałem po niej wzrokiem i ubrałem piankowe rękawice firmy Macho. W Taesoodo pojawiły się one jakoś w latach dziewięćdziesiątych. Problem polegał na tym, że wprowadzono je na zawody, a one nie były przeznaczone do typowego walenia się po mordach, jak to mają w zwyczaju nasi rodacy, tylko do walk a la semi contact jak stare amerykańskie Karate. Eh, nie było mi dane w takich wystartować na zawodach, nie moje czasy, ale wyżebrałem jedną parę od prezesa federacji na kursie dla instruktorów. Musiałem je mieć i trzymam teraz niczym relikwię, używam czasem do ćwiczeń na worku, na tarczach, czy – jak już wiecie – do ogarniania szukających guza meneli. W podobnych wystąpił Jean-Claude Van Damme jako czarny charakter podczas walki finałowej filmu „No Retreat. No Surrender” z 1986 roku. Od kiedy zobaczyłem za małolata ten szpagat na linach ringu i te walki, chciałem takie mieć, lepiej późno niż wcale. Uśmiechnąłem się niczym Joker.

Zadowolony wybiegłem w nich po schodkach, ale nadal liczba zadanych w twarz ciosów rękawicą Macho wynosi zero. Kopnięty niepozornym prostym, nadal wyzywający mnie żul, poleciał kilka metrów w tył, zupełnie jak w filmach Kung Fu z Jackie Chanem i innymi chińskimi skurczybykami. Przy tym walnął głową w płytę chodnikową, a wraz z nim ku niebu poszybowała butelka mleka, którą o dziwo pił, sądząc pewnie, że cudownie pomoże mu ona w zwalczaniu objawów dwudziestoletniej imprezy. Wszystko dookoła było obryzgane na biało.

– O kurwa! – pomyślałem w stylu raczej tego bliższego Wschodu i chwyciłem go za szmaty, oparłem o nogę, patrząc jak jego towarzysze rozbiegają się w cztery strony świata. Głowa zwisała zbyt swobodnie, przestraszyłem się. Nie wiem, czy bardziej o jego życie, czy o swoją wolność. Przeciągnąłem go chodnikiem na pobliski trawnik – pełen ich śmieci, na szczęście zaczął mrugać oczami, a po chwili wstał o własnych siłach. I to z jaką refleksją.

– Byłem w wojsku, poradzę sobie!

Odszedł, prosząc bym nie wzywał policji. Jebani, nigdy nie tracą tego specyficznego poczucia humoru. Butelek nie posprzątali.

Mogłem wreszcie przygotować się na kolejny, typowy dzień pracy. Po trzydziestu minutach było tu już około trzydziestu dzieciaków. Ustawieni po trzech w kilku rzędach uczniowie zajmowali swoje miejsca hierarchicznie, według kolorów pasów. Ceremonia rozpoczęcia i zakończenia treningu była taka sama. Moje certyfikaty za kolejne stopnie mistrzowskie wisiały dumnie na ścianie sali. Podobnie jak zasady Taesoodo.

A KTO TO BYŁ BRUCE LEE?

Tego dnia przyniosłem im oryginalne DVD z „Wejściem Smoka”.

– Zobaczcie! Kupiłem to! – machnąłem pudełkiem przed młodą wiekiem grupą. Ku-pi-łem, nie pobrałem, nie obejrzałem w necie! Trzymam te filmy na półce, bo są dla mnie kultowe. A wy? Będziecie mieli w przyszłości coś, co będzie dla was kultowe?

Patrzyli na mnie jak na amebę, kiwali głowami „na tak”, podobnie kiwało się nauczycielowi w podstawówce, udając, że doskonale wiemy o czym mówi.

– Czy coś z klimatu sztuk walki ma szansę stać się dla was czymś ważnym? Macie swojego idola, jak starsze pokolenia miało Bruce’a Lee?

– A kto to był Bruce Lee? – spytał jeden z uczniów, a mi opadły ręce i przystąpiłem do części praktycznej treningu. Do budowania szybkości, siły, wytrzymałości i techniki.

– Ten dzieciak ma czternaście lat i nie wie kim był Bruce Lee, wyobrażasz to sobie? – rzuciłem do kobiety od papierów w biurze klubu, odwieszając pas do szafy.

– Przecież to normalne, oni nie znają Bruce’a Lee, Maryli Rodowicz, pieprzonych Backstreet Boys i „Strażnika Teksasu”, a ty ciągle zdziwiony – potem mają cię za dziwaka. O „Fame MMA” z nimi pogadaj, jakiś karzeł leje się z YouTuberem i założę się, że pół klubu to oglądało!

Paulinka, dziewczyna od papierów, organizacji klubu i księgowa w jednym, nie do końca rozumiała moje fascynacje, a co za tym idzie pogląd, że ćwiczący sztuki walki powinni znać ich ikony, poznać inspiracje swoich trenerów i nierzadko rodziców. Ja tymczasem wziąłem na siebie misję nauczenia moich podopiecznych, opowiadania dzięki komu ich tata wracając z kina za czasów szarego PRLu walił z buta w przydrożny śmietnik.

Siedzibę naszego klubu wypełniły plakaty z kultowych filmów, zawiesiłem nawet – niech dziadkowi będzie – „Rocky’ego”. Boks to nie to samo, brak tu tej azjatyckiej mitologii, ale film motywował. Korytarze zapełniłem również wizerunkami prawdziwych mistrzów sztuk walki, niebędących przy tym aktorami. Czułem jakby wewnętrzny przymus i odpowiedzialność za przekazanie sztafety kolejnemu pokoleniu. Te postacie zmieniły przecież życia niezliczonej liczby ludzi i przyczyniły się do powstania wielu klubów.

– Pamiętasz jak nagadałeś dzieciakowi głupoty o tym Bruce Lee na jakichś zawodach? – spytała z uśmiechem Paulinka, która ma bardzo dobry kontakt z dziećmi.

Pamiętam. Siedzieliśmy w przerwie między rundami jego walki turniejowej. Panikował, bo rywal był mocny.

– Nigdy nie wpadaj w panikę! Bądź jak Bruce w „Wejściu Smoka”. W jednej ze scen powalił swoim nunchaku znaczną część straży Hana, czarnego charakteru tego filmu, po czym odcięły go drzwi – złapali Bruce’a w pułapkę. Zamiast panikować, Bruce przewiesił swoje nunchaku przez kark i usiadł po turecku. W samym środku pułapki! I oczywiście dał radę!

– Słucham trenerze? Nie rozumiem…

– Dobra, nic. Po prostu zachowaj spokój i rób to, co potrafisz.

Od zawsze byłem fanatykiem tego typu filmów. Najpierw one, a później także filozofia związana ze sztukami walki i kodeksem Bushido na stałe zagościły w moim sercu. Połączyły się jednak z wychowaniem na typowym polskim osiedlu, czyniąc ze mnie mieszankę mnicha i chuligana, dokładnie tak o Bruce Lee napisał jego ostatni biograf Mattew Polly. Lee zaczął przygodę z Kung Fu jako chuligan, a potem, po licznych lekturach mówił i myślał coraz bardziej jak taoistyczny mnich. Konflikt między mnisią wnikliwością, a chuligańską osobowością. Nie, nie czuję się w tym wyjątkowy i Bruce też nie był, to po prostu częste połączenie w środowisku sztuk walki, zmieszane ze specyfiką lat dziewięćdziesiątych i starymi filmami z kiepską grą aktorską i jeszcze gorszymi dialogami.

– Kto to wypożyczył? – spytał ironicznie mój dużo starszy kuzyn, wkładając kasetę VHS z „Amerykaninem w klasztorze Shaolin” do odtwarzacza, czyli do najważniejszego, a z pewnością najnowocześniejszego sprzętu w całym domu.

Wypożyczenie kasety było równie ważną częścią niedzieli, co pójście do kościoła, więc zachodni film – jaki by nie był – był oglądany przez ciocię, babcię, trzech kuzynów i ich siostrę. Siedem osób w małym pokoju z grubym dywanem oglądało film, a obraz od czasu do czasu podskakiwał na małym ekranie telewizora. Tylko ja w pełni czułem klimat. Jeśli chodzi o mordobicia, pewnie woleliby coś z Segalem, ale on nie kręci obrotówek, to Aikidoka (nie taki jak ten spod mojego klubu), więc jako członek rodziny z kasą na film, rozegrałem niedzielę po swojemu.

– Mam zapisane, że już miałeś ten film – krzyczał właściciel wypożyczalni jakby robiło mu to różnicę, ale ponowne katowanie tego samego tytułu nie było pomyłką. Niektóre brałem po kilkanaście razy, czasem wysyłałem kolegę, bo mi było już wstyd.

Najstarszym kuzynom oraz ciotce ani przez chwilę, zresztą podobnie jest do dzisiaj przy innych okazjach, nie schodził z twarzy cień zażenowania seansem, ale oglądali, bo co mieli robić w 1997 roku? „Komnata Drewnianych Ludzi” ich nie ruszała, ja z kolei ukrywałem swoje podniecenie kolejnymi scenami mitycznego treningu.

WY I TE WASZE, KURWA, KUNG FU!

Potem wracałem do domu i kopałem w krzaki, skakałem po drzewach, podobnie mieli niektórzy rówieśnicy na terenie całej Polski – pasja płynęła prosto z serca.

Filmy Kung Fu, klasyczne dla takich ikon jak reżyser Quentin Tarantino i tak były dla mnie niczym przy klasykach tzw. filmów Karate, bo tak się je niepoprawnie nazywało, z Jean-Claude Van Damme, który akurat faktycznie był Karateką w specyficznym wydaniu amerykańskim.

– Oddech zaczyna się tutaj – powiedziałem na ostatnim treningu do podopiecznych, wskazując na brzuch, dokładnie jak filmowy mistrz Xian do granego przez Van Damme Kurta w „Kickboxerze”. Oddech w układach formalnych Taesoodo wychodzi właśnie z brzucha i jest specyficznie głośny.

Na takiej zasadzie, między prawdą, a inspiracją z dawnych czasów, dobierałem cytaty z klasyków i wplatałem w normalne szkolenie. Każdy dzień mógł stać się dla mnie spełnieniem marzeń, mogłem na chwilę połączyć w jedną całość moje przeszłe i teraźniejsze życie. Nie każdy ma taką możliwość, większość porzuca dziecięce inspiracje i nazywa to byciem praktycznym, dorosłym. Jak tam chcą.

Był rok 1997, miałem wtedy jedenaście lat. Upalne lato, trwała przerwa w zajęciach Kung Fu, na które już uczęszczałem w swojej szkole podstawowej. Dwa długie miesiące bez sztuk walki jawiły mi się jako coś strasznego, ale znalazłem sposób na brak bodźców, wypożyczając tony filmów Kung Fu i Karate, katując je godzinami i trenując samemu na podwórku. Tata powiesił mi na drzewie pierwszy worek treningowy. Starszy o kilka lat sąsiad podchodził do płotu, jak w tym filmie o Kargulu, opierał się o niego, wpieprzał czereśnie i szydził ze mnie oraz z kumpla, z którym ćwiczyliśmy. Widziałem go ostatnio – skończył jak każdy kto tylko i wyłącznie szydzi – z wielkim brzuchem i zbyt szybkim zdziadzieniem. Odwiedziłem mamę na święta, pomagałem jej na podwórku i znów pochylił się nad tym samym, wspólnym płotem. Spytał co u mnie słychać, ale chyba nie nadążał za opowieściami z zawodniczego i trenerskiego życia. Zwiedzanie, emocje, upadki i powstanie z kolan. Walka z mistrzem świata, niezła jak na mnie. Praca marzeń, dużo wdzięczności. Słuchał z wyrazem twarzy pełnym ironii, nadal przekonanym o własnej zajebistości.

– Wy i te wasze, kurwa, Kung Fu! – tak komentował mój trening ponad dwadzieścia lat temu wisząc na płocie.

Spojrzałem na niego na tle tych wspomnień i słuchałem wypalonego człowieka, gadającego jedynie o kolejnych libacjach. Jedna z moich pełnoletnich podopiecznych mawia: karma jest suką, bezlitosną! Ma rację. Oto ja i moje, kurwa, Kung Fu dwadzieścia cztery lata później.

JA I MOJE, KURWA, KUNG FU!

Miałem osiem, lub dziewięć lat. Przy wspólnym posiłku w kuchni tata spytał mnie nagle, czy chcę zapisać się na Kung Fu. Mój kumpel z ulicy, ten sam, z którym później ćwiczyłem na podwórku, ćwiczył już od kilku tygodni. Wcześniej byliśmy na pokazie zorganizowanym w naszej szkole podstawowej. Wtedy jeszcze były one wydarzeniem, pełna sala, oklaski, po wszystkim kolejka do zapisów – dziś pies z kulawą nogą nie chce nas oglądać. Wybijane z rąk noże latały tuż przy publiczności, a my obserwowaliśmy to oczami kokainisty. Stary Rafała, bo tak miał na imię mój ziomek, zapisał go od razu, a moi z jakiegoś powodu potrzebowali to przemyśleć.

– Jasne, że chcę!

– W porządku, ale musisz się dobrze uczyć.

– Będę, będę – przytakiwałem, ale tak naprawdę nie wiedziałem, co miałoby się zmienić, liczyło się tylko dotrzeć na salę.

Trening rozpoczynała medytacja. W Taesoodo, w którym ostatecznie zakorzeniłem, religijność, duchowość praktycznie nie istnieją, ale w Kung Fu owszem. Ukłon, a następnie przejście na kolana do pozycji medytacyjnej i grobowa cisza, która zdawała się trwać w nieskończoność. Nie wiem o czym wtedy myślał trener, ale o czym może medytować dziewięcioletnie dziecko, o Żółwiach Ninja? Razem z nowymi kumplami skupialiśmy się na tym, by nie puścić bąka, a jeśli już to cichacza. Po medytacji wykonywaliśmy ukłon czołem do ziemi w tej pozycji na kolanach i nie raz potężny bąk przerywał doniosłą chwilę. Trener nigdy tego nie skomentował, ale i nie przekazywał nam o czym mamy wtedy myśleć.

Ważniejsze zaczynało się tuż potem. Trening. W latach dziewięćdziesiątych, przed erą MMA, na Kung Fu był cały przekrój społeczny. Dzieci, starsi, lamusy, chuligani, ochroniarze, osoby nawiedzone i nienawiedzone. Trener i starsi koledzy byli jak bogowie. Podziwiałem ich siłę i technikę. Stali się pierwszymi żywymi autorytetami. Pierwszy raz odezwałem się publicznie, kiedy trener pokazywał kopnięcie z wyskoku i półobrotu, które na co dzień obserwowałem i przewijałem w filmach na VHS.

– Może pan pokazać jeszcze raz?

Pokazał drugi i trzeci, a my oczy kokainisty. Starsi klubowicze uśmiechali się pod nosem.

Ćwiczyłem tak i ćwiczyłem, regularnie dwa razy w tygodniu w klubie, na podwórku i w chacie, gdy rodzice byli w pracy. Sparingów na Kung Fu prawie nie odbywaliśmy, bo nie było tak łatwo jak dziś dostępnego sprzętu. Pamiętam, że całym klubem składaliśmy się na jeden worek treningowy. Nigdy nie sprawdziłem się na macie, bo zawody sportowe w Kung Fu nie istniały.

Pewnego dnia zaatakował mnie szkolny patus. Byłem jeszcze w miarę grzecznym dzieciakiem, on już kilka razy kiblował, palił szlugi i tak dalej. Szedł do mnie szybkim krokiem burząc się o jakąś bzdurę, a tu jebs – dostał w brzuch z bocznego idealnie w tempo, tak jak godzinami ćwiczyliśmy na sali. Leżał na plecakach rzuconych wzdłuż korytarza, nie wiem kto był bardziej zaskoczony, on, czy ja swoją własną reakcją na zbliżający się cel. Pozbierał się i popełnił ten sam błąd lecąc na mnie bez większej taktyki, powtórzyłem odruch i znowu leżał na glebie. Wstał, splunął w moim kierunku, pobluzgał coś i poszedł. Już mnie nigdy nie zaatakował. Czułem coś pozytywnego. To działa!

– Czemu go nie dogoniłeś i nie dojebałeś na amen? – pytał podniecony kumpel, który już w podstawówce specjalizował się w sklepowych kradzieżach i bójkach.

Nie odpowiedziałem, ale odpowiedź znałem. Trochę się jeszcze bałem.

Solówki w podstawówce miały niepowtarzalny klimat. Pamiętam jak jeden kumpel z klasy, którego zresztą pierwszym trenerem zostałem, lał się na pięciominutowej przerwie z kanapką w ustach. Czasu mało, trzeba było zjeść i jeszcze komuś dopierdolić.

Stop. Czy właśnie napisałem, że byłem czyimś trenerem już w podstawówce? Owszem. Jeszcze takim trenerem w cudzysłowie. Bawiliśmy się w to, co widzieliśmy na filmach akcji. Jak już się naoglądałem i trochę poćwiczyłem, odkryłem w sobie powołanie trenerskie. Przed szkołą zapraszałem chłopaków do siebie i próbowałem uczyć ich mojego, kurwa, Kung Fu.

Na przerwach laliśmy się zazwyczaj dla rozrywki, lub popisówy. Kulaliśmy się po żwirowym boisku, jakbyśmy byli prekursorami MMA, albo graliśmy na nim po pięć godzin w piłkę. Gruby i znudzony woźny pił gdzieś po kątach kotłowni alkohol, monitoring jeszcze nie był powszechny, a nauczycielki bardziej zainteresowane były starszakami chodzącymi zajarać. Mogliśmy spokojnie lać się po ryjach. To hartowało, ale i uczyło nas pokory, napinacze szybko zostawali obici. Wracałem z limem pod okiem głupio kłamiąc rodzicom.

Szybko pojechałem na swój pierwszy obóz sportowy. Ośrodek nad jeziorem w samym środku pełnego muszek i komarów lasu. Starsi klubowicze spali w domkach campingowych, nas – małolatów – rozlokowano w starych namiotach wojskowych, wyglądających gorzej niż w jeszcze starszych filmach wojennych. Nikt nie marudził, nawet gdy nas ulewa podtapiała, a torby pływały w kałużach. To nie były torby Adidasa, nikt nie przywiązywał uwagi do marki kawałka zszytej szmaty. Ulewa nawiedziła nas nocą, trener zawinął nas z tego basenu do jednego z domków i do czasu, aż uspokoiło się za oknem grał na gitarze i śpiewał, między innymi wietnamskie piosenki, bo trenowaliśmy między innymi wietnamską odmianę Kung Fu. Skubanemu dobrze szło, ale my czasem podśmiechiwaliśmy się z egzotycznych słówek, jeszcze nie będąc w stanie docenić klimatu, w którego właśnie byliśmy centrum.

Trener Janek był silnym, ale trudnym do rozkminienia człowiekiem. Nauczał religii w szkole, medytował na sposób dalekowschodni, a przy tym straszny babiarz. Mozaika wybuchowa i chyba dzisiaj mam to za nim. Pamiętam kilka z jego rzucających się w oczy romansów z pełnoletnimi uczennicami i spacery z nimi po ciemnych korytarzach szkoły, w której mieliśmy zajęcia. Tu – na obozie – znikał ze swoją w małym namiocie. Starali się być cicho.

Ja też miałem na obozie pierwszą dziewczynę, z którą się obejmowałem, co było chwilowo bardziej podniecające niż Kung Fu. Dyskoteki, treningi, przyjaźnie, które nie przetrwały próby czasu, ale wtedy były prawdziwe. Telefonu nie miał żaden dzieciak, przez jakiś czas pisaliśmy do siebie listy.

Dwa lata później, na kolejnym letnim obozie, dalekowschodnie rozkminy przeplatały się z pierwszymi szlugami, którymi poczęstował mnie starszy kolega. Poszedłem gdzieś z nimi za winkiel, nie wiedząc gdzie i nagle wyciągnęli paczkę. Trochę już nas to Kung Fu nudziło, w tym sensie, że nic się nie działo nowego, nie było zawodów sportowych, a wiedzieliśmy od innych ziomków, którzy z kolei stamtąd uciekli, że w Karate, czy w Taesoodo są. Zaczęliśmy kminić w tym kierunku przy trującym dymku i piwie bezalkoholowym.

Później w rodzinnym mieście chodziliśmy pod szkołę, w której były treningi Taesoodo i patrzyliśmy przez okna, podając sobie stópkę, jak zawodnicy w jednakowych białych strojach szykują się do turnieju tocząc sparingi w sprzęcie. Jakie to mistyczne, pojechać ze swoim mistrzem na zawody się sprawdzić, niczym w „Karate Kid” – pomyślałem…

Postanowiliśmy, że namówimy starych na przepisanie nas, co nie było proste i różnie się to kończyło. Mnie przepisali, widząc, że wracam do tematu przez kilka tygodni i przedstawiając sensowne argumenty. Mogłem rozpocząć nową przygodę i od nowa naćpać się poczuciem misji. Z czasem rzuciłem szlugi.

JA I MOJE TAESOODO

Tam przeżyłem prawdziwy szok i znalazłem nowe inspiracje. Były to czasy, w których z siłą kojarzyli się łysogłowi chuligani stojący pod klatkami na osiedlach. Też uległem temu stereotypowi, tymczasem największymi kozakami na sali okazywali się spokojni goście, a miesięczny problem z zakładaniem butów zapewnił mi kopem w żebra zawodnik z długimi loczkami na głowie, które kojarzyły mi się z lamusem, bo sam już latałem łysy i zacząłem schodzić na drugą, złą stronę życia. Pamiętam jak mama mnie okrzyczała po pierwszym ścięciu czupryny, że wyglądam jak z Auschwitz. Dresy i maszynka do golenia miały dodać kilka punktów do siły na podwórku, cóż – dodały kilka do wygody, to na pewno.

Taesoodocy kopali niesamowicie, ale czułem, że mogę ich przegonić, bo nogi od zawsze były moim atutem. Trenowałem z pasją i szybko pojechałem na pierwsze zgrupowanie centralne, gdzie zetknąłem się z zawodnikami podchodzącymi do tego amatorskiego sportu profesjonalnie. Kadry narodowe.

Obozy były cięższe niż te Kung Fu i to o wiele – tylko ćwiczyć i spać. No i bekę kręcić – z tym nigdy nie było problemu, zatem klimat był dobry. Grupa złożona z czarnych pasów zrobiła na mnie duże wrażenie. Ich podejście do treningu inspirowało i kojarzyło mi się z mistycznymi wojownikami, dla których wycisk jest sprawą życia i śmierci. Wiedzieli czego chcą.

I ta kadra trenerska, a raczej grupa mistrzów z różnych miast. Piątych, siódmych danów. Ciekawe treningi połączone były z rodzącymi kolejne chęci gadkami motywacyjnymi. Łykaliśmy to jak aktywista-napaleniec teorię spiskową.

Na koniec jednego z ciężkich treningów robiliśmy krokodylki na pięściach przez całą salę gimnastyczną. Po tym jak przy końcu długiego jak na to ćwiczenie dystansu padliśmy na parkiet mistrz złożył palce obu rąk i wygłosił…

– Z każdej drogi należy wrócić do domu.

Wszystko jasne. Szorujemy obtartymi kostkami w drugą stronę. Cały obóz dorzucano nam po i tak przedłużonym treningu podobnych obciążeń.

Mistrzowie prócz treningów z grafiku prowadzili niezobowiązujące konsultacje techniczne do późnej nocy. Na salę po 23:00 wchodził cieć obiektu i prosił, by już kończyć.

– Dobrze, dobrze, jeszcze pięć minut.

Cieć powtarzał podobną prośbę co dwadzieścia minut, aż w okolicach 2:00 w nocy po prostu wyłączał nam światło i wychodził.

Dzięki takim entuzjastom, dzięki obozom i licznym seminariom, moje umiejętności szybko rosły. Dołączyłem do klubowej czołówki najlepszych taesoodoków. Zacząłem startować na zawodach, mierzyć się z najlepszymi i pokonywać strach. Przegrywałem, wygrywałem, byłem przeciętniakiem. Setki, tysiące kopnięć, aż wychodziło się z sali na miękkich nogach. Taesoodo jest sztuką, więc musi być piękne – nasza technika po czasie stawała się miła dla oka. Kto szybko był znudzony powtarzającymi się treningami kopnięć i nie odnalazł, nie zostawiał w tym cząstki siebie – prędzej, czy później odpadał.

W międzyczasie mój pierwszy trener, Janek, oszalał, więc wybór zmiany barw po raz kolejny się obronił. Nigdy nie udało mi się z nim spotkać i spytać co tak naprawdę się stało, ale mieszanka religii chrześcijańskiej, medytacji dalekowschodnich i dzikich żądz podobno skończyła się wizytami u egzorcysty i u psychiatry, inni trenerzy na mieście tak później mówili.

Ja wytrwałem do dziś, do czasów, w których mam swój własny klub i mimo, że próbuję różnych rzeczy jeszcze nie oszalałem, chyba.

– Później nie będzie już tak łatwo, że treningi jakieś i inne pierdoły, będziesz musiał pracować – mówił mi z dobrym zamiarem tata, kiedy uprawiałem te swoje, kurwa, Kung Fu w jego ogrodzie. Bał się tego, czego boją się wszyscy dorośli ludzie – przyszłości. Na szczęście pasja i praca odnalazły siebie w moim przypadku.

Psiknąłem się dobrym perfumem i wyszedłem do klubu prowadzić zajęcia. Dostałem go na święta i miałem, według rad mamy, używać na specjalne okazje, ale dla mnie specjalną okazją jest każde spotkanie ze zwykłymi ludźmi, których uczę mojego, kurwa, Taesoodo. Nie ma w moim życiu bardziej specjalnych okazji niż te.

Zmieniałem się obserwując latami jak walczą. Do końca, do ostatniej sekundy, odwracając w nich wyniki pojedynków. Też walczyłem, ze wszystkimi, którzy stanęli naprzeciwko, ale gdzieś podczas walki grubiłem wiarę w zwycięstwo, może nie było tego widać, ale wewnątrz czułem, że już przegrałem i często faktycznie tak się działo. To w swoich uczniach odkryłem te cechy charakteru, a także wytrzymałość ciała, których zabrakło u mnie. Z pasją w oczach dokonywali niemożliwego, przełamywali się, nie brakło im woli – często motywowanej chęcią niezawiedzenia mnie, rodziców, kolegów i koleżanek z klubu. Nie wszyscy są wybitni, większość przeciętna – tak jak ja, ale we wczesnej fazie trenowania ludzi zaskoczyło mnie to, że pod osobą przeciętną może się wychować zawodnik wybitny. Doceniłem swoją pracę, uwierzyłem w siebie.

Obserwując latami jak dzieciaki trenują zastanawiam się często, czy one czują już jakiś sentyment do tego sportu, miejsca, ludzi? Zastanawiam się, czy ktoś zakochał się w tym tak jak ja kiedyś, wraca do tego myślami? Czy ktoś spojrzy ze łzami w oczach w przeszłość i powie: kurde, miałem fajnego trenera, który o mnie walczył, czy raczej: ciecia, który ciągle czegoś ode mnie chciał? Czy sport, który trenują stał się częścią ich samych, ukształtował, czy noszą go w sercu, nie tylko w pięściach i stopach?

Wiem tyle, że bardzo podobał im się serial „Cobra Kai”. To dobry początek.

(1.09.2021)

ALEX DELARGE

Opowiadanie jest fikcją literacką.

Taesoodo już prawdopodobnie nie istnieje, a gdy istniało, miało niewiele wspólnego z tym, o czym tu pisałem.

SMUGI / Choroba Zachodu obok wojny na Wschodzie

zmęczony presją udajesz się do psychologa

ten doradzi Ci żebyś odpoczął

 

a gdy przyjdziesz bez chęci do działania i powiesz mu:

„chyba wciągnął mnie w kanapę pieprzony Freddy Krueger!”

poleci ruszyć dupę

 

wychodzi więc na to, że jeśli przyjdzie do gościa od głowy ta sama osoba

korzystając z drugiej rady po zbyt dosłownym skorzystaniu z pierwszej

może wreszcie zrozumie tak zwany bezpieczny środek

 

instrukcję wydajnego życia w kapitalizmie

za którą płaci się po dwieście złotych-wizyta

 

tylko co z tego, że zrozumie

skoro piszę o Tym,

który na tym świecie już na zawsze pozostanie chory?

 

dla którego wszystkie trzy stany:

dorabianie się, lenistwo, a tym bardziej bezpieczny środek

nie mają głębszego sensu…

SMUGI / Paradoks

Mówią co wypada, mówią co przyswajać

Siłą uniwersalnego pomysłu na życie

Globalnej definicji drogi do sukcesu

 

W szkole podstawowej nauczycielka powiedziała mi

Dorosły będziesz na usługach dziecka idealnego

Mistrzyni interpretacji tekstów tak zinterpretowała zawiły bunt

 

Nie miałem nic do kujonów, o ile byli w porządku

Lubiłem jednego, dzisiaj jest lekarzem, wtedy nie patrzył na nas z góry, jak ta nauczycielka

Z chęcią przyjmuję dzieci idealnych dzieci do swojego klubu, który nie miał prawa powstać – ona już rozstrzygnęła

 

Paradoks – to oni przyszli do mnie

I nawet nie wiedzą, że stawiano nas w opozycji do siebie

Szczucie – na każdym etapie i przez wszystkich

SMUGI / Gniecenie

aktywowałem wieczorem hulajnogę elektryczną
leżącą w krzakach niczym pijak
i wiedziałem, że napiszę coś, co będzie miało przerost formy nad treścią
a może nawet nie będzie miało formy i treści
jechałem przez oświetlone centrum
już rozumiejąc fenomen tych hulajnóg
jeszcze jeden sposób płynięcia po mieście i obserwacji
sikających pod murem bezdomnych
popisanych bram
na jednej z nich było napisane
„Ludzie bez domów. Domy bez ludzi”
kiedy wpadłem na shishę na Starówce
człowiek bez domu zgniatał puszki naprzeciwko mojego stolika
mnie też do końca nie odczytają
co tu robimy sami i jakie są tego powody
gnieciemy puszki, gnieciemy notesy w kieszeni spodni
żeby jakoś tu przeżyć
miasto nas żywi i zabija
piękne miasto, które tak jak my przeżyło własną śmierć
niejedną
i czasem motywuje do zmartwychwstania, do dalszego gniecenia