Ministerstwo Odlotów

Fanzin o wszystkim i o niczym…

Mechaniczna Paplanina

Piękny świat (6) Verona, Lugano, zachodni brzeg Gardy!

Lato 2024, mogę porzucić na jakiś czas pracę i po prostu spakować graty, by ruszyć w stronę Włoch i – po raz pierwszy – Szwajcarii. Bardzo małe, ale już marudne dziecko na pokładzie, wymusza nocleg w niecałej połowie. Pada na Czechy, tuż przy granicy z Austrią. Niemcy omijamy, ze względu na trwające tam Mistrzostwa Europy w piłce nożnej i mecz Polaków w Berlinie. Szczerze? Nie chciało mi się nawet próbować na to Euro jechać (a było momentami ciekawe), może kiedyś.
Za bazę wypadową do… Lugano obieramy słynną włoską Gardę, jej zachodnią część. Wakacje połączone ze zwiedzaniem i żywym kontaktem z ciekawą Szwajcarią zapowiadały się ekscytująco. Czas drogi znad „naszej” Gardy do Lugano wynosi niecałe trzy godziny samochodem (w tym korki, wjazdy i wyjazdy z autostrad itd.), przynajmniej tuż przed sezonem wakacyjnym.
Najpierw jednak były Włochy – przede wszystkim włoska agroturystyka. Spokój, cisza, palmy, taras i baseny.
Napisałem cisza i spokój? Generalnie tak, jeśli nie liczyć faktu, że już drugiej nocy słyszymy awanturę w przylegającym do naszego tarasu mieszkaniu miejscowych. „Basta, basta!”, dźwięk tłuczonego szkła, męskie głosy, pół nocy krzyków. Italian disco.

Apartamenty na wzgórzu, basen, wyżej agro-noclegownia, jeszcze wyżej płot z patrzącymi zza niego dzieciakami – też by się wykąpały – (nie mogę przywyknąć) i wysoki mur z balkonami kojarzącymi się z historią o Julii. Na okienkach drewniane drzwiczki. Oliwki. Skwar, 35 stopni, albo ulewne deszcze i głośne grzmoty, jakich dawno nie słyszałem w Polsce. Czytam i piszę na balkonie, odpoczywam. Wioska, której nazwy nawet nie chcę próbować wymieniać. Fajnie, ale trzeba gdzieś się ruszyć, nie lubię ciągle leżeć jak placek.

VERONA – TYLKO NIE BALKON!

Godzina drogi. Pada deszcz, ciepło, ale spaceruję z upierdliwym parasolem, niczym włoski dżentelmen. Włoski dżentelmen, hm. „La Moda alle Puttane, Lo Stile agli Ultras” („Modę zostawcie kurwom, styl – ultrasom”, napis sprayem wspomniany w książce „Ultra” T.Jones’a, którą akurat czytałem, recenzję znajdziecie na stronie). Coloseum, trudno nie zauważyć, bo stoi w samym centrum. Na szczęście odbywa się jakiś festiwal i nie można zwiedzać. Espresso z budki chwalącej się długą tradycją za pomocą archiwalnych, czarno-białych zdjęć.

Pierwszym przystankiem był stadion Hellas Verona. Niegdysiejsza sztama Interu, do dziś kojarzona z brytyjskim stylem i naziolskimi poglądami. Swastykę znajduję równie łatwo jak pijących pod zamkniętym na cztery spusty obiektem czarnoskórych. Vlepki na old schoolowych bramkach jednoznacznie potwierdzają poglądy ultrasów Hellas, przynajmniej te tradycyjne. Motywy z casualowych ciuchów przemieszane z nazistowskimi trupimi czachami, tak też są kojarzeni. Robię rundę dookoła i rozglądam się po okolicy, cały czas z tym jebanym parasolem. Córka i żona czekają w aucie.

Po drugiej stronie ulicy umiejscowiony jest mały bar w barwach miejscowego klubu, z vlepkami na szybach. Zaraz obok zamknięty przez siestę sklep „The Firm”. Googlam i już wiem, że wrócę. Wracam o 15:30, typ akurat podciąga rolety. Od razu widać, że kibol, zresztą vlepki i dobór ciuszków nie pozostawiają wątpliwości kto prowadzi ten biznes. Robię zakupy i zawijam ile tylko chcę casualowych vlepek. Fajnie by było pójść na mecz. Niestety, Polacy dostają właśnie w tyłek od Austrii na Mistrzostwach Europy, ligi nie grają.

Verona ładna, pomieszanie tradycyjnych Włoch ze sklepami nietanich marek w tym Dr Martens. Do jakiegoś mitycznego balkonu Julii nie chce nam się nawet stać w stukilometrowej kolejce, wiadomo (aczkolwiek alternatywna wersja historii z Leonardo DiCaprio w roli Romeo mi się podobała, serio).

LUGANO – PIŁKA MNIEJ „ZADBANA” NIŻ HOKEJ

Kolejny dzień. Granica włosko-szwajcarska, wreszcie. Strażnicy Graniczni tak uprzejmi, że w ogóle nie kojarzą się z pracownikami teoretycznie zamkniętego państwa. Szwajcaria nie wstąpiła w szeregi Unii Europejskiej, ale znajduje się w strefie Schengen. Kupujemy vinetę za 45 euro, co ciekawe trzeba kupić roczną. No trudno, na taniochę w tym kraju nie ma co się nastawiać, dlatego też odpuszczamy noclegi. Jeszcze tylko niecałe pół godzinki drogi i jesteśmy w Lugano.
Trudno opisać jak piękne jest to miejsce. Trudno, bo dla każdego piękno oznacza coś innego (aczkolwiek zbyt wielu hejterów Szwajcaria akurat w tym względzie nie ma). Najpierw centrum, z kojarzącymi się włosko wąskimi uliczkami. Drogie sklepy, restauracje, knajpy i kawiarnie. Są też sieciówki, McDonald’s i tak dalej. Bardziej rzucająca się w oczy globalizacja niż u włoskich sąsiadów, Lugano to wszak niewielkie miasto, ponad 63 tysiące mieszkańców według statystyk z 2017 roku. Małe, ale ważne – turystyka, banki.
Co tu pięknego? Przede wszystkim, tuż obok centrum, widok na piękne góry oraz jezioro Lago di Lugano. Deptak, falujące łódki, a nawet rowery wodne i dziesiątki ławek, na których można kontemplować ten niesamowity krajobraz. Mógłbym tam siedzieć całą noc. Spokój.

To jednak byłoby zbyt mało. Żeby zaliczyć miejsce do atrakcyjnych, musi być stadion. FC Lugano, po odpadnięciu z Besiktasem Stambuł, trafiło z Legią do jednej grupy Ligi Konferencji Europy! W fazie ligowej mecz wyznaczono w Warszawie na 12 grudnia 2024. Oczywiście, zwiedzając jeszcze o tym nie wiedziałem.
Zaliczam obiekt FC Lugano, trwającą obok budowę nowego stadionu (niestety) oraz odświeżoną halę HC Lugano. O ile stadion jest kameralny, ale bardzo klimatyczny, hala wydaje się ogromna i bardziej komercyjna. Oba miejscowe kluby noszą czarno-białe barwy, co ujednolica liczne vlepki, do których dodaje się takie z biało-czerwonym, ładnym herbem miasta (z krzyżem i pierwszymi czterema literami Lugano). Zakładam, że kosy tam nie ma.

W jedną stronę szedłem od centrum pod stadion i znajdującą się tuż obok halę prawie pół godziny, zostawiając swoje, niezbyt czujące klimat panie, nad jeziorem.
Szykowałem się na zwiedzanie z partyzanta, zamkniętego stadionu, było wszak po sezonie, a FC Lugano to czołowy klub ligi szwajcarskiej. Tymczasem nie było żadnej spiny i pełen luz. Niestety oficjalny sklep klubu był zamknięty.
Najpierw wchodzę na oklejony vlepkami sektor gości. Miejsca stojące, barierki – klimat. Obok trochę krzesełek dla miejscowych.

Następnie bez problemu wchodzę na bieżnię lekkoatletyczną i z niej robię zdjęcia trybunie głównej, na którą też wszystkie bramki stoją otworem. Trochę betonowych miejsc stojących, „loża VIP” to średniej jakości krzesełka w barwach klubu. Na jej tyłach znajdziemy historyczne zdjęcia piłkarzy FC Lugano. Młyn miejscowych na „Stadio Cornaredo” przypomina sektor gości, miejsca stojące, barierki, tyle że po drugiej stronie boiska. Są to niskie, proste i zadaszone trybuny. Drugiej trybuny wzdłuż boiska nie ma, widzimy tam piękne góry, zatem gdy gra nas nudzi możemy chociaż kontemplować krajobraz.

Obok stadionu trwa budowa nowego, dźwigi kręcą się na pełnych obrotach. Cholera, z jednej strony szkoda. To normalne, że w końcu budują coś nowoczesnego w miejscu chaotycznego zlepku trzech różnych trybun (a jest jeszcze coś na zasadzie łuku, ale to jakby kilkupoziomowe schody), jednak jak nietrudno się domyślić, musi to zabrać część klimatu Against Modern Football. Przy budowie stoi tablica z projektem nowego stadionu, niski, zadaszony, przystosowany do potrzeb FC Lugano, może przypominać obiekt Zagłębia Sosnowiec.

Zaraz obok stadionu znajduje się rozbudowany skate park i skate shop, wręcz sąsiaduje on z sektorem gości i bocznym boiskiem, na którym akurat trenowały dzieciaki. Rampy itp. pokryte graffiti. Istnieje tu z pewnością kontrast do bycia bankierem, w Italii czasem mam wątpliwości. W oczy rzucają się elegancko ubrani panowie, cała masa, zawiodło mnie, że nie ujrzałem równie odpierdolonych kobiet. Czytam akurat „Złotą klatkę. O kobietach w Szwajcarii” – potrafią być tam traktowane dość konserwatywnie.

O ile stadion FC Lugano był otwarty i chodziłem po nim jak chciałem, znajdująca się tuż obok hala HC Lugano była zamknięta. Przynajmniej większość drzwi.
Znajduję jedną furtkę, którą wchodzę na koronę, na której znajdują się biura. Niczym ninja czmycham za obróconymi plecami pracowników i chcę wejść na trybunę. Niestety, wąskie wejścia są zamknięte, trochę się wdrapuje i widzę część lodowiska oraz pracowników budowlanych. Dzień po wizycie w Lugano czytam, że oddali do użytku odnowioną halę. Oglądam skróty kilku meczów, widać że miasteczko żyje tym.

Wychodzę z dużym niedosytem, ale to co widziałem spodobało mi się. Po pierwsze czerń krzesełek, świetnie kontrastująca z bielą lodu, co razem tworzy barwy klubowe HC Lugano. Są też miejsca stojące, z barierkami i vlepkami na bandach. Szwajcarska scena ultras na hokeju jest w stosunku do innych, tym bardziej polskiej, barwniejsza. Niedosyt ma te plusy, że pozostawiam sobie wiele do odkrycia.

W kiosku w centrum kupiłem – rzecz jasna, przepłacając – niemiecki magazyn „11 Freunde”. Dostępne też inne gazety piłkarskie z Niemiec, co jest ciekawe, znajdujemy się wszak we włoskojęzycznej części Szwajcarii.
FC Lugano zagrało kilka ciekawych meczów w Europie, ponownie znajduje się na czele ligi szwajcarskiej i przede wszystkim nie odpuszcza, dlatego do samego końca należy pozostać skoncentrowanym. Ma za sobą niewielką, ale wierną i kumatą grupę ultrasów.

SALO – ŚLADAMI „DUCE”

Niestety, musimy wracać. Dzień przeznaczamy na odpoczynek, następne na rozkładzie mamy malownicze włoskie miasteczka, w których trudno się nie zakochać. Salo, największa miejscowość na zachodnim brzegu Gardy. Zatrzymujemy się tu z myślą o muzeum Włoskiej Republiki Socjalnej Benito Mussoliniego (1943-1945). Republika została zlikwidowana po wybuchu powstania, którego uczestnicy zabili Duce.

Płacimy po kilka euro za wejście. Są zdjęcia, wielkie formaty plakatów z tamtych lat, hełmy, sztylety, flagi i tak dalej. Każdy fan włoskiego faszyzmu byłby zadowolony.

W mieście rzuca się w oczy wiele flag Palestyny zwisających z okien, są też wywieszone prześcieradła „Free Palestine”. Ogólnie w miejscach, które zwiedzaliśmy dostrzegamy liczne vlepki z propalestyńskim motywem i miejscowych muzułmanów. Burki plus okulary Gucci. Zza krat robię zdjęcia jakiemuś stadionikowi, ale nie wnikałem w futbol Salo dość głęboko, nie chcąc się już denerwować, że nic nie gra.

Jakieś pół godziny za miastem Mussoliniego znajduje się kraina cytryną, a raczej lemoniadą płynąca. Limone sul Garda, raj dla przyzwyczajonych do szarych blokowisk oczu. Ciasne, typowo włoskie uliczki i widoki na Gardę, wodę znajdującą się tuż obok deptaka. Niesamowite są kościółki i kościół umiejscowione, jak to w Italii, na tych stromych terenach.

POWRÓT

Wracamy, tym razem przez Niemcy, ponownie ze zwiedzaniem. Znajdujemy hotel w centrum Norymbergi. A jak Niemcy to… każdy człowiek sobie. Parada indywidualności, że tak to delikatnie nazwę. Masa osób, w tym kolorowi, w koszulkach kadry Niemiec, która dzień później grała z Danią na Mistrzostwach Europy. Mecz odbywał się w Dortmundzie. Byłem tak… zmęczony tym urlopem, że odpuszczam stadion 1.FCN oraz miejsce słynnych procesów. Basta.
Drugiego dnia rano wklepujemy „dom” w nawigację. Najbardziej w pamięci pozostanie niesamowita Szwajcaria, a przecież tak mało jej widzieliśmy, ale Italia również niezmiennie piękna.

PS: Dla zainteresowanych Szwajcarią. „Szwajcaria, bilet w jedną stronę, czyli jak przeżyć między krowami a bankami” (Joanna Lampka, 2022) była pierwszą książką o Szwajcarii, po którą sięgnąłem. Fakt, że napisała ją anonimowa dla mnie blogerka, osoba spoza klimatów stadionowych, czy muzycznych, stawiał pod znakiem zapytania „czy się zrozumiemy”. Tymczasem wyszło lepiej niż dobrze, może dlatego, że byłem napalony na kraj czerwonej flagi z białym krzyżem i wszelkie informacje o nim. Niestety, rzecz dotyczy głównie niemieckojęzycznej części i jej obyczajów, bo tam osiedliła się Lampka. Zresztą większa część materiałów, które napotkałem po polsku, opowiadała o wszystkich kantonach Szwajcarii tylko nie o włoskojęzycznym. Książka jest bogato ilustrowana, liczne wkładki z kolorowymi zdjęciami jak najbardziej na plus, to przecież zbiór opowiastek blogerki, a nie poważna literatura.

Uśmiech w Dachau, brak uśmiechu na hymnie Ligi Mistrzów…

Jakiś czas temu ruszył nowy sezon Ekstraklasy, zabrałem na inaugurację kilku młodych podopiecznych. Pierwsze wspomnienia dzieciaków to dziś „stare” aplikacje. Smutne, nawet jeśli zabierały je na prawdziwe wakacje.

Wcześniej, rano pojechaliśmy do Muzeum Powstania Warszawskiego, dawno w nim nie byłem, zbliżała się rocznica.

Jedna zawodniczka (ogólnie, lubię ją) jest fanką historii na tyle, że gdy zwiedzaliśmy obóz koncentracyjny podczas campu sportowego w Dachau, ustawiała się do zdjęć uśmiechnięta, autentycznie była szczęśliwa, że go zwiedza. Poza tym, mama kazała być uśmiechniętą do każdego zdjęcia, żeby pamiątki z dzieciństwa były pozytywne. Czy uczyła o zjawisku sztucznego uśmiechu w kontekście negatywnym? Wątpię. Mówię do niej – fajnie, że się uśmiechasz do fotek, ale może jednak nie tutaj? Pozostaję fanem czarnego humoru, lecz w pewnym wieku (cholera) czasem robi się niezręcznie. Banan na twarzy, w tle napis Obóz Zagłady, co my, wycieczka z Palestyny? W każdym razie, owszem, są jeszcze takie dzieciaki („które chcą”), od nas zależy jak (i czy) uczymy je pamięci. W Muzeum Powstania było bardzo tłoczno.
Po lekcji historii – lekcja od ultrasów, którzy przygotowali oprawę odnoszącą się do witania uchodźców. Tak jak brzmiały głosy twardego rozsądku z pozostałych miejsc Europy – „asymilujcie się, bo…”. Oczywiście, będzie jak w innych przypadkach na Zachodzie, zasymiluje się tylko jakiś procent, nie może to zadziałać inaczej, znamy naturę człowieka i samo życie. Wojny plemienne. Ostatnie dni – grupy z Ameryki Łacińskiej pojawiły się w Śremie, Kórniku i już słychać o nakazach opuszczenia kraju po krwawych atakach na Polaków. Czy jest możliwy inny świat, inne relacje między kulturami niż potłuczone butelki?
Wracając do meczu. Dzieciakom się podobało, mimo faktu, że przejście od oglądania Euro’2024 do Ekstraklasy nie było proste, nawet na żywo, a oni jeszcze mogą wierzyć, że w tak wysokiej frekwencji chodzi o piłkę nożną. Prawda jest taka, że w obecnym sezonie oczy pieką jeszcze mocniej. W takich chwilach najlepiej jest… pocieszyć się, że inni mają jeszcze gorzej, na przykład są szesnastą w tabeli I ligi Wisłą. Z drugiej strony UEFA rozkminiła to tak, że wiele klubów grających mocno przeciętny futbol może grać w europejskich ligach, nawet trzeciej, co zawsze jest ciekawsze niż kolejne spotkanie z Niepołomicami.
A, właśnie. Warto wspomnieć jeszcze o wygranym w męczarniach remisie z Broendby, a właściwie o kibicach gości (na zdjęciu). Byli najlepiej śpiewającą ekipą od dawna, przynajmniej w takiej liczbie. Szli na stadion już kilka godzin wcześniej, następnie w niedającym oddychać upale siedzieli na kortach tenisowych, by rozpocząć śpiewy, jeszcze pojedyncze, godzinę przed pierwszym gwizdkiem i lecieć z koksem przez całe spotkanie. Repertuar nie był może zbyt oryginalny, ale dawno nikogo z przyjezdnych tak dobrze mi się nie słuchało w sensie zaangażowania. Możliwe, że pomogła w tym wrażeniu nie najlepsza tego dnia forma gospodarzy.

Eh. Uśmiechaj się, nawet w obozie śmierci – ważne, że to zdjęcie, a ty masz mieć jedynie pozytywne wspomnienia. Reklamy podczas hymnu Ligi Mistrzów (na Canal+) są w porządeczku, bo przecież taki jest świat kapitalizmu, bądź dorosły i zrozum. Chcesz się wczuć? W dzisiejszym świecie nie brzmi to zbyt dobrze, brr, może nawet nieco fanatycznie, nawet jeśli tylko siedzisz z… produktami przed TV. Trzymajmy się w tych pierdołach i róbmy naprawdę pożyteczne rzeczy, np. pomagajmy ofiarom powodzi. Obok każdego trwa lokalna zbiórka.

Do następnego!

Kastracja salami?

5 lipca, leżę jak wieloryb i oglądam dwa mecze z rzędu. Piękna egzekucja Hiszpanów na dobrze grających gospodarzach i to w 119 minucie. Ciarki na ciele przypominają mi, że… lubię piłkę, bo co ja mam wspólnego z Niemcami i Hiszpanią? Nawet zagraniczne sympatie skierowane są gdzie indziej. No, ale… skurwiel wyskoczył do główki i uciszył Stuttgart.
Po 21:00 w Hamburgu CR7 udowodnił, że „nadszedł już czas” w futbolu na najwyższym poziomie, zaś jego kolegów z kadry ogląda się dużo przyjemniej. Szkoda, że dalej przeszli Francuzi, cały świat wie dlaczego, przyjemnie patrzyło się tam tylko na jednego piłkarza i nie był nim „człowiek w masce”. Mbappe wyglądał jakby dbał tylko o swoją twarz, trzymał się to za nos, to za szczękę, zaangażowania wydawał się mieć tyle, co znudzona Pani w nie swoim warzywniaku. Zarówno „twarz” reprezentacji Francji jak i twarz kadry Portugalii wyglądali w meczu przeciwko sobie niczym wystawieni dla kibiców z Azji celebryci, jakby po prostu mieli być. Przed dogrywką cała kadra Portugalii stoi w kółku i słucha trenera, a Ronaldo leży w środku.
Ale ja nie o fenomenie, który sam wie, że czas się zwijać.
Wszystkim znane są pseudo bijatyki piłkarzy, które najczęściej przypominały przepychanki dziewczyn z trzeciej ce (podstawówki), czy też emocjonalne kłótnie z arbitrem, który miał na przykład nie widzieć przewinienia (dzisiaj: nie pobiec sprawdzić VAR-u). Teraz nawet to zabrano futbolowi, bo pod groźbą żółtej kartki jedynie kapitan zespołu może dyskutować z sędzią. Media poinformowały, że UEFA jest zadowolona i przepis zostanie z piłką nożną na dłużej.
Dłużej trzeba będzie czekać na słynne Zajeb mu! Zajeb mu!? Na to wychodzi.
Nie twierdzę, że przepychanki na boisku są czymś w piłce niezbędnym, a arbiter ma biegać w ochraniaczu na zęby i kasku. Oczywiste, że decyzje UEFA się obronią, ma to sens (jak VAR), ale otoczka naszego (dzieciaków ze żwirowych boisk) futbolu na tym traci. Owszem, takie mecze jak Hiszpania – Niemcy nadal będą przyjemne dla oka za sprawą poziomu zawodników, ale wyobraźmy sobie, nawet nie tyle Portugalia – Francja, co szarą polską rzeczywistość ligową, nowoczesne stadiony, na których każdy mecz jest bliźniaczo podobny, z jeszcze jedną „emocyjką” mniej.
Co kolejnym krokiem? Sprawdzanie w wozie VAR ruchu ust piłkarza, czy oby nie przeklął pod nosem, niczym 41-letni Pepe po dogonieniu Francuza i wybiciu piłki na rzut rożny (fuck yeah!)? Kastrują nam ukochany sport, rzecz jasna we wszystkim mając „obiektywną rację”. Tyle, że na trybunach, przed telebimami i monitorami, gdzieś mamy spokój – szukamy nie tylko sportu, ale i płynących z niego emocji. Kto kibicuje od dawna czuje jak odchodzą, nie od razu, a taktyką salami, plasterek po plasterku.
Nic nie jest wieczne. Nostalgia…

Mistrzowie pięknych porażek na ziemi szowinistów

Choćby nie wiem ile reportaży o Hamburgu napisał portal X, ilu szarym ludziom Niemcy kojarzą się z tolerancją i wykolejeńcami, a ilu z odradzającym się, bo siedzącym głęboko pod skórą, poczuciem aryjskiego nadczłowieczeństwa (wrogiego nam, Słowianom)? Wiele razy byłem w Berlinie, w Hamburgu także, widzę jak bardzo lewica i skrajna lewica starają się, by sprzeciw wobec rasizmu był na pierwszym planie, wyskakiwał z lodówki. Z drugiej strony są przedmieścia, tzw. normalni ludzie (prócz lewicowej ulicy), są statystyki poparcia dla partii, są nastroje i trendy w social mediach. Kto o zdrowych zmysłach pochowa niemiecki kompleks i szowinizm?

Podczas meczu otwarcia Euro 2024 przebywam na imprezie związanej z robotą, spotkanie w tle na wyświetlaczu, słyszę typowe zakrapiane komentarze (różnych) ludzi przy stołach. Nikt nie wierzy w przemianę Niemców. Takich fragmentów historii jak III Rzesza szybko się nie zapomina, efektów pracy propagandy nie usuwa z DNA pstryknięciem palców, mimo że pokazano jej absurdy na wszelkie sposoby, od systemu edukacji po Netflix. Mimo, że po raz kolejny zachodni sąsiedzi wystawili na piłkarską imprezę kolorową jedenastkę. Adolf Hitler kontra wielcy, pijani kolesie w sukniach, którzy nienawidzą Anglii, 5:1. Tyle. Euro się rozpoczęło.

Mazurek Dąbrowskiego. Śpiewają rodacy na stadionie HSV, pod stadionem, w strefach kibica. Śpiewają w domach, w tym ja, wkurwiony tatuś pilnujący dziecka podczas czterodniowej zmiany. To fakt, przed Euro 2024 emocji miałem tyle, co przed Eurowizją – zero, traktując je jako coś na kształt zjazdu dziwolągów.

Polacy przed trudnym zadaniem, widzę jak śpiewają hymn, podoba mi się, a pod skórą coś odżywa – ponownie są lata dziewięćdziesiąte i czekam z kumplami chociażby na remis z Anglią. Odradza się wiara i poczucie więzi, myślę, że Lewandowski rozpoczynający na ławce też się do tego przyczynił. Ominęło mnie, że zafundował sobie botoks, bo tak dziwnie pościągany podczas tych śpiewów i krzyków? Co ja bredzę za populizmy, to tak oczywiste jak fakt, że podczas wspomnianej imprezy chociaż ktoś musiał zdradzić żonę. W każdym razie Lewy kojarzy się z erą „Narodowy roztańczony”, czyli meczami u siebie bez jakiegokolwiek klimatu. Jak nie to, to Olisadebe, albo Roger – zawsze, kurwa, coś.

A tu, proszę. Wychodzą chłopaki i grają, dając nam fajny mecz. Odczuwalny w kraju brak presji póki co dobrze na nich podziałał. Było mi smutno, bo ja wrażliwy jestem, razem z nimi – szkoda. Mistrzowie pięknych porażek kontra Holendrzy (z czym kojarzą się Holendrzy, liberalizmem, trawą, burdelami?), 1:2.

fot. Włoscy kibice zatrzymani przed meczem z Albanią (Euro 2024). Ponoć znaleziono przy nich sprzęt, ale ten tekst tego nie potwierdza: LINK

Dronik-słonik…

Ranny człowiek – rządny przygód, jeszcze może coś zrobić, poczuć młodzieńczy zew. Wieczorny, pełen gorzkich refleksji.
Dogasa ogień w wymarzonym kominku. Gdzieś poza sezonem, w Polsce, w pięknym kraju, lecz z dala od ludzi. Niestety, tego jednego – siebie – zawsze muszę ze sobą zabrać. Na wyjeździe regenerującym umysł i nerwy, powoli odzyskuję równowagę. Czemu skośne zen popularnie łączy się z zachodnią psychologią i psychiatrią, a jest tolerowane nawet przez niektórych duchownych katolickich (np. śp. klasyk Thomas Merton)? Bo działa. Nagle wszyscy trenują uważność. „Trenuję i ja” (melodia z reklamy Mamby).
Z bezradności przechodzę w obojętność, ze zdrowego rozsądku przechodzę w obojętność, nawet rewolucje od spodu pompowane są przez wielkie korporacje. „Rewolucja” jest dziś modna, każdy kto papla jęzorem ma kanał i papla na nim publicznie, co drugi śmiga w kominiarce, zasłania ryj chyba tylko dlatego, że się go wstydzi. Nawet nie ma czasu tego komentować, zresztą kto by to czytał?
Z lenistwa przechodzę w obojętność! Chciałbym tryskać optymizmem, łamać ten stereotyp o nas, smutnych Polakach, ale odbieram kolejne wiadomości, tam, przy kominku i „Grze szklanych paciorków” Hermanna Hesse. Nic więcej nie trzeba dodawać, też wieczorami, podczas których pragniesz spokoju, wolałbyś zapomnieć o tym, że jesteśmy ze sobą „perfekcyjnie” skomunikowani. Dawniej sprawy mogły poczekać.
Wychodzę na taras, w kraju jeszcze zimno, wystarczy że słyszę szum fal, ten sam, co za dzieciaka. Przecież jest pięknie, „ale…” gdzieś tam czekają problemy i zawiedzione twarze. Jednego wieczoru odbieram trzy fatalne wiadomości z odległości ok. 300 km. Przesada.
Przecież trzeba szukać rozwiązania, tyle. Choroba Zachodu to jednak taki stan, w którym nawet stojąc na szczycie myślisz, że jesteś na dnie, więc trąbię co jakiś czas jak stara baba, lub słoń, zapominając, że życie generalnie jest cierpieniem i należy to zaakceptować. Nigdy w pełni nie zaakceptowałem. Odzyskiwanie równowagi oznacza uspokojenie emocji i dokarmianie tego drugiego wilka. Rodzina, praca, spokój ducha… no „jaja” są potrzebne (i nie mam tu na myśli wyłącznie nas, facetów).
Neowojny, leciały drony na Izrael. W polityce, tak jak w życiu, zamiast spraw bieżących bardziej zainteresowałem się mechanizmami. Z tego dystansu najlepiej widać, najłatwiej też zrzucić sidła sztywnej ideologii. Kto chciałby być pionkiem w grze? Nie robię z siebie żadnego weterana, lecz zgodzicie się, że do uwierzenia w ten wniosek, bo on się oczywiście przewijał jako dostępna opcja (niezbyt atrakcyjna) już wcześniej, potrzebny jest PESEL. U jednych taki, u drugich inny, w każdym razie w życiu uczciwego względem siebie i poszerzania wiedzy człowieka jest ta linia. Mówi się, że z wiekiem jesteś coraz mniej radykalny. Bo jesteś mądrzejszy, nie tylko mniej Ci się chce! Kryzys paradoksalnie może oznaczać, że idziesz w dobrą stronę.
1 maja. Dopisuję to, gdy jest już ciepło. Dziecko ciągnie na dwór. Tego lata będę bardziej opalony i mocniej dotleniony. Jedziemy do ZOO. Zobacz jaki piękny dronik, yyy, słonik…

Gdzieś po drodze, gdzieś na trasie…

Świat się otworzył, przy różnych okazjach można turystycznie wpaść na dziwny mecz, nie każdy gustuje wszak w zwiedzaniu muzeów, czy sztucznych wabików na turystów. No więc kawa i do dzieła.

BSC Hertha Berlin – FC Sankt Pauli (2 liga niemiecka)

Trochę czasu minęło od tego wiosennego spotkania, odbyło się bowiem we wrześniu 2023.
Hertha ma wielki stadion, do tego gra w drugiej lidze, a stolica to też inne kluby, więc o bilet na olimpijski jest stosunkowo łatwo. Tym bardziej, że dookoła obiektu krążą liczne koniki. My postanawiamy znaleźć kasy, co nie jest proste, bo jak się okazuje te tradycyjne stoją zamknięte, zaś wejściówek trzeba szukać w – nieco oddalonym – oficjalnym sklepiku.
Dookoła stadionu robi się tłoczno, a barwy obu klubów zaczynają mieszać się ze sobą. Zabawne było, gdy zgromadzona przy kołowrotkach grupa gospodarzy bluzgała na gości, którzy przechodzili tuż przed wejściem do młyna w kilkunastoosobowej grupie. To są Niemcy właśnie.

Zanim weszliśmy na olimpijski, wbijamy pod sektor gości obejrzeć przyjezdnych. Rzecz jasna – co jeden to lepszy wykręt. Lepsze wrażenie robi boczny stadionik, chyba rezerw Herthy. Niskie trybunki, klatka, miejsca stojące z ovlepkowanymi barierkami. Mogą tu być ciekawsze turystycznie meczyki niż te na głównym stadionie.

Po przekroczeniu kołowrotków od razu udaję się do kiosku prowadzonego przez ultras, gdzie kupuję kilka konkretnych pozycji z tamtejszego rynku prasy kibolskiej. Obok, setki fanów Herthy ustawiają się w kolejce po vlepki, które sprzedawane są w olbrzymich rozmiarach i w całych rulonach, jak – przepraszam za porównanie – papier do dupy. Zresztą cały Berlin to jeden wielki street art.
Stadion pełen, sektor gości także. Czego chcieć więcej? Przede wszystkim super dopingu i akcentów ultra. Tu niestety szału nie było, ale te kilkaset osób z młyna Herthy dopinguje całkiem nieźle jak na ich warunki. Opraw brak, tylko te beznadziejne pokazy świateł, w sumie to „ultra bez fajerwerków”.
Goście wygrali ten mecz, a dziś są liderem 2.Bundesligi. Hertha, podobnie jak Schalke i inne zasłużone kluby tamtejszej piłki, póki co bez szans na szybki powrót do czasów świetności.

Hertha-Sankt Pauli, krótkie video:

Lommel FK – Anderlecht U23 (2 liga belgijska)

Przebywając służbowo w belgijskiej wiosce (nie dosłownie, ale prawie), tuż obok granicy z Holandią (okolice Eindhoven) poszukałem tam meczu. Okazało się, że akurat gra trzeci w tabeli drugiej ligi miejscowy zespół FK, z rezerwami znanego Anderlechtu. Mieliśmy ze znajomym jakieś 30 km do stadionu. Dobre i to, skorzystaliśmy.
Biało-zieloni z Lommel powstali już w 1932 roku, znacznie później przechodzili fuzje, ale kibice używają tradycyjnej nazwy. O gościach nie będę się rozpisywał, bo nie mieli tu znaczenia – i tak było wiadomo, że nikt za Anderlechtem U23 nie przyjedzie.
Stadion to old school i już dla niego warto było tam zajrzeć. Główna z dachem, naprzeciwko trybuna podzielona na dwie części – wyżej krzesełka, niżej miejsca stojące z betonem i barierkami. Właśnie tam kupujemy bilety po 12 euro.

Za bramkami niskie trybunki, wyłączone z użycia. Na sektory wchodzi się schodami, albo piaszczystą koroną, górką z piachu.
Kilku stewardów, dwa małe samochody policyjne, zero spiny, przeszukiwania. Nikt nie pilnuje płotów, polskie dzieci by tam skakały całymi osiedlami. No, ale przed czym pilnować skoro kibic tam raczej kulturalny jest?

Atmosfera to piknik, piwko, hamburgery i dmuchańce. Miejscowi mają na sobie barwy, szale, czapki. Widać jakieś pojedyncze vlepki. Lommel zbiera się w dwóch miejscach gdzie wiesza po jednej małej, kiepskiej fladze. Mini młynek z bębnem obok nas tworzy kilkunastu młodzieńców, odróżnia ich nieco bardziej uliczny styl, ale i tak nie stanowią żadnej siły. Piwko, krzyczenie po udanej akcji, czasem jakiś okrzyk. Bęben zagłuszał śpiewy. Przez większość spotkania było słychać tylko rozmowy grup kumpli na trybunach, mam wrażenie, że znaczna część siedzi w telefonach.
Fakt – nie bardzo było co oglądać, mimo że w pierwszej połowie padły trzy bramki, od 0-1 do 2-1. Ostatecznie Lommel wygrywa 3-1, kupon wchodzi, a nam zrobiło się sennie. Wniosek jest jeden. Piłka nożna bez ultras jest niczym.

Lommel-AU23, krótkie video:

Idzie wiosna…

Budzą się jak prawdziwa wiosna, powoli. Kolejne ligi, od najwyższych począwszy. Budzą się europejskie puchary, bez udziału drużyn agresora (Izrael kiedyś zawiesili?).

Niedawno byliśmy dzieciakami. Nie tak dawno manifestowaliśmy, protestowaliśmy w innym świecie. Dopiero co mówiliśmy, że liczy się człowiek, nie to czy jest Ukraińcem (= Bandera), czy Rosjaninem (=komunizm, Putin). I jest to prawda. Czytam aktualnie trylogię „Metro”, napisaną przez pana imieniem Dmitry Glukhovsky, za którym Ministerstwo Spraw Wewnętrznych Federacji Rosyjskiej wysłało list gończy. Napiłbyś się z owym, urodzonym w Moskwie Dmitrym, czy bał się jednak, że siedzi w nim ruski diabeł?

Jak głęboko ranią, w złą stronę zmieniają kurewskie systemy, w których dorasta istota ludzka? A idź pan…

A propos protestu. Ten ciągle trwa w ukochanej kulturze stadionowej. Przeciwko bogatym, którzy chcą odebrać europejskiej ulicy jej, zrodzoną w Anglii, religię. Futbol.

28 stycznia. VfB Stuttgart podejmował u siebie znienawidzony w Niemczech RB Lipsk w ramach rozgrywek 1.Bundesligi. Jeśli ktoś myśli, że ultrasi z tego kraju odpuścili kibicom sztucznego tworu, ten jest w błędzie. VfB najpierw pokazało stosowny transparent, zaś w 60 minucie meczu zrzucili kartki z… krzyżówką nad sektorem gości stadionu Neckar. Gdy kibice RB Lipsk poprawnie odpowiedzieli na jedenaście pytań zagadki, hasłem było (mniej więcej) „nietradycyjne dranie”. Niczym Pan Zagadka z Batmana. Albo dorośli „Chłopcy z placu broni”.

Podobnie jak na innych niemieckich stadionach, przez pierwszych dwanaście minut panowała cisza w proteście przeciwko planom inwestorskim DFL. Następnie VfB ultras wyskoczyli przed sektor i obrzucili boisko piłkami tenisowymi, prowokując przymusową przerwę. Jeden użył do tego rakiety tenisowej. Gospodarze wygrali 5:2, ku radości ok. 52.000 kibiców i pewnie wielu więcej przeciwników czerwonego byka.

Luty. Podobną akcję, co VfB robią ultrasi Herthy, ale przerwa w meczu z HSV Hamburg trwała aż 32 minuty. Harlekins’98 zaznaczyli w oświadczeniu, że Niemcy przyzwyczaili się do krótkich protestów, a te zazwyczaj są mało widoczne.

A propos HSV. W kolejnych kolejkach kibice w Dortmundzie i Hamburgu użyli… blokad rowerowych na słupkach bramkowych, czekoladowych monet i piłek tenisowych, aby zaprotestować przeciwko tym samym propozycjom DFL.

Oddolny, zorganizowany protest wciąż obecny na Zachodzie. Wiosna tuż, tuż.

„Ciało i duch nie zawsze idą w parze”

Ciało i duch nie zawsze idą w parze – śmiałem się z tego kiczowatego, lecz kultowego dla niektórych bywalców wypożyczalni VHS w latach 90tych, tekstu-truizmu z „Kickboxera 3”. Teraz powtarzam go sobie pod prysznicem podczas kolejnej próby rzucenia nikotyny.
Nowy Rok, tradycyjnie biegałem z samego ranka, tym razem płuca bolały, jakby coś z nich wołało. To zatrute ciało, nieidące w parze z duchem, ewidentnie. Człowiek i tak składa się z wielu toczonych walk, czy zawsze da się wygrywać we wszystkich jednocześnie? Przecież to walki nas rozwijają…
Sprytny ten nałóg, nie?
Przynajmniej krzywdzę siebie, nie inne istoty żywe, ostatnio wbiłem się na wegański catering, ponoć ma się po nim więcej energii, he he, każdy tak reklamuje swoją dietę, zobaczymy. Jednak czy powinno chodzić tylko o zwiększanie wydajności? Bliska osoba zasypała mnie materiałami o bestialskich hodowlach i praktykach, jakby zaraz obok człowiek nie robił krzywdy masie innych ludzi, stawiamy pomoc pokrzywdzonym jako priorytet w bazie tego typu, hm, potrzeb? Człowiek psuje wszystko na wszystkie sposoby, dobrze że mniejsza część też buduje.
Daisetz Teitaro Suzuki w swoim „Wprowadzeniu do Buddyzmu Zen”: (…) Kiedy zapytano Joshu (Czao-czou), czym jest tao (czyli prawda zen), odpowiedział: „Twoim powszednim życiem, tym jest tao”, innymi słowy: spokojnym, pełnym wiary w siebie, ufnym istnieniem (…). Nie wiecznym szczęściem, a widzeniem spraw takimi jakie są i próbowaniem się nimi cieszyć. Każda religia zawiera w sobie takie nauczanie, nauka również.
Próbuję, kurwa. Ciało i duch…
Na kimono narzucam parkę, wiążę sznurówki adidasów. Co mnie opinia botów, niech sobie kupią nową bloozie, zresztą już chodzą w ciuchach stylizowanych na orientalne, heh, ja tylko do roboty idę, tak się w życiu ułożyło, i przebierać mi się nie chce. Wychodząc z klatki schodowej, nie wiedząc czemu, przypomina mi się nagle zapach odpalanej zapałki. Klatka plus zapałka jako jeden z zapachów dzieciństwa, lata dziewięćdziesiąte, wojna pojmowana co najwyżej jako miniona abstrakcja, do czasu aż Bin Laden wcisnął enter. Wtedy chwilę się zastanowiliśmy, pamiętam, pod nocnym sklepem, w trakcie dyskoteki dla nieletnich (były takie wynalazki, z polską amfetaminą na blatach). USA jest jednak za daleko. Mieliśmy po czternaście lat i melanżowaliśmy, właśnie mijała nasza kariera sportowa, by później do niej wrócić, a dekady później nawet do niej skutecznie namawiać.
Łysa głowa i okulary, do których musiałem się niestety przekonać, dopełniają mnisiego, no dobra – nieco dziwacznego, wyglądu. Ciągle na drugą zmianę, specyficzna robota, pidżama jako ubiór roboczy do kimania z córką w okolicach południa, „pidżama” jako ubiór roboczy w pracy, mam wrażenie, że zrzucam pidżamy głównie na weekendy.
– Moje zen, radość z powszedniego dnia w klubie, którą udało się wreszcie osiągnąć dzięki tak przyziemnej sprawie jak dystans. Potrzeba czasu i walki do nabrania dystansu wobec spraw, w które się angażujesz i które kochasz, bo potrafią wywoływać skrajne emocje. Znalazłem skryty za świecą dymną z ambicji przycisk stop i ciało idzie w parze z duchem, chociaż w robocie! – mówię sam do siebie i naprawdę chcę w to uwierzyć. Czasem się udaje, serio – i zaobserwowałem, że faktycznie spokój daje efekty.
„Eureka” – powiesz, ale uwierz, przy pewnym typie temperamentu, nie jest łatwo trzymać nerwy na wodzy i nie chodzi mi o biznes, czy zadymy, a o pracę z dziećmi. O wychowywanie dzieci. O ciągłe wychowywanie siebie.

2024 to nie 1994, 2004 i 2014…

Po Marszu Niepodległości 11.11.11 w polskie trybuny wstąpiła nowa fala szeroko rozumianego nacjonalizmu, albo jak kto woli specyficznej stadionowej światopoglądowej prawicowości, gdzie każdy jest inny, ale w kluczowych kwestiach krzyczy się jednym głosem. Taki był duch czasów za rządów Platformy.
Zawsze jest jakiś duch czasów, ale kibice różnią się w kwestii poglądów bardziej niż się nam wydaje. Wystarczy dłużej zastanowić się nad… swoim podejściem do życia, a potem przyjrzeć mu się na tle symboli i ich znaczenia. Idea i czyny zawsze pokrywają się? Taka prawda, że jesteśmy coraz bardziej Zachodni, kraj nie mógł się otworzyć i jednocześnie nie odczuć zmian.
W prehistorii, kiedy film „Romper Stomper” (nie poważne książki) stanowił inspirację, a za granicę wyjeżdżał mało kto, nad Wisłą rozwijał się ruch NS/NR skinów. Następnie nastała era rapu, a po 2010, 2011 roku wszystko jakby się wymieszało i stworzyło coś, co obserwujemy w Polsce po dziś dzień. „Narodowo nastawionych kibiców”. Kto czego słucha, jak wygląda i tym podobne kwestie nie mają już znaczenia. Ortodoksi to dinozaury, a kraj pełen jest patriotów – mniej, lub bardziej w tym patriotyzmie wykształconych. Różnych jak liczba światopoglądów wewnątrz Konfederacji.
Dla każdego z nas pojęcie „narodowy” może oznaczać coś innego, podobnie jak Good Night Left Side. I zazwyczaj oznacza, więc jeśli mnie nie rozumiesz – rozumiem. Szanujemy barwy narodowe, czcimy pamięć o ważnych wydarzeniach, także tych kontrowersyjnych dla elit (np. Wołyń). Tym co (prawie) zniknęło z płotów i okrzyków jest radykalniejsza polityka, skrajny nacjonalizm. Niby „okładka zmieniona, lecz ta sama książka” (Ci sami ludzie na trybunach) – przynajmniej w kilku miastach, ale to okładka podkreślała poglądy i je szerzyła. A może ludzie się wewnętrznie zmienili, nie tak bardzo jak świat, ale trochę musieli przesunąć się w kierunku „nowego centrum”… Tak to po prostu działa. Skoro najważniejszy jest klub, wszystko kręci się wokół niego. I innych spraw.
Kibice robią co chcą, mają swoje sposoby na zakazy, więc radykalniejsza polityka (np. „biały suprematyzm”) zniknęła z płotów głównie dlatego, że nie jest – najwidoczniej – warta kultywowania. Sektory najzagorzalszych fanatyków już od dziesiątek lat dopingują ciemnoskórych piłkarzy, jeśli ci zostawiają serce na boisku. Czy to oznacza „poddanie się”, czy może jednak rozszerzenie horyzontów, wbrew temu, co sądzą o nas media? Przecież krzyczenie np. „Edson” nie oznaczało, że trybuna zaprasza wszystkich rodaków Edsona do Polski, wraz z tabunami wujków i kuzynów (a Edson grał w Polsce długie lata temu…)! Wręcz przeciwnie – ostatnio pojawiły się antyimigracyjne transparenty! Wymierzone celniej w dany czas.
Prywatnie stajemy się coraz mniej radykalni, mam wrażenie że niektóre hasła goszczą na ustach i koszulkach ludzi głównie z przyzwyczajenia. Trybuny niechętnie przyznają się do ewolucji (bo po co?), ale ta ewolucja wiąże się z powolną zmianą zachowań. Wielu kibiców (czytałem dziesiątki podobnych wniosków w relacjach) na przykład „rozumiało strajkujące kobiety”, ale nie chciało przy tym bezczynnie przyglądać się atakom na kościoły. A jednak! Sercem byliśmy także po stronie wolności pań (nie politycznych liderek-feministek, czy ewidentnych lewaczek, ale… co to dziś znaczy?). No właśnie – wolności.
Mimo wszystko, takie nietypowe dla kibiców „rozdwojenie jaźni” dawało do myślenia. Jacy faktycznie jesteśmy i czy oby nie z… pojemniejszymi sercami niż sami sądziliśmy? Czy właśnie kibice jako pierwsi nie okazali, chociażby w relacjach z kontrmanifestacji, zrozumienia dla… teoretycznego rywala (w tym przypadku – rywalek)? Jak określą się polscy kibice, gdy kolejne pokolenie nie będzie chciało stanąć murem za, a właściwie przed, kościołem (bo będzie im wstyd za Kościół), a PiS/Konfederacja będzie pod przymusem zakładał paniom metalowe majtki?
Aby nie być zbyt słodkim, warto podkreślić, że nowe sytuacje wywołują reakcje również w drugą stronę i tak było np. w Przemyślu (ale nie tylko) z Ukraińcami, odkurzono nowy-stary konflikt i tamtejsi naprawdę wiedzą jak daleko hasłom o tolerancji i integracji do prawdziwego życia. Dzieje się także na dzielnicach innych miast w Polsce, w tym pod moim blokiem. Żadna sytuacja nie jest stała. Yin-jang, jedno przemienia się w drugie, kręci koła czas, jak w starej piosence Chylińskiej (która też się zmieniła, jak każdy kto myśli). Kręci się czas, kręcą się interesy (w tym wojenny). Zakorzeniła się globalizacja. Nie skończyła się historia.
Wracając do światopoglądowego wizerunku trybun. Najpierw zmieniły się flagi, celtyki lądują głównie na szalach. Na Zachodzie restrykcje rozpoczęły się od zakazu eksponowania flag z radykalnymi symbolami, czasem było to powiązane z restrykcjami dla całych grup (Boulogne Boys, Ultras Sur). Dzisiaj Pankowski z Nigdy Więcej też musi biegać za Marciniakiem, bo tematów na stadionach „faszystowskiej Polski” brakuje, a hajs za coś trzeba brać. Nacjonalistyczne flagi wywołują gównoburze i kary, a kibice nie zabiegają o nie, ot po cichu odpuszczą coś czasem w imię dobra ruchu w zmieniających się (na niekorzyść dla ultrasów) czasach. Odpuszczą, lub zaznaczą w inny, bardziej wyważony sposób.
A Netflix, Disney itp. napieprzają swoją propagandę, wchłanianie „New World Order TV” przerywają wiadomości, w tym takie o płonącej Francji. Nic się nie zgadza, lecz równolegle, powolutku, zmienia się polska mentalność. Nie widzimy „zagrożenia” w pojedynczym człowieku, ale z drugiej strony nie będziemy chyba tak naiwni jak Zachód? W przeciwieństwie do niego możemy nauczyć się na błędach, czyli np. zapełnianiu mieszkań/osiedli socjalnych klanami z innych kultur.
Tylko jak? Żeby uniknąć trzeba mówić, a tak się przecież nie mówi, heh.
Pytanie też ile czasu utrzyma się w nas specyfika, którą rozumiem jako łączenie tradycyjnego ze zmienianiem się wraz z duchem czasu? To powolna przemiana i na naszych oczach stare słowa zmieniają swój sens. Coraz trudniej będzie „żyć tak jak Korwin-Mikke i mówić o Jezusie”, czy korzystać z otwartych granic, a być za ich zamknięciem. Ile można „wyrywać kartek z Biblii”, by nadal zgadzało się przed lustrem? Albo wewnętrzna walka, albo odpuszczenie światopoglądowej napinki – tak by wypadało.
Nowe pokolenie, mam na myśli osoby spoza ruchu kibicowskiego, patrzy globalnie – nie lokalnie. Od lat regularnie, codziennie pracuję z dziećmi i młodzieżą w najróżniejszym wieku, przewinęła się przez moją salę czterocyfrowa liczba szkrabów. Rozmawiam z nimi, obserwuję – u ich starych można jeszcze znaleźć oznaki myślenia narodowego (niektórzy starają się edukować), u nich raczej nie (prócz tego, że słyszeli o rocznicach), to indywidualiści przejęci wynikami egzaminów tak, że aż mi ich żal (inna sprawa, że w podstawówkach pojebało im się z obciążaniem dzieciaków). Nie mają bodźców do tego, większość „narodowego” kojarzy im się z PiSowskim betonem i „policją wizytującą matki chcące usunąć chore dzieci w szpitalach”, nawet jeśli to medialne ustawki. Po drugiej stronie barykady dzieci katolików, rodzice często starają się separować je od „zagrożeń” i zagrożeń, ale zazwyczaj nie nadążają za technologią, „Szustak przegrywa z Netflixem”. Tacy młodzi ludzie stanowią większość, a między nimi w szkołach m.in. raczkujący kibole chłonący sytuację, też widzący świat inaczej niż nasze roczniki. Z kamerami na korytarzach. Z oknem na świat w dłoni. Cóż – pocieszeniem jest fakt, że każde pokolenie miało swoje problemy i klapki na oczach – dadzą radę.
Oficjalnie i tak nie ma z kim się utożsamiać, poza tym posiadamy już swoje znaki, nie szukamy nowych na siłę. Konfederacja? Policzcie małżeństwa i dzieci Korwina, a później dodajcie je do „wartości cywilizacji chrześcijańskiej” wpisywanej przez niego w statuty kolejnych partii. Ubliżanie kobietom, niepełnosprawnym w imię politycznej gry – „chyba” jednak jesteśmy zbyt „socjalni” by to tolerować. Kibice pomagają ludziom, zwierzętom. O Mentzenie nawet jego towarzysz z partii, a mój kolega od dwudziestu lat, nie mówi za dobrze. Ktoś kto szczerze nie doskonali samego siebie, w myśl zasady Konfucjusza (ale po polsku, rzecz jasna), nie będzie moim reprezentantem.
Zaakceptowałem chaos, bo mam prawie czterdzieści lat i nie jestem naiwny, co nie znaczy, że się z nim utożsamiam. Swoje poglądy mam. Czy niegłosowanie na hipokrytów to obywatelska nieodpowiedzialność? A ja wiem, co jeden z drugim kłamca mi i mojemu dziecku finalnie zaserwuje? Poglądy też już nie te, co dwadzieścia lat temu. Przez naturalną ewolucję, której nie uważam za wstyd. Dzisiaj potrafię powiedzieć – nie wiem, do cholery… Nie mam pojęcia, co robić.
Każdy widzi świat po swojemu, ale zaryzykuję stwierdzenie, że nie można nie widzieć zmieniającej się mentalności również wśród polskich kibiców. Nie jesteśmy oficjalnie za żadną partią, a udzielamy się tam, gdzie podpowiada nam serce, lub zasady. Póki co jedna z nich brzmi – zakaz skrętu w lewo. Założę się, że dla większości oznacza ona sprzeciw wobec komuny (i kontynuatorów polityki Kremla), środowisk typu „Gazeta” oraz LGBT+. Pamiętam, że polskie środowisko raperów w okolicach 2000 roku również kojarzyło się z „nieakceptowaniem pedalstwa”. Też zauważyliście zmianę w stosunku do dzisiejszych linijek? A to przecież też jest polska ulica, tyle że w 2023! Idąc tym tropem, czy możliwe jest, aby – powiedzmy za trzydzieści lat – polscy kibice również złagodzili podejście do tej sprawy, a stało by się to jako naturalna konsekwencja zmiany proporcji w pokoleniach (w sensie nowe będzie nawet nie tyle tęczowo-tolerancyjne, co obojętne, przyzwyczajone)?
Tymczasem nie sądzę by polscy kibice nagle stali się lewicowi ze wsparciem dla socjalu i równości regulowanej przez państwo, lecz liberalizm z teoretyczną wolnością na sztandarach oraz lewicowa pamięć o innych rodakach – już są częścią nas, zawsze były, choć nieoficjalnie. To przecież oczywiste.
Narodowa anarchia – zestawienie tych dwóch słów już dawno pojawiło się w moich felietonach, ale prędzej określa stan umysłu niż pomysł na nowy… porządek. Powstanie Warszawskie wybuchło głównie dlatego, że ludzie mieli dość i śnili o normalnym życiu w Warszawie. To „normalne życie” jest naszą główną wartością także dziś, nie oszukujmy się. Nie chcemy oddać Zachodniej części naszej tożsamości, wolności. Jesteśmy Polakami, mamy swój charakter będący mieszanką – jak charakter każdego innego narodu.
„Powrót do przyszłości 2” został nakręcony w 1989, rozgrywa się w 2015 roku, jednak dzisiaj ani samochody, ani deskorolki nie latają. Wróżby-felietony swoje, świat swoje, zatem zobaczymy jak ewoluują poglądy polskich kibiców jako ogółu. Żyjemy wszak w ciekawych czasach, a np. Ruch w Warszawie (6.08.23) wydawał odgłosy małp, gdy przy piłce był Baku, zupełnie jak w latach dziewięćdziesiątych.
Może czas będzie wiecznie toczył koła, tworząc enklawy? Może jest jak było, a to mi zakręciło się w głowie?

Tak się nie mówi o śmierci

5:00 rano, wstaję poczytać i popisać. Na palcach wychodzę z pokoju. Ninjutsu wymaga dopracowania, bo gdy sterczę przy ekspresie do kawy, zza rogu wyłania się kochana Laleczka Chucky. Włączam bajkę, robię mleczko, odpalam w tle NHL na żywo, nic innego do obstawiania nie leci. Świat ekranów, nie uciekniemy, co mam, jaskiniowca wychować? Kuponik NHL + NBA wchodzi, chociaż jak zawsze jestem w plecy u sponsora mojego klubu.
„Tak się nie mówi”.
Od małego rodzice powtarzali: tak się nie mówi. Potem podwórko, po swojemu. Szkoła. Wreszcie otoczenie, praca. Czytelnicy: co to za dialogi? Tak się nie mówi! Tak się nie myśli. Nie za często. Prawdopodobnie to jakaś odmiana debilizmu (dla jednych), lub sposób na przetrwanie, który przejął kontrolę nad jego twórcą (dla mnie?).
Tak się nie mówi, pewnie dlatego tu siedzę i piszę, żeby zostać sobą.
Z drugiej strony wszystkiego mówić nie można, ze swoim nastawieniem do ludzkości pewnie musiałbym być ciągle niemiły. Tak się nie robi.
Coraz trudniej zrobić sensowną prasówkę. Oglądam filmik, na którym żydzi tańczą z gaśnicą. Akcja marketingowa Brauna rozdmuchana (heh) tak, że może kolejna ekipa z Zachodu nie przyjedzie do Warszawy na mecz, bo skoro nawet w polskim sejmie siedzi „chrześcijański Adolf Hitler” (czyli Hitler do potęgi), to co czai się na ulicach? A owszem, czai się, może nie to co myślą (kato-nazi-zombie), ale jednak.
Tak się w Europie nie robi, nie mówi – mówią. A jak się mówi, robi, tak jak w Alkmaar, Birmingham? Czy istnieje nieprzestrzelony system, nurt?
Sięgam po poważniejszą lekturę, wyłączając krzykliwe memy i nagłówki, wywody Rzeźniczaka o nieutrzymywaniu kontaktu z córką „z wyboru” (nigdy go nie lubiłem), „bitwę o TVP”. Jeszcze przed wojną wycieczki w stronę Putina traktowane były jak rusofobia, dzisiaj nikt już nie powie, że nasz kraj jest bezpieczny. W ostatnią rocznicę Powstania Warszawskiego zafundowałem sobie dwie lektury na jego temat. Tym razem o wojnie w kanałach, czyli mówiąc wprost – w gównie. Wojna to gówno, mimo że ma swoich herosów. Niepokonane miasto, niesamowite miasto! Nasi herosi wojny nie chcieli, zostali do niej zmuszeni. Przed Godziną W pragnęli ukarać oprawcę, który przegrał II Wojnę, lecz pozostawał oprawcą. Przyniósł tu śmierć.
Psy domagają się wyjścia. W windzie zagaduje mnie starsza sąsiadka.
– Jak tam córeczka?
– Dobrze, rośnie zdrowo.
– Yhym. Ja mam raka jelita.
Nie wiesz jak na coś takiego odpowiedzieć, zazwyczaj wychodzi przeciętnie.
– Powodzenia zatem – mówię tekstem i z uśmiechem idioty, ale ona też się uśmiecha, kiedy drzwi jej piętra się zamykają. Liczy ostatnie uśmiechy?
Śmierć na Zachodzie nadal jest tematem niezręcznym. Taki wspaniały świat, a nie ma na nią recepty!
Wracam na górę, to nie pierwsza informacja o raku tego dnia. Dalsi ludzie, ale jednak znajomi, wrażenie wszechobecnej śmierci zostaje. Coraz więcej pogrzebów. Najpierw rodzina. Babcia, wujek. Później młodszy kolega, którego pomagałem wkręcać do naszej ekipki, tworzącej większą grupę na krajowych manifestacjach i działających na lokalnym podwórku.
Podziemny klasyk puszczony na cmentarzu po zakończeniu ceremonii pogrzebowej. Spotykamy się ponownie, okoliczności nieciekawe. Niektórzy nadal widują się często, z niektórymi nie widziałem się dziesięć lat. Zawsze byliśmy różni, ale łączą nas te same, lub sąsiednie gałęzie tego samego ideologicznego drzewa. No i przede wszystkim wspólne wspomnienia. Ktoś z nim pił, ktoś z nim kogoś bił, ktoś kleił plakaty. Młody, szczery i otwarty chłopak zamknął oczy po raz ostatni. Wylew.
Nie znamy dnia ani godziny. Może nie zaraz, ale z pewnością przed nami czas, kiedy coraz częściej będziemy się spotykać pośród „lasu krzyży”. PESELu nie oszukasz, podobnie – tak zwanego – przeznaczenia. No i cholernej chemii.
Rozeszliśmy się do swoich domów, rodzin, do swoich spraw. A gdzie i kiedy rozeszły się nasze poglądy, działania? Wszak świat już nie ten sam, czas ma gdzieś nasze (różne) dziary, a każdy miał nowe życiowe doświadczenia, poznał ludzi i ich perspektywę, przeczytał kolejne książki.
Płomień w sercu, nie ugasi go nawet Braun swoją gaśnicą – gadam z córcią, ona po swojemu, ja po swojemu, nie wiem kto mniej zrozumiale. Kiedy pierwszy raz powiem jej „tak się nie mówi”?
Minie jeszcze wiele czasu, gdy po raz pierwszy pomyśli o śmierci.

Piękny świat (5)? W politycznym wrzasku… wracam na chwilę do Złotych Piasków

Kampania, przerwa na reprezentację…, w ojcostwie przerw już nie uświadczę, ale widzimy się, więc udało się siąść do klawiszy, by nieco potrenować. Musi się udawać, to trwanie w pasjach. Wpatrywałem się w różne dzieła, ale i tak najpiękniejszy jest stary, pogięty stadionowy płot, a zatem jesteśmy po prostu pierdolnięci. Z drugiej strony to nas trzyma, w kampanii również, że istnieje bunt, niezależny obieg, coś w czym się człowiek zakochał, nawet jeśli dla większości jest to szkaradne i szalone. Cóż, słyszałem że postępowcy chodzą przytulać się do drzew, lub dzwonią do wróżek, a zatem… Co kto lubi. Zamiast rozważać, czy Kaczor, Tusk, a może Konfederacja, wolę włączyć instrumental Noona (włącz, przecież tam od pierwszych sekund jesteś gdzieś indziej, wpatrujesz się!) i cofnąć przed początek jesieni.

Czerwiec, zakończył się sezon piłkarski, pozostało kilka finałów pucharów. Miałem zrobić przerwę, ale jednak, pod wpływem chwili, wpłaciłem kolejne pięć dyszek na Fortunę. Wtorek rano, nic ciekawego nie gra, miała być Maja Chwalińska w tenisa, ale mecz zniknął gdzieś ze streamów, chuj go wie. Obstawiam czeską ligę juniorów U19, dokładny wynik, fajnie nabiło, a i tak granie przypomina strzelanie na oślep. No, prawie, lecz systemy i prognozy tylko pomagają zwykłemu nieszczęściu, które czeka na większość graczy. Gram z nudów, jak Bukowski na wyścigach konnych, nie dla kasy, co oczywiście też jest na rękę bukmacherowi, bijącemu szmal na takich nudziarzach jak ja w równym stopniu, co na „wszechwiedzących” analizatorach. Mecz czeskich juniorów nie wszedł. Wzruszam ramionami.
Śpiewam do lustra. Drzwi windy otwierają się, wyjeżdżam z walizkami na klatkę schodową i znów nie jestem sobą. Gdyby tak wszyscy pozbyli się strachu przed oceną. Kim w czterech ścianach był Adolf Hitler i kim jest Putin? Kim jest Twoja sąsiadka i kumpel? Kim ja jestem? Magnezy na lodówkę z Hitlerem i Putinem sprzedawane na deptaku w Złotych Piaskach. Ach ta polityka, ten dziki kapitalizm. Pisząc o Bułgarii mam wątpliwości, czy „Piękny świat” tu pasuje.
Polityka, ponoć wszystko nią jest. Środowisko aktywistyczne, często z jakimś żalem, skrytym kompleksem, sfrustrowane że nie może żyć tak jak „góra”. Niby nie chce, ale ciekawe, czy by pogardziło, mając taką możliwość. Co pokazała historia – wiemy. Aby coś zmienić trzeba umoczyć się w gównie, a masy z ulic to tylko i aż mięso armatnie. Aż, bo wielotysięczna armia bez przywódcy potrafi przesuwać granice skrajności i pozwala działać w centrum osobom umoczonym, gdyby nie ona – to centrum byłoby gdzie indziej, jeszcze bardziej w stronę przeciwnika, którego każde pokolenie posiada. Takie oto znaczenie miał/ma nasz protest, gaz na twarzach i ciuchach. Rządy PiSu, wysokie słupki Konfederacji. Ludzie wierzący, że gdy do władzy wróci Tusk będzie lepiej. Jaka krótka pamięć! Ludzie, którzy zawsze mieli to w dupie, teraz wydzwaniają, że każdy głos się liczy, a tobie otwiera się przysłowiowy nóż w kieszeni.
2023. Nie chcę z oczami frustrata kogokolwiek „budzić”, brać w tym udział, aczkolwiek skoro uważa się coś „na górze” za wałek, niesprawiedliwość – trzeba o tym mówić głośno. To zaprzeczenie „Orwellowi”, reżimowi w praktyce, a zatem mrówczy aktywizm „dla każdego”. Ulica może też przesadzić, pamiętamy co działo się w wakacje we Francji, ale wiadomo kto tam „protestował” i na co był im potrzebny sprzęt RTV/AGD.
Tymczasem wyjazd-urlop, myślę nieskromnie, że zasłużony. Cały rok mam pod swoją opieką od 80 do nawet 140 dzieciaków uprawiających sport. Praca z ludźmi, z ich rodzicami, ryje banię, psuje nerwy – nie miałem pojęcia, ale i tak to my sami jesteśmy dla siebie największym zagrożeniem. Przecież generalnie jest dobrze!
Siedzę na tarasie z nogami na barierce, spoglądam w dół na innych wczasowiczów. Wszyscy w pewnym sensie śpimy, chociaż wiemy o politycznych mafiach, płacimy im. Każdy dziś „budzi”, linkuje, memuje – tylko do czego? Czasem do szczęścia w tym względzie wystarczy nie łykać propagandy jak pelikan, ale nic z „nimi” nie zrobisz. Nieświadomi mają prościej, a Ty będziesz kolejnym nieszczęśliwym pseudo rewolucjonistą, ewentualnie szczęśliwym, lecz niespełnionym. Może napiszesz książki?
Mewa siada na balkonie, ponoć potrafią coś ukraść tym swoim wielkim dziobem, zupełnie jak nasi carowie.
Do polityki obrzydziło mnie także działanie w związku sportowym jako trener. Bitwa o stołki zamiast wychowywania dzieciaków, pełne hipokryzji towarzystwo, materialne motywacje, ginąca kasa. Jak to ma później zdrowo funkcjonować?
Złote Piaski, pełne Szwabów i vlep ich ekip. Ba, nawet jest kilka typowo niemieckich barów, gdzie nad kranami z browarem wiszą szale klubów z Bundesligi. Widzę dwóch typów w koszulkach HSV, kogoś w rybaczce, aż kusiło by „Ha Ha HSV!” zaśpiewać po ich ostatnim wyczynie związanym z brakiem awansu [1]. Na parasolkach ogląda się Ligę Narodów. Techno i piwo.
Polaków również tu sporo, u mnie w hotelu przybijamy grabę z typem w koszulce Radomiaka. Warna hooligans w Złotych Piaskach słabo widoczni, przynajmniej jeśli chodzi o barwy. Widoczna za to budząca respekt mafia i ich tancerki, dziwki oraz bramki. W miejscowości wyczuwalny strach przed nimi, mają monopol na wszystko w tym automaty, „boksery” na deptaku. Jednego poranka przed ich dyskoteką widać ślady konkretnej awantury, zamknięte są nawet budy w najbliższym sąsiedztwie. Poszedłem na jedną imprezę i tam też barman ostrzegał mnie przed niebezpiecznymi ludźmi, którym lepiej nie rzucić się w oczy.
Taksiarz przekonany, że wie do jakiego sklepu chcę jechać.
Wiozłem już tam kogoś, chyba Niemców.
Zobacz pan zdjęcie – pokazuję mu telefon – taka czaszka tam jest na witrynie, na pewno się rozumiemy?
Nie spojrzał, on wie.

Oczywiście zawiózł mnie do sklepu oficjalnego, na szczęście po pierwsze na stadionie Spartaka, który i tak chciałem zwiedzić, po drugie jest to niedaleko nieoficjalnego „Fan Shopu”. Machnąłem ręką, płacąc umówioną wcześniej kwotę. Ze Złotych Piasków do stadionu powinniście zapłacić około dwudziestu bułgarskich „wariatów”, to aż pół godziny drogi, miejscowość wypoczynkowa nie znajduje się w samej Warnie.
Wchodzę na płytę stadionu. Takich wysłużonych obiektów już w Ekstraklasie nie ma, nie dopuszczają ich, często wymuszając prowizoryczne rozwiązania z opłakanym skutkiem dla stadionowej infrastruktury i klimatu. 12stotysięcznik, krzesełka tylko na prostej, łuki stojące, klimatyczny płocik na flagi. Oficjalny sklep to jakaś buda obok, nic w niej nie ma prócz paru koszulek meczowych i breloczków. Bida, ale kto chciałby pościel Spartaka Warna… Klubu dziś drugoligowego, z grupką fanów.

Niecały kilometr dalej znajduję wspomniany sklep, prowadzony przez członka tamtejszej ekipy. Google pokazuje, że otwarty, tymczasem zastaję zasłonięte rolety. Obok barber shop, leżakują przed nim jakiś typek z panną, pytam o „Fan Shop”, wykonują telefon i za dziesięć minut szef podjeżdża taryfą.

Asortyment również bez szału. Chusty i koszulki, typowo hooligańskie wzory w tym ze znanym „h”. Obok vlepek miejscowych, vlepki gdyńskiej Arki, z którą – jak się dowiaduję – mają kontakty (pierwsze słyszałem).
Chwilę gadamy. Generalnie są grupą chuligańską w starym znaczeniu tego słowa, przynajmniej tak to gościu przedstawił, ich drużyna spadła w minionym sezonie z najwyższej ligi, ale mają to w dupie jak i cały bułgarski futbol, bo tutaj nikt nic nie gra prócz góra dwóch drużyn, zresztą w Warnie funkcjonuje kumaty FC CSKA Sofia (sporo tagów).
Truizm. Przypomina mi się jak taksówkarz narzekał, że ich sport po pierwsze niszczy mafia, po drugie sprowadzanie szrotu spoza Bułgarii, zamiast dać grać miejscowym chłopakom. Skąd znamy tą narrację? Ogólnie taksiarze mówili o mafii i syfie, a kibic w sklepie tylko o syfie, heh. Kameralny klimat to żaden Against Modern Football, raczej niszczenie popularnego sportu w sporym mieście, zresztą podobnie jak całego kraju. Po chwili rozmowy żegnam się i wracam do kurortu.

Na obiekt Czarnego Morza Warna, lokalnego rywala Spartaka, nie dotarłem. Sprawdzałem ich sparingi, ale grali poza miastem i to w znacznej odległości, nie chciało mi się tracić pół dnia na kolejny pusty stadion. Spartak nie grał wcale. Minus wakacji pod koniec czerwca, ale wybrałem mecze Legii na żywo (po raz pierwszy w życiu jestem szczęśliwym karnetowiczem).
Plus taki (i takiż też sens tego tekstu), że zawsze jakiś kibicowski wątek urlopu, odrobinę słońca można sobie wyszarpać, gdzie byś nie pojechał. I to jest mój sport, moja piłka nożna, moja turystyka. Z dala od wielkiej polityki, w opozycji do gówna, nawet jeśli jesteś na komercyjnym stadionie gdzieś w Europie Zachodniej, nie tylko na bułgarskich ruinach.
A urlop? Wybrałem to miejsce tylko dla ceny i krótkiego lotu z niemowlakiem, mam nadzieję że do trzeciego pod względem wielkości miasta w Bułgarii nie będę musiał wracać. Nic tu nie ma prócz dziwek i mafii. Morze fajne, fakt – i pogoda prawie pewna.
[1]: Na koniec jeszcze o tym HSV. Niedziela 28 maja. Ultrasi HSV Hamburg cieszyli się z awansu do Bundesligi na murawie stadionu SV Sandhausen (HSV wygrał 1-0), wtem… Heidenheim (weszli z pierwszego miejsca) strzela w Regensburgu na 2-2 w 93’ minucie i na 3-2 w 99’ i… HSV znowu zagra w barażach, a na twarzach fanatyków HSV rysuje się poczucie klęski! No i trochę przypał z tą przedwczesną inwazją na murawę, lokalny rywal wydał serię vlepek. Aha, baraże ze Stuttgartem przegrali i pozostają w 2.Bundeslidze, do której spadł też inny „pompowany balon” niemieckiej piłki – berlińska Hertha.

Dubaj? Kampania? Tory?

– Naprawdę polecam ci Dubaj. Jest estetycznie, faceci niby w tych swoich szatach, ale schludni, pachnący. Architektura – wiadomo. Reżim jest, ale dzięki niemu jest czysto.
– Ale po cholerę ja mam tam lecieć, skoro wszystko co mnie jara pochodzi z buntu? No, poza naturą.
Taką miałem ostatnio wymianę zdań ze znajomą, nie wiem co mieliby mnie obchodzić faceci. Bunt, sztuka, sport i natura. Wieści polityczne też do mnie – niczym zalety Dubaju – nie docierają, zajęty jestem obsraną pieluchą córki, albo nogawką podopiecznego sześciolatka, pilnowanego na obozie sportowym. I to i to gówno, co za różnica? Ano taka, że dziecko wreszcie nauczy się srać bez szkody (chociażby zapachowej) dla innych, czego nie mogę powiedzieć o polityku, czy mężu/właścicielu niewolnic-muzułmaninie.
Dotknięci czymś (najczęściej biedą) posądzają takich jak ja o polityczną bierność, mają rację, niech walczą o swoje, otaczają się tymi co trzeba (którym zależy) – wtedy konieczność istnienia może nie będzie aż tak ciężka. Polecam jednak zapierdalać po to, by mieć dobrze, albo przynajmniej jako tako.
By coś napisać muszę zamknąć przed Nimi drzwi – tuż przed ich twarzami. Patrzę na nagłówki. „Sieci: Tusk chce piekła gwałconych kobiet?”. Czy to normalne? I ten Tusk, i te nagłówki… Mówię „nie!”, jak Dubajowi…
Na mecze docieram – ratują. Ale nie tylko sportami zespołowymi człowiek żyje. Wreszcie udało mi się zamienić kilka słów z Joanną Jędrzejczyk, przybić piątkę podczas jednego z wydarzeń, na którym była gościem głównym. Podziękować za dobre walki, na które wstawało się o 4:00. Mój dom był miejscem schadzek paru kumpli, raz pewien przeszedł przez całe osiedle, po czym od razu zasnął na kanapie. Ale ja nie…, ale ja nie…
Trochę podziwiam, a trochę współczuję ludziom, którzy wyznaczają sobie cel za celem, bo to z jednej strony ratuje przed bezsensem życia, z drugiej ogranicza – cel oznacza pewną rutynę, nie każdy potrzebuje tak żyć, dzisiaj to rozumiem.
Na pewno słynna JJ odpoczywa psychicznie po najintensywniejszych latach w UFC (a pamiętajmy o 200 walkach muay thai), szukając swego miejsca właściwie wszędzie indziej, dużo też pomagając. Dobrze ją też widzieć w lepszej, hm, kobieco, formie niż po (ale i przed) walce z Chinką.
Inspirująca osoba. I bardzo serdeczna, otwarta w bezpośrednim kontakcie, ani śladu palmy, przynajmniej w stosunku do fanów. Jeden z setek przykładów, że da się, mimo polityki, przykrywającej wszystko niczym osrana kołdra.
551 dzień wojny na Ukrainie. Nie drwię, tylko przyznaję się do świadomości kroczenia tuż obok wojny, przybijania grabek i wychowywania dzieciaków na ludzi z pasją, którzy nigdy nie położą się na tory. Taki przynajmniej jest plan.

Tam (na pewno!) za Interem…

Szykując się po januszowemu na wieczorny finał Ligi Mistrzów, w którym Inter Mediolan zagra w Stambule z Manchesterem City, odświeżałem sobie skojarzenia z obiema drużynami.

Inter…, ten pierwszy Ronaldo z kocimi kiwkami, ale już z zębami jak królik [1], a przede wszystkim kibice. Tym bardziej ucieszyło mnie (i nieco zdziwiło), gdy w ateńskich podziemiach wśród melin (zwiedzałem anarchistyczną dzielnicę Exarchia będąc tam na meczach kilka lat temu) znalazłem biuletyn „ΟΙ ΑΝΑΜΝΗΣΕΙΣ ΤΟΥ BIZCO”, a w nim m.in. fotki dzieci Zapatystów [nazwa ruchu odwołuje się do Emiliano Zapaty Salazara (1879–1919), przywódcy partyzantki chłopskiej w czasie rewolucji meksykańskiej], w chustach na twarzach i w koszulkach Interu! Ciary przeszły po grzbiecie, takie AMF100%, granie dla przyjemności, granie dla protestu, na trudnych terenach w trudnym czasie!

Zapatyści to, mówiąc umownie (nie szufladkują się), mieszanka z pogranicza anarchizmu, antykapitalizmu i socjalizmu, ale i lokalnego patriotyzmu. Ich rebelia wybuchła w związku z prawem miejscowych rolników do pozostania na swojej ziemi. Zapatyści sprzeciwiają się wielkim koncernom międzynarodowym.

Co robiły dzieci meksykańskich rewolucjonistów z barwami Interu? Otóż Zanetti, ex piłkarz i wiceprezes wielkiego, także komercyjnego Interu, a prywatnie katolik (był na audiencji u trzech papieży), wspiera ruch spod liter EZLN! Zanetti napisał otwarty list do zapatystów, potem treść znalazła się na różnych grafikach: – Wierzymy w lepszy świat, wolny od globalizmu, wzbogacony kulturowymi i zwyczajowymi różnicami pomiędzy narodami. Dlatego musimy wspierać się w walce o ideały i pamiętać o swoich korzeniach.

Odwiedził osobiście autonomiczne ludności Chiapas, jego Inter wysłał do Meksyku sprzęt piłkarski oraz zapasy przydatne już nie w meczu, a w rewolucji! RMF pisał, że mediolański klub zasłużył na szacunek partyzantów, bo sponsoruje budowę obiektów sportowych, wodociągów i placówek służby zdrowia w stanie Chiapas!

Weszlo.com wspominało w 2016 roku, że Zanetti zebrał 5000 euro po ataku militarnym na jedną z wiosek zapatystów, a kwota został uciułana z… kar piłkarzy, na przykład za spóźnienia na treningi! Kupił wtedy ambulans, wysłał do buntowników ubrania, sprzęt i leki.

Co kierowało Zanettim? Po kryzysie gospodarczym w Argentynie (w 2001 roku), wychowany w Buenos Aires stał się krytykiem neoliberalnej globalizacji i podjął inicjatywy społeczne w biednych krajach, aby pomóc ludziom, którzy cierpią z powodów globalizacji. Nam w Polsce „łatwo mówić”, bo nie odczuwamy w taki sposób dyktatu silniejszych oraz globalnych marek. Tam rolnicy musieli (chcieli!) chwycić za broń w walce o swoje prawa. Jak pisały polskie media, w domu znanego obrońcy się nie przelewało, Javier już gdy miał dwanaście lat chadzał z ojcem do pracy i podawał mu cegły, mieszał zaprawę. Tak sobie myślę jak się to ma do dzisiejszych rozpieszczonych piłkarzy, których od kołyski wozi się do drogich akademii?

Zanetti spędził w Interze ponad ćwierć wieku, nie zniechęcił go nawet… koktajl Mołotowa, który poleciał w autokar piłkarzy, kiedy ci przegrali 1:6 z AS Roma.
Indianie zaprosili Inter na mecz do siebie. W liście do Javiera Zanettiego, wtedy kapitana Interu, przywódca Zapatystów Subcomandante Marcos napisał: (…) ponieważ darzymy was szacunkiem, nie planujemy zasypać was golami. Czekamy na odpowiedź i kontynuujemy ostry trening (…).

Inter nie odpowiedział na wyzwanie rebeliantów… Przynajmniej według tego info, do którego dotarłem.

[1]: Działało na wyobraźnię dzieciaków biegających po żwirowym boisku… A między te zęby to sobie chyba wpierdalał za dzieciaka patyczek od lodów.

fot. Internet. Zanetti i Zapatyści
fot. Internet. Zanetti!
fot. Zakup MO w Atenach

W imię wolności…

Starsi ludzie w czapkach z sierpem i młotem, siedzący jako VIPy na placu z takimi samymi, komunistycznymi motywami. „Bo historia” – nieważne, że krwawa. Pultaśny Putin (lub jego sobowtór) powołujący się na wolność i stabilizację. Lektor w tle podkreślał, że rosyjscy żołnierze, jak przed laty walczą za ojczyznę, bliskich, aby drugi raz pokonać faszyzm. Dzieciaki w ruskich mundurach ze wzruszeniem na twarzach. Nie mają tik-toków?
Polskie serwisy informacyjne przeplatały te bzdury płynące z moskiewskiej Parady Zwycięstwa z obrazkami wojennych zniszczeń na Ukrainie. Zniszczeń w imię pokoju, po raz kolejny w historii ludzkości, po raz kolejny w historii Rosji. Ciała kobiet i dzieci na ulicach, wrzucane do bagażników w celu oczyszczenia ulic. Statystyka. Nowe krwawe pomniki.
Ostatni jestem do pisania, że Ameryka i NATO mają czyste ręce (uczestniczyłem w antyNATOwskich manifestacjach z kolegami, czego się nie wstydzę), ale oglądając tą – zrzucającą winy na innych – wypowiedź, od nowa ręce opadały, a przecież wszystko już wiemy. Coś człowieka porusza, gdy na żywo ogląda zakłamywanie rzeczywistości na taką skalę i to w XXI wieku, w czasach wszechobecnych kamer, internetu.
Cóż, głowa do góry rodacy, skoro nas porusza to znaczy, że chociaż pozostaliśmy ludźmi. Robią co chcą, skurwiele, to przez nich prawi obywatele muszą brudzić ręce krwią w samoobronie, lub uciekać. Chcą byśmy żyli w strachu – nie dajmy się!
Pewnie w wymiarze kosmicznym ma to jakiś większy sens, nie wiem, w każdym razie nigdy nie osądzajmy wątpiących w to, że Bóg jest miłosierny.

Braki

Wstałem o 6:00, ale tak jak lubię – obudziłem się sam, wyspany, bez budzika i zobowiązań wobec pieprzonej soboty. Wszyscy jeszcze śpią, nawet psy, zaparzona kawa, cisza. Obstawiam za dwa złote drugą ligę japońskiej koszykówki. Migające cyferki w tle, zabieram się do pisania. Jak zwykle o świcie miewam dziwne rozkminy w stylu Urszuli: czego wciąż mi brak, co tak cenne jest? No wiecie, Plan B, efekt jednej pierdolonej schizofrenii.
Czasem myślę, patrząc na te wszystkie mecze i miejsca (wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma), że nie jestem bezdomny tylko i aż dlatego, bo mam wszystko i się o to boję. Zbyt wygodny, potrzebuję mieć w kieszeni trochę forsy. Mógłbym być takim trochę bogatszym bezdomnym, z hajsem na słabe hotele. Jeździłbym od miasta do miasta i przesiadywał w kultowych miejscówkach Europy, patrząc jak kontynent się zmienia, podziwiając kulturę ulicy. Gdy stracę wszystko – wiem co robić. O nic nie będę się już bał, zaryzykuję by siedzieć na murku z kawą i szlugiem, na tle graffiti, sceny, demonstracji, murawy. Bez ponaglających smsów. Tylko skąd ta niekończąca się forsa? Czemu miałbym wszystko stracić? Tego jeszcze nie wiem, ale rozumiecie – z pewnym typem istnieje ryzyko, jak w Fortunie. Spalasz się żeby wyjść na zero. Ktoś jedzie ze mną?
Powrót do rzeczywistości, prasówka, majowe słońce przebija się przez rolety.
Napoli Mistrzem Włoch – brudniejsza część Italii czekała (czego wciąż mi brak…) na ten tytuł tyle ile po ziemi miał chodzić sam Jezus Chrystus, 33 lata. Chcieli poświętować sukces na murawie w Udine, ale miejscowi ultras (niektórzy w bluzach Teddy Boys, istnieje tam stara grupa o tej nazwie) czekali by im na to nie pozwolić i faktycznie wybiegli ze sprzętem, głównie z paskami od spodni, na plac gry.
Tak oto w Serie A „sobie poradzili” – zresztą owo poradzenie na Zachodzie stało się takich rozmiarów truizmem, że przywoływanie go przestało sprawiać szyderczą radość z niewiedzy dziennikarzy. Ba, ruch wręcz rozkręca się w nietypowych miejscach – weźmy chociażby pirotechnikę z obu stron na ostatnich derbach Rangersów z Celticem w Glasgow.
We Włoszech, kolebce ultra, faktycznie mieli sobie jednak poradzić, doprowadzili do poważnego kryzysu, tymczasem młyny odrodziły się ze zgliszczy (z osiedli), bo miłość do calcio (w każdej wsi i miasteczku) podszyta miejscowym temperamentem musiały do tego odrodzenia doprowadzić. Co mają robić mafiosi z Neapolu, czy Rzymu, gdzie mają zapierdalać skuterkami w Bergamo, w Kampanii…, na ryby? Italia latami będzie dostarczała ciekawych spotkań, spójrzcie na ich infrastrukturę, sypiącą się, jak większość kuponów i miasta Maradony.
My też chcemy mieć co robić na tym łez padole. Za bramami (zazwyczaj) bezdusznego i nowego Stadionu Narodowego – Kacper Tobiasz! Zrobił chłopak show na tym słabym ogólnie, pod względem piłkarskim, meczu finałowym PP. Znowu bramkarz, znowu Dowhań! Raków Mistrzem Polski, ale chociaż Warszawa w tym roku niezdobyta! Medaliki przegrały w lidze na Łazienkowskiej, nie potrafiły pokonać Legii z brakiem jednego zawodnika na Narodowym. Papszun odchodzi, powolutku będzie odchodzić reszta, aż Częstochowa wróci na miejsce innych drużyn z prowizorycznymi stadionami, a CWKS na tron. Proste.
No, ale nie samą piłką człowiek żyje, jest jeszcze muzyka. Wreszcie wytoczyłem się na zewnątrz. Stada ludzi w galeriach handlowych.
Słaba ta moda dzisiejszych nastolatek. Masowo noszą wielkie portki-bojówki z kieszeniami jak na ryby. Ale gdy moja córka będzie nastolatką, będę wolał taką, pseudo hip-hopową modę niż obcisłe legginsy wżynające się w odbytnicę. Pieprzona ojcowska hipokryzja, sami rozumiecie.
W każdym razie chciałem kupić nowe słuchawki, a nie rozglądać się za małolatkami.
Poprosiłem gościa w żółtej polówce, żeby pomógł mi wybrać najgłośniejsze.
– Panie, takie przy których ogłuchnę!
Odpowiedź jak na paradzie równości – wszystkie równe!, by ponownie nie przywoływać braków Urszuli.
Musiałem zapomnieć, że Unia Europejska ustaliła jednakową głośność słuchawek i producenci nie mogą jej przekraczać. Nawet ogłuchnąć mi zabraniają, może po to, bym po kres życia słuchał ich kampanii wyborczych i kłamstw o równości szans. Poza UE są głośniejsze słuchawki? Np. Sony w Stanach, lub w Egipcie? Chińczycy mogą głuchnąć? Paranoja – jak te kiepskie portki nastolatek.
Sztuczne ramy, to w nich rodzą się utwory w rodzaju przywoływanego hiciora Urszuli (nie słucham, radio puszcza) i… cały ruch kibicowski.

Na powierzchni

Po lustrze zamontowanym w windzie, cóż za naiwność, ponownie spływa na wpół zaschnięta mela. Obok, również na szkle, rozkazano szminką, a po rozmazaniu widać, że w to także ktoś zdążył zaingerować, by jegomość przestał zapluwać miejsca publiczne.
Obracam się w kierunku zamkniętych drzwi, wzrokiem mijając ozdobioną markerowymi kutasami ściankę z reklamami spółdzielni mieszkaniowej i lokalnej telewizji dla starszych pań. Na tym vlepki o nieufaniu telewizji, to chyba moje.
Psy wąchają śmieci z podłogi, jeden znalazł coś do jedzenia.
W połowie dosiadł się sąsiad. Stał jak słup i przyglądał się, albo własnym worom pod oczami albo lustrzanej sztuce współczesnej, dzierżąc w dłoni wymiętą reklamówkę z miejscowego marketu, korelującą z jego pomarszczoną twarzą.
Sprawdziłem wyniki meczów w telefonie, kupon prawie wchodził. Nie miałem szczególnej nadziei na szybkie dorobienie się, to tylko mały zastrzyk adrenaliny podczas rutynowej czynności. Kupon nie wszedł, rzadko wchodzą.
Oddałem hołd muzyce. Słuchałem jej przez sześć, siedem godzin, od rapu, poprzez muzykę filmową po podziemne elektro. Wysyłałem znajomym klipy z przemyśleniami, które zapewne mało ich w tym momencie interesowały. To ten dzień, gdy przejęła władzę. Ale wszystko zaczęło się w prawdziwym życiu, muzyka wyraża fragmenty, lub przywołuje obrazy, od pięknych po straszne.
W windzie mam na sobie słuchawki. Mocny bas. Słucham i jakby nie jestem już w windzie ze smutnym sąsiadem. Idę z psami i jakbym z nimi nie szedł.
Można palić szlugi, to nie Polska.
Przechodzimy selekcję, pani w szpilkach prowadzi nas do stolika. Białą bluzę pokrywa fiolet. Na ścianie zainstalowano ogromny wizerunek wężowatego demona. Scena dla dziewczyn i innych artystów, po jej bokach dwa wielkie, podłużne ekrany z wyświetlanymi reklamami imprez oraz wizualizacjami świetlnymi. Podobne mózgojeby, różnej wielkości, zainstalowane są w całym pomieszczeniu. Przeważa kolor zielony, gdzieś czytałem, że to kolor Hoppera, kolor miejskiej alienacji.
Jako jedyny zamawiam wodę.
Zaczynają się występy. Dziewczyny mają na sobie skąpe stroje, nie są nagie. Tańczą tak jak tańczy się na dyskotekach, dodając większą liczbę uwodzicielskich ruchów, powodujących iż faceci czują się tu jak u siebie. Pytanie co myślą kobiety, bo te zdają się przeważać w klubie, to już nie „Od zmierzchu do świtu” Tarantino. Chcą się napić, kogoś poznać i coś przeżyć, korzystają z ducha epoki, są lesbami, może wszystkiego po trochu.
Mocny bas, stroboskop. Na górnej loży miejscowy mafioso wyciąga obie ręce przed siebie i buja nimi jakby pokazywał, że wszystko co tu widzimy należy do niego, to jego imperium. Zanim ktoś zechce go zastąpić w terminie niecierpiącym zwłoki, albo dopóki pójdzie siedzieć, czuje się ze swoim drinkiem jak pan i władca. A potem będzie odliczał dni, by znów się tak poczuć, chyba że odpuści i zejdzie na niższe piętra klubu.
Podziemie miasta, typowa europejska stolica. Siedzimy, patrzymy, słuchamy, ja piszę.
Słuchawki się rozładowały. Wracam windą z tym samym sąsiadem. Jego reklamówka teraz pełna, wystaje z niej por. Całym sobą jestem w tej obskurnej windzie i jest mi nas wszystkich dziwnie żal. Mnie, sąsiada, nawet czworonogów. Bo tak wygląda na powierzchni.

 

Połączenie

Połączę tekst o wierze i futbolu, tak jak kibice w całym kraju i na wszystkich szczeblach rozgrywek połączyli mecz swojej drużyny i wywieszenie transparentu w obronie Jana Pawła II. Taki tu jest klimat, zapamiętaj.
Wielki Piątek. Jako katolik czułem obowiązek postu, spowiedzi i modlitwy w kościele. Mimo wszystkich afer wokół naszej instytucji, wierzę w dobrych uczniów, w dobrych łotrów (no bo kto wywiesił transparenty?), a przede wszystkim w Boga, chociaż (już – to jest droga, jak wszystko) wiem, że nie będę w stanie „zamknąć Go w pudełku i postawić u siebie na szafie”. Duchowni katoliccy o tym uczą, ale przyznam uczciwie, że nieuchwytność absolutu wyjaśniła mi dosadniej filozofia (nie religia) dalekowschodnia (częściowo za sprawą katolickiego pisarza Thomasa Mertona, który jej nie odrzucał). Im bardziej próbujesz ułożyć jakąkolwiek (duchową) podróż, tym bardziej wydaje się ona zagmatwana – o ile jesteś wobec siebie i powszechnie dostępnej wiedzy uczciwy.
Co mamy? Jak rozumiemy, jak poznajemy świat? Oczywiście – zmysłami. Następnie, poprzez naukę, wiedzę. Trzecim sposobem poznawania jest otaczający nas język, symbole, liczby, kultura. Czwarty polega na uogólnianiu („po łebkach”) na podstawie naszych doświadczeń, wyprowadzaniu praktycznych zasad przydatnych nam w życiu codziennym. Są też emocje, musimy połączyć je z myślami i działaniem, aby rozwiązywać problemy tu i teraz. Posiadamy, wyrabiamy sobie przydatną intuicję, przeczucia. Wreszcie – praktyka duchowa.
Tego w skrócie nauczają niektórzy taoiści, a stosowanie podobnego, hm, dystansu wobec tylko jednego, wybranego środka poznawczego wprowadziłem również do swojego życia, a więc i wiary. Wszystko jest ważne i niczego nie powinno się lekceważyć (np. zła w Kościele, odkryć nauki, ale i manipulacji wojujących ateistów, własnego ego itd.), bo będziemy ślepi, lub na głupi sposób fanatyczni.
Może gdzieś się mylimy? Jeśli tak – bądźmy w stanie to zauważyć, potraktować jako cenne dane i iść dalej, ale po pierwsze przyświeca mi wspomniana myśl – nie zamkniemy wiedzy w pudełku, ona ewoluuje, jest w ruchu. Boga też najprawdopodobniej nie zobaczymy tak jak Go sobie wyobrażamy. Mimo to, klęczę przed zasłoniętym krzyżem. I staram się dźwigać swój, tak jak Uczył.
Teraz metaforycznie, nie posądzajcie mnie od razu o herezję, heh.
Oglądanie swojej drużyny może przypominać polecane przez przewodników duchowych życie teraźniejszością, słynne „bądź tu i teraz!”, o które tak wielu zabiega. Patrzysz i modlisz się. Modlisz się o gola, albo o coś innego, ale na tym stadionie!
Chciałem napisać tekst pochwalny o piłkarzach Legii jeszcze przed meczem z Rakowem, ale zabrakło czasu. Nie chodzi o to, że nagle stali się futbolowymi magikami, lecz z pewnością stali się drużyną. Ekipą, która wychodzi wygrywać, mimo wielkiej straty do lidera, wierzyła(gdy strata była większa)/wierzy w zdobycie Mistrzostwa Polski. Runda wiosenna 2023 jest ekscytująca sportowo, co przecież nieczęsto się zdarza. Dogonią, czy nie? Raków śpiewa nas ne dogoniat coraz ciszej. Dodatkowo 2 maja obie drużyny spotkają się na Narodowym, niedawno Legia broniła się przed spadkiem, a teraz ponownie może sięgnąć po podwójną koronę!
Przy tym po prostu nie przegrywają, a takiego stanu jako kibic Wojskowych nie czułem już dawno. Odżyły tkwiące w każdym z nas ambicje golenia frajerów. Znając realia finansowe polskiego futbolu i tak dalej – czy nie tego, minimum, chcemy? Piłkarzy walczących do końca? Otóż tak i oby jak najdłużej czuli wiatr w plecy.
Nawet pojedynek w Kaliszu, gdzie miejscowi niespodziewanie siedli na mocny skład Wojskowych, nie zmienia oceny sytuacji, bo takie mecze też trzeba umieć wygrywać, jak mistrz dowieźć zwycięstwo z dwie klasy słabszym do końca i osiągnąć cel. Ligowe zwycięstwa w Zabrzu i Gliwicach też wybitnie nie cieszyły oka.
Dzięki Legio za wiosnę 2023! Już teraz. Na szczycie tabeli mogą pojawić się nowi „na chwilę silni”, ale to CWKS jest siłą, z którą będą musieli się w końcu w Polsce liczyć. Tylko jak potem wykonać to mityczne wręcz połączenie ligi z pucharami?
No dobra, bo to w sumie truizmy…
Dzisiaj można zerknąć na Roda – FC Den Haag za pośrednictwem Fortuny. I na „Pasję”, rzecz jasna, albo to połączyć. Amen.
Wesołych Świąt Zmartwychwstania!

Kawiarniany gwar/Francja/JPII

Madryt, służbowo. Wpadam do kawiarni naprzeciwko. Nie silili się na wystrój, ale jest swojsko, barek, a za nim uśmiechnięta pani. Kawa jest bardzo tania (jakieś 3 zł) i dobra, dlatego wielu miejscowych wpada tu na szybką czarną i wypada. Przerwa i doładowanie w miejskim biegu. Zagadują do nieznajomych (do mnie też zagadywali), żyją jakby bliżej siebie, otwarciej i przez to – z tego co wiem – pozytywniej.
Polska. 15 zł to nie jest normalna cena za kawę, a klimatycznych miejscówek typu hiszpańskiego, lub włoskiego (prawie) brak. Za te 15 zł mam zazwyczaj obsługę do stolika, serwetki i 600 mililitrów, ale do cholery po co mi od razu ponad pół litra kawy? Nie zawsze idę tam czytać, czy pisać, nie jestem turystą. Nasze kawiarnie, te do dłuższego posiedzenia i ze słusznym dystansem między stolikami, są w porządku, ale ciekawa byłaby alternatywa w postaci swojskich (pomysłowych, z lokalnymi motywami) miejscówek z kawą o dobrej jakości i w ludzkiej cenie. Takiej, w której właściciel zarabia na tym, że przez cały dzień ma ruch w postaci wymieniających poglądy Polaków. Nie chcesz takiej założyć?
Może wtedy, po wcześniejszym przegadaniu spraw z nieznajomymi, ponownie walczylibyśmy o swoje? Tak tylko rzucam, nie sądzę, że kawiarnie załatwią kwestię słowiańskiego marazmu (poddaństwa wobec ruchów władzy), ale mamy wyjebane, czego zresztą sam jestem, obecnie, przykładem. Do tego nie opuszcza mnie wrażenie, że covid-19 zrobił z nas społeczeństwo jeszcze bardziej zamknięte w domu. Nasi rodzice mają w tym doświadczenie – z PRLu. A może – po prostu – nie jest tak źle, by z jakiegoś powodu porwać masy, zaś kanapa jest tym rajem, o który walczono? Zbyt skrajnie? To gdzie jest Twoje pośrodku?
Nigdy nie zabiegałem o emeryturę i zgodnie z naturą wolnego ptaka niespecjalnie się nią przejmuję, chociaż posiadanie pełnej rodziny z pewnością pobudza zmysły. Trudno jednak nie powiedzieć „skurwysyny” pod adresem tych, którzy ludziom podnieśli wiek emerytalny (omijając prawo), tu z 62 na 64 lata, i „wow” w kierunku tysięcy Francuzów gotowych do walki w proteście przeciwko takiej ustawie.
– Ulica we Francji ma legitymizację społeczeństwa – twierdzi protestujący z Nantes. – Jeśli pan Macron nie pamięta tej historycznej prawdy, to ja nie wiem, co on tu robi („Do Rzeczy”).
A w Polsce, w Warszawie, czy Krakowie ma taką legitymizację?
Według danych policji w Paryżu w czwartek protestowało 119 tysięcy osób, a więc największa liczba od początku demonstracji w styczniu. W całej Francji według ministerstwa spraw wewnętrznych na ulice wyszło 1,08 miliona ludzi, a według związków zawodowych aż 3,5 miliona, co także jest rekordem. Lewica w Polsce nie ma takiej siły, a prawa strona nadal nie potrafi w podobny sposób porwać „pierwszych do walki” rodaków.
Na myśl przychodzą mi tylko starsze marsze 11 listopada, ale wiadomo kto tam walczył i z kim. My wychodzimy w imię ideałów. Teraz kibice jasno opowiedzieli się (za pomocą transparentów na meczach) za Janem Pawłem II, którego lewica do spółki z antykatolickimi liberałami chce za wszelką cenę oczernić. Wiem, że dla wielu może to zabrzmieć kontrowersyjnie, ale tezy mówiące o ataku na Kościół i szkalowaniu dobrego imienia „Wielkiego Polaka” nie są pozbawione podstaw. Dla wielu epatowanie informacjami o nadużyciach seksualnych w Kościele wcale nie ma prowadzić do oddania sprawiedliwości ofiarom czy ujawnienia prawdy – czytam w komentarzu Cezarego Boryszewskiego na Klubie Jagiellońskim (polecam: Czytaj!). I właśnie na to trzeba uważać i kibice – na szczęście – uważają…, mimo że awantury i Jan Paweł II zawsze będą sobie zaprzeczać.
A jakie zdanie o JPII dominowałoby dzisiaj w potencjalnych „polskich-hiszpańskich” kawiarenkach?

PS:

„Bilans zamieszek we Francji: 441 policjantów rannych”: Czytaj!
„Zamieszki we Francji przeciwko reformie emerytalnej. Setki rannych policjantów”: Czytaj!
„Protesty we Francji: gwałtowne starcia z policją w Rennes, marsz w Paryżu”: Czytaj!
„Francja: Podpalono ratusz w Bordeaux. Kolejne protesty we wtorek”: Czytaj!
+
„Aktywiści klimatyczni spalili radiowozy. Policjanci zaatakowani koktajlami Mołotowa”: Czytaj!
„Niespokojnie we Francji! Regularne starcia z policją. Internet huczy od komentarzy: Polska to dziś wzór normalności i bezpieczeństwa”: Czytaj!

Olimpija Ljubljana – HC Bolzano, na hokeju po latach przerwy…

Dawno nie byłem na hokeju. Jako regularnie wspierającemu na żywo hokejową Legię (nie tylko na Torwarze), w mniejszym stopniu kadrę (zaliczone np. Mistrzostwa Świata) nieco się stęskniłem. Hokejowy mecz Olimpiji miałem okazję zobaczyć, znów przebywając w delegacji (luty 2023), pięć dni po gorącym jak na słoweńskie warunki Maribor – Ljubljana w piłkę. Fani gości obrzucili murawę oraz służby racami i krzesełkami. Sieć obiegło zdjęcie ze zdobytym policyjnym hełmem. Piro zaprezentowali też gospodarze. Ja na piłkę – ponownie w Słowenii – niestety nie trafiłem.

HK (jakaś nazwa oficjalna, klub przeszedł na zawodowstwo) Olimpija była przed tą kolejką przedostatnia w łączonej lidze (HK rywalizuje w ICE Hockey League z Austriakami oraz Włochami i w lidze słoweńskiej), a jej rywal z Bolzano pierwszy. Bolzano to miasto i gmina w regionie Trydent-Górna Adyga, położone nad rzeką Eisack i w Alpach. Klimat do hokeja zawsze mieli tu zatem bardzo dobry. Włosi mają bogatą tradycję kibicowania na hokeju, Olimpija posiada wiernych kiboli i to lubiących (przynajmniej kiedyś…) Olimpię Warszawa, więc liczyłem na cokolwiek ciekawego, a z pewnością przejść się na lodowisko było dużo lepszym zajęciem niż nuda w apartamencie. Wcześniej zwiedziliśmy pobieżnie stolicę Słowenii i jak dla mnie nie wyróżnia się ona niczym specjalnym, ale wiadomo – trzeba znać zakamarki, by to stwierdzić na 100%.

Wielki Post – „dzisiaj” (myślałem, że „wczoraj”) brzmi to jak największy straszak na rozpędzonego człowieka zachodu. Straszak, albo komedia, już nawet nie czarna. Chrześcijanie, gdy cierpią, powinni adorować krzyż, a więc mówiąc po naszemu – godnie znieść cierpienie, skoro nie odklepał sam Syn Boży. Łatwo nam mówić. Do moich drzwi w bloku puka Ukrainka, pokazuje dwa dowody osobiste dzieci, przekonując że zbiera dla nich na hotel. Ciągle powstają nowe sposoby wyłudzania hajsu, ale na naszej ścieżce staną też kolejni pozostawieni bez pomocy, której faktycznie potrzebowali. Nie – nie ma prostych odpowiedzi w temacie cierpienia. Myślę o tym wszystkim, bo chodząc po Ljubljanie trafiamy na manifestacje z powodu rocznicy rosyjskiej agresji na Ukrainę. Prócz zamaskowanych małolatów w barwach Ukrainy, policja obstawia też jakichś ludzi z flagami Rosji, skreślonym NATO, czy pomarańczowo-czarnymi barwami. Ogólnie jednak jest spokojnie i mówiąc po naszemu – piknikowo. Z buta idziemy na mecz. Uber i Bolt jeszcze nie dotarły.

Hala Olimpiji jest o tyle ciekawa, że… jest ich – należy do klubu, a z zewnątrz wygląda jakby się miała zaraz zawalić. Starodawne „cudo” architektoniczne, ze starym klimatem, gdzie w klubowym barze miejscowi chleją browary, a przed drzwiami na sektory kotłują się paląc szlugi. Bilet kosztował 10 euro, kupuję go nie w kasie tylko w czymś na zasadzie recepcji, zatem trzeba trochę popytać.

Do meczu pozostawała godzina, a tereny wokół hali pozostawały pustawe, zatem jasnym stało się, że frekwencja nie będzie należała do okazałych. Ostatecznie oceniłbym ją na – może – tysiąc osób po obu stronach hali. Czekając na wejście, a wpuszczali dopiero pół godziny przed pierwszą syreną, czułem się zawiedziony, lecz wtem spod nas, z przejścia pod wjazdem na halę (są tam typowe wysokie „schodki do melanżowania”), rozległy się melodyjne śpiewy kibicowskie. Ultrasów Olimpiji było niewielu, ale zdawali się odpowiednio nakręceni na wspieranie swojej drużyny.

W środku hala jest taka jak trzeba – wysokie trybuny blisko tafli, jasno, krzesełka w barwach klubu, skromny catering. Olimpija wiesza jedną małą flagę z herbem miasta i staje za nią w kilkadziesiąt osób (liczebność młynka wahała się od ok. 20 do max 50, ale śpiewali przez cały mecz!). Była to mieszanka aktywnych kibiców hokeja z typowymi młodymi kibolami, co można było wywnioskować po garderobie i mowie ciała.

Za to miejscowi chuligani byli obecni (skromna liczba) w innej części hali, w kilku grupkach popijali sobie piwko, dyskutowali i oglądali mecz. Grupowe bluzy ledwo wystawały zza rozpiętych parek.

Z Włoch nie przyjechała żadna zorganizowana grupa, była za to rodzina pikników, z której dorosły, albo prawie dorosły chłopak miał na sobie szal Bolzano. Podszedł do niego miejscowy, ze złamaną ręką, i – jak mi się wydawało z odległości – kulturalnie poprosił go o schowanie barw. Mecz był skromny kibicowsko, ale przynajmniej ślady kumatych kibiców Olimpiji będzie dane zobaczyć ewentualnemu stadionowemu turyście na ich sekcji hokeja na lodzie.

Mecz był za to bardzo dobry, tylko szkoda, że tak jednostronny (było do przewidzenia). Przy stanie 0-3 miejscowi strzelają gola, hala eksplodowała, a śpiewy młynka jeszcze przybrały na sile. Była nawet próba dopingu na dwie strony. Ultrasi Olimpiji dużo gestykulowali przy swoich pieśniach, intonowanych w rytm bębna – można wywnioskować, że czują włoski rytm. Chętnie usłyszałbym ich na „derbach” piłkarskich z Mariborem. Spotkanie kończy się wynikiem 1-6, lecz hala i tak wspiera swoich hokeistów.

Po meczu raz dwa kibice rozchodzą się w swoje strony i 500 metrów od hali zupełnie nie czuć, że odbył się tu całkiem fajny hokej. Jak widać – dla pasjonatów, jak w Polsce.

Jeśli weźmiemy…

Przebywając z dzieciakami na zgrupowaniu sportowym w górach, przypadkiem zabrałem ich na grób Tadeusza Różewicza – nie powiem, że mojego ulubionego polskiego poety, bo to by oznaczało, że wielu ich czytałem. Takiego którego tomiki nie tylko leżą na półce, ale sięgałem po nie i sięgam nadal, zatrzymuję się nie tylko przy świetnych interpretacjach Sokoła i Hadesa z 2014.

Różewicz spoczywa na cmentarzu ewangelicko-augsburskim przy świątyni Wang w Karpaczu Górnym, jego głównym zabytku, który był celem naszej wędrówki, niemal po kolana w białym śniegu. Cóż, przy okazji warto było w ogóle wspomnieć małolatom o istnieniu śniegu i o czytaniu poezji, bo jak już dotrze (do mnie dopiero po trzydziestce), to – niektórym – pomaga.

Przykładowo, niepozorny Charles Bukowski pomógł mi wyrwać się z czegoś bliskiego fanatyzmowi religijnemu, kiedy nie czytałem już niemal niczego innego niż ciężkie lektury duchowe. Przypomniał mi skąd się wywodzę – ze świata (rozpusty) i niczym nieskrępowanego języka. Nie że trzeba za tym pędem w ciemno lecieć jak kretyn, ale jest jak jest, bo taka jest natura człowieka. Byłem na nasz gatunek wkurwiony – jakbym sam w głębi był inny – zamiast czuć narastający spokój (a więc coś było z tym rozwojem duchowym nie tak, chociaż przekonywali, że jest odwrotnie).

Gdy w książkach katolickich szukałem Boga i siebie jako Jego syna, u Bukowskiego ponownie znalazłem siebie jako człowieka, takiego jakim go widzę w świecie dookoła – w świecie, z którym nie raz zdążyłem już pójść na noże za jego kształt, jakby kiedykolwiek był odmienny od zastanego przez mój rocznik.

Oczywiście, są walki które muszą i będą trwać.

To nie wszystko – Charles pięknie, prosto pisał o kojącej przyjemności pisania – tak jak umiesz, tak jak żyjesz. Uwierzyłem na nowo.

Nie sądziłem, że znajdę idola w starym pijaku, chociaż sam nie piję, ale to za jego szczerość – szczerość, której często brakuje na ambonach, niestety. Tak właśnie los nam płata figle, że sam już czuję się zabawny, a to chyba zwiastuje dystans (może kiedyś wróci…?).

Tak na marginesie, wiara na zawsze pozostanie wiarą, zatem jeśli weźmiemy pod uwagę zasłyszane opinie ateistów i agnostyków, że pisma święte napisali wariaci i poeci (biznesmeni także), możemy stwierdzić, że poezja to nie taki wcale margines…, a wręcz siła napędowa i niszczycielska tego świata. JEŚLI WEŹMIEMY, oczywiście.

Przede wszystkim bierzmy dzieciaki na spacery, żeby mniej o tym wszystkim myśleć. Co za dużo, to niezdrowo.

A propos Różewicza, podobały mi się szczególnie jego odniesienia do współczesności, mniej dzieła z gęstym nawiązaniem do historii. Psychodelia [1], bo na psychodelii jesteśmy wychowani, kto słuchał pierwszego K44 na walkmanie, wie o czym piszę, Sokół i Hades też nie wzięli się za tego poetę przypadkowo.

Wątpię by dzisiejsze dzieciaki były w przyszłości mniej trzepnięte, zatem miłej podróży życzę i jak najmniej turbulencji.

[1] A warto dodać wypowiedź Różewicza dla Polskiego Radia (z 2014 roku): Trochę paliłem, umiarkowanie piłem. Nie brałem żadnych narkotyków i nie latałem do Tybetu medytować, bo to w żaden sposób nie rozwiązywało moich problemów artystycznych.

„Nadal nie jesteśmy Neymarem”, czyli wreszcie mogę napisać coś o Bayernie…

Kibice piłkarscy dzielą się na wiele różnych typów i podtypów. Na przykład tacy, którzy twierdzą, że wierni fani powinni mieć głos, kontra drudzy, twierdzący, że klub jest własnością biznesmena, który na niego łoży, zatem może z nim robić, co tylko zechce.

Czy ci drudzy za nic mają jakąkolwiek tradycję pokoleń?

Nigdy nie lubiłem Bayernu Monachium, a kiedy pojawił się tam Lewandowski i zaczął wyskakiwać Polakom z lodówki, po prostu unikałem tego słowa, nie oglądałem skrótów ani tym bardziej całych meczów.

Jednak w ostatnich latach wyraźnie odrodziła się niemiecka scena ultras (w tym na Bayernie) i chociaż dla nas pewne kwestie pozostaną tam nie do zaakceptowania (to temat na inny, obszerny tekst), szwaby potrafią „zrobić dzień”, gdy za oknem szaro i ponuro, a dziadek-sąsiad narzeka, że nie posprzątałeś po swoim psie, mimo iż ten jeszcze nie skończył srać.

„Zrobieniem dnia” może być na przykład odrobina trucizny we „wspaniałym świecie” mafii o nazwie UEFA (wspomniany wyżej dziadek też ma w bani „wspaniały świat”, tyle, że „swojego” osiedla). I got the poison, jak The Prodigy, trucizna dla króla, który niesprawiedliwie rządzi i kradnie.

PSG – Bayern Monachium, pierdolone cukierkowe Walentynki’2023, Liga Mistrzów. Skrót tego meczu obejrzałem dopiero po tym, gdy pojawiły się informacje o ultrasach gości, którzy protestowali na tym meczu przeciwko wysokim cenom biletów w Paryżu (niedługo im zrobią takie jak naszym pato-feministkom na Beyoncé w Polsce – półtorej koła, heh), odpalili piro oraz przepychali się z policją.

Zaczęło się od tego, że kibice FC Bayern (2000 biletów) nie mogli wnieść dużych flag na Parc des Princes. Dozwolono tylko płótna o rozmiarach 3,00 na 1,50 m, podczas gdy fani PSG nie byli ograniczeni rozmiarem flag na płot. Zatwierdzono im dwa megafony i dwa bębny, które podobnie jak bilety dla gości musiały być ściśle spersonalizowane!

Przy cenach 70 euro za wejściówkę, Paris SG całkowicie wyczerpał limit ustalony przez UEFA, ale to ultrasi gości pokazali napis: „70 €? Nadal nie jesteśmy Neymarem. Dwadzieścia to dużo! Pieprzyć PSG!”. Na początku drugiej połowy ultrasi Bayernu (siedzący na dole) odpalili pirotechnikę, a konkretniej czerwone pochodnie bengalskie.

Oprawę (anty Bayern) i pirotechnikę zaprezentowali również gospodarze. Okazali też wsparcie dla Turków i Syryjczyków w tych ciężkich chwilach dla ich ojczyzn.

Żeby było ciekawiej, na boisku Bayern pokonał paryżan 1:0 po bramce byłego zawodnika PSG, Kingsleya Comana, a wszystko to przed 46.435 kibicami globalnej potęgi!

Cóż, trzeba przyznać, że jak na 1/8 Ligi Mistrzów, kojarzącą się jednoznacznie z komercją, ultrasi dali radę. Dla bogatych to i tak nic, ale ludzie z Paryża i Monachium pokazali w trudnych warunkach, że ruch ultra przetrwa, a przynajmniej próbuje przetrwać, mimo „kataryzacji” wielkiego futbolu. Aż obejrzę rewanż, jak nic nie wypadnie, i będzie to pierwszy mecz Bayernu, który zdzierżę bodajże od słynnego finału-klasyku z Manchesterem United’1999. Co ciekawe, mecz wypada w Dzień Kobiet, więc miło będzie po kolacji z żoną obejrzeć coś z dawką trucizny, trzymając łapę w spodniach niczym Al Bundy…

Stop „kataryzacji” futbolu!

ZDJĘCIA: Wszystkie fotki są ze wspomnianego meczu. Źródło: Internet.

Jutro Dzień Meczowy

Próbuję spokojnie ustać w garniaku, coś mnie jednak swędzi w dolnej części pleców, coś jakby uwiera w okolicach łopatki. Gdybym rozerwał marynarkę niczym jebany Clark Kent, nie ukazałoby się wielkie „S”, jakie często noszą wszelkiej maści lalusie (nic nie ujmując prawdziwym Supermanom, czyli tym, którzy dźwigają życie), a dres – po prostu wygodne dresiwo stopione z białą skórą.

„Dres w DNA”. Rozluźnione barki, dłonie swobodnie spoczywające w kieszeniach. Plecy przestają swędzieć. Ludzie nie przestają oceniać, ale ja wreszcie zaczynam oddychać.

Jako małemu dziecku, kultura ulicy była mi obca, ale jakby znała moje grzechy, dotarła, wciągnęła. Zdeptała ówczesnych (i depcze dzisiejszych) świętych, wziąłem ją za rękę i poszedłem za nią. Dziś już nawet nie pamiętam, czy kiedykolwiek „normalnie” postrzegałem świat (mimo, że staram się żyć normalnie). Bez magii. Czarnej – niestety –, ale i białej.

Co jest dla Ciebie tą magią, którą ukrywam za pieprzeniem o dresach?

Patrzę na twarze ludzi, których zbyt często spotykam. Czy widzę w nich skrzydła, które mnie niosły? Nie. „Dorosłość”. Muszę wyjść, to kultura jako niewolnik wolności (zawsze jakoś wymsknie się reżimowi, przekształci, odrodzi…) sprawi, że znów pod skórą poczuję osobiste Ministerstwo Odlotów.

W życiu piękne są tylko chwile…, tylko co uznałeś za chwile? To, co mam w DNA pójdzie za mną, nawet gdyby miało ubrać się w garnitur. Przejdzie przez wszystkie poziomy ewolucji mnie jako człowieka.

Nie twierdzę, że cały czas trzeba chodzić w dresie, osobiście uwielbiam m.in. styl włoskich tifosi (markowe parki ze Stone Island na czele), trzeba zachować pewną klasę, ale skrzydła da wyłącznie odwaga kroczenia własną drogą, zanurzona w dawno pokochanej kulturze.

Jutro Dzień Meczowy. Siedzę na sektorze pikników, ale i tak patrzę jak kibol. Nic nie jest w stanie tego zmienić. To co dzieje się na stadionie jest dla mnie zjawiskiem kulturowym, albo jednym z dzieł sztuki ludzkości, nawet jeśli składają się na nią niedoskonałe, delikatnie rzecz ujmując, jednostki. Ale walczące o coś, mające swoje barwy.

Jakiś rok temu, przy okazji wizyty na meczu Zagłębie – Legia, opisywałem tę oczywistą, lecz pomijaną specyfikę Lubina. „Bo o czym tu gadać, o KGHMie?”. Dziś, nie mogąc doczekać się meczu z Cracovią, mam chwilę czasu i odrobinę ochoty zatrzymać się przy Pasach.

Nie chodzi tylko o to, że „gigant Raków” ponownie stracił punkty (w „zawsze mocnym Mielcu”) i Wojskowi stają przed realną szansą odrobienia części straty punktowej do lidera. Nie chodzi tylko o to, że Legię po prostu dopinguje się niezależnie od rywala i to ona jest tą większą (mającą fanatyków w całym kraju) marką i dla jej kibica jest najważniejsza. Po prostu Cracovia jest rywalem z ciekawą historią sportową i jeszcze ciekawszą kibicowską, ma swój – rzekłbym – patogangsterski klimat.

Legendy o sprzęcie ostrym w Krakowie, widelcach powbijanych w poliki i tak dalej, zna każdy kibic interesujący się sceną. Chodzimy na nowe stadiony, gdzie mniej się dzieje, dlatego myślę, że właśnie teraz warto przypominać sobie nawet ogólny zarys rywali, by mocniej wejść w szary pojedynek, pamiętać że to coś więcej niż mecz zbieraniny nołnejmów noszących na strojach wielkie herby.

Kibicowanie na KSC zaczęło się w latach 70tych, a w 80tych i przede wszystkim 90tych toczyli już nie tylko na murawie słynną Świętą Wojnę z Wisłą, odzyskując panowanie w mieście za pomocą wszelkiego rodzaju sprzętu, w tym ostrego (rywal również go używał i używa). Latające gwiazdki ninja, tasaki wbite w plecy występowały, przynajmniej tak się utarło, na znacznie większą skalę niż gdzieś indziej właśnie tam, gdzie pojawiała się Cracovia. Łata nożowników przyległa do nich na stałe po kultowym Polska – Anglia’1993 w Chorzowie, kiedy zadźgali kibica szczecińskiej Pogoni.

Cracovia kojarzona jest głównie z bezwzględną wojną u siebie w mieście, z bycia antyWisłą, ale w swojej historii zapisali także kilka głośnych dymów z innymi ekipami, głównie na kadrze w ramach Triady, czy m.in. na hokejowych potyczkach z Zagłębiem Sosnowiec w latach 90tych. Biało-czerwona ekipa z Krakowa nie dba o wielkość młyna, zazwyczaj wygląda on – jak na potencjał – dość skromnie, a mobilizuje się na derby, czy na potyczki z Legią. Jeżdżą słabo, specjal do Warszawy też odwołali.

Pierwszą czołówkę chuliganów Cracovii stanowili, obok bandziorów i złodziei, NS skinheadzi, podobnie jak w wielu innych polskich ekipach tamtego czasu (Doszło tylu skinów, że jak ktoś nosił flyersa, to na 90% był z Cracovii – wywiad „TMK” z ekipą Cracovii’2021). To ciekawostka w związku z tym, że wiele lat później, gdy skinowanie wyparł rap i zmieniało się pokolenie, część bandy Pasów przyjęła nazwę Jude Gang i przekornie – wyzywana przez Wisłę od Żydów – zaczęła wywieszać flagi Izraela i samemu malować na mieście gwiazdy Dawida obok nazwy swojego klubu. Mało tego, Cracovia zawarła układ (czy jak to oni w Grodzie Kraka współcześnie nazywają…) z Ajaxem Amsterdam, największym wrogiem zbratanej z Legią ekipy Den Haag, więc nie raz w jej szeregach byli widziani ciemnoskórzy kibole z Holandii. Razem z Ajaxem mają za sobą kilka ciekawych meczów w euro-pucharach, z wyjazdem do Aten na Ligę Mistrzów na czele (AEK – Ajax 27.11.2018, 60 chuliganów KSC, 180 Ajaxu, delegacja Panathinaikosu z gaśnicami, gospodarze atakowali ich na mieście i na stadionie m.in. Koktajlami Mołotowa, do których przyczepione były petardy). KSC miało też zgodę z KSP, oficjalnie zerwaną, lecz nieoficjalnie do dziś prywatne kontakty są podtrzymywane wraz z wizytami na meczach. Pasy, w przeciwieństwie do rywali z Wisły, raczej trzymają się swoich sojuszy – nieco okroili je w momencie, gdy liczba zgód wynosiła (już) dziesięć.

Pisząc to, siadałem do derbów Londynu – West Ham kontra Chelsea – w kapciach zimowych. No, ładnie grali. WHU straciło na klimacie po przeprowadzce na stadion olimpijski, ale patrząc na ten mecz, z tyłu głowy i tak miałem: grają kolesie z Upton Park, robotnicze Młoty. Na szczęście – nieśmiertelne „bąbelki” cały czas wypuszczane są w knajpach i na wyjście piłkarzy. PSG z czasów Boulogne Boys to jakoś już nie to samo PSG, co team Qatar Sports Investments, a jednak właśnie z BB kojarzę drużynę ze stolicy Francji. I tak dalej. Grecy, przykładem AEK, podobnie jak Polacy dużo klimatu przenieśli na nowe stadiony – inna okładka, ta sama książka. Udało się m.in. dlatego, że poziom ligi kiepski. Ratuje nas jakieś błędne koło.

Dla mnie Cracovia to nie jest przede wszystkim słynny „stadion Tesco” (nawet ze słynnym rzutem musztardą przy sektorze gości), stara drużyna piłkarska, jedenastka biegająca obecnie po murawie, tylko ta ich mroczna historia wisząca gdzieś w tle, dzisiejszy dzieciak by powiedział: Cracovia to taki bandycki mem.

12 lutego ponownie zasiądzie, bez stu swoich odsiadujących akurat wyroki (wg wyżej przytoczonego wywiadu), w sektorze gości przy Łazienkowskiej 3, w ramach szarej, 20stej kolejki Ekstraklasy.

Tak właśnie oglądam polską ligę, jak mecze z historią osadzoną na osiedlach mojego kraju. Ktoś macha na nią ręką i przełącza na coś innego. Nie widzi setek kontekstów. Biedaczek.

ZDJĘCIA: Od góry: (dwa pierwsze) Wisła – Cracovia’2006, stara osiedlowa fotka z Prokocimia, barwy Ajaxu i… antyWisły, AEK Ateny – Ajax Amsterdam’2018 (banda gości szuka gospodarzy), Cracovia na zakazie na nowym stadionie ŁKSu’2019. Źródło wszystkich: Internet.

Poezja dla zadurzonego

Sen.

Pod drzwiami domu stoi ogromny karton po nowych krzesłach, w nim wory ze śmieciami, obok opakowanie po karmie dla psów w rozmiarze XXL. Słyszę mocne pukanie. Spoglądam przez wizjer – stara sąsiadka, szczupła, niska, w okularach. Otwieram, a ta pruje się, że znowu zaśmiecam piętro. Gotuje się we mnie i sam nie wiem czy jeszcze we śnie, czy już na jawie mówię przez zaciśnięte zęby o ty suko.

Dzidzia nie śpi, ale też nie ryczy, więc mam czas na kibel i włączenie ekspresu do kawy, zanim wezmę się za podgrzewanie mleczka.

Sen 2.

Odpoczywam w kurorcie, pełna od ludzi i parawanów, szeroka plaża. Jest gorąco, ale tak, że nie przeszkadza, nie czuję nadmiernego pocenia się. Przepełnia mnie szczęście, ale jeżdżę motorówką, wieziony przez różnych ludzi, zazwyczaj kobiety, na bezludną wyspę, oddaloną jedynie dziesięć minut od kurortu.

Co łączy oba te sny? Chcę wyjść, wyjechać. To moje życie – na walizkach. Tłum i samotność w idealnych proporcjach.

Stadion jest jednym z miejsc hałasu i tłumu, który toleruję, pełną plażą, ale wolną od marudzących starych bab.

Piłka to nasz sport narodowy, jak dla Czechów hokej (to głównie on leci tam w pubach). Przykładowo moje dzieciaki (chłopięca część) – mimo, że trenują inny sport – podczas obozowych posiłków fanatycznie rozmawiają o futbolu. Kto ulubiony w Anglii, Hiszpanii, a nawet we Francji (i to wcale nie PSG). Grają w FIFĘ. Są przyszłymi piknikami, albo kibolami. Standard – dlatego narodowy. My siedzimy z trenerami po nocach i oglądamy – nawet nie pornole – mecze… Piłkarskie, ewentualnie kosza.

Sztuką kontroli jest rezygnowanie z kontroli. Mistrzostwo przez nieopanowanie (sztuka Wu Wei, ale… czy również nie prawdziwe chrześcijaństwo?) – taką zasadę panowania nad piłką wyznają od dawna rodzimi piłkarze, nie ma zatem co wypatrywać wiosennych fajerwerków. Byłoby to głupie niczym policjant bawiący się ukraińskim granatnikiem (?) na komendzie. Wybuch „piro” na komisariacie vs mobilizacja ogromnych sił do walki z odpalaniem rac, mających uświetnić widowisko sportowe (pod chmurką).

Tak, może i lekko naciągnięte, ale też symboliczne. Taki jest świat – pojebany, zostałem więc pojebem na własnych warunkach.

W każdym razie, wiemy na jakie fajerwerki z pewnością (nie)można liczyć w kolejnej rundzie, na jakie „musimy spoglądać na Zachód”. Owszem, w lidze czasem im się zachce i porwą tłum, ale potem przychodzi lato i Europa, w której możemy realnie liczyć na – może – kilka udanych rund podczas… całego naszego życia, a Milan i Inter pozostają niedoścignięte. Mimo to, niczym Kazik, ponownie zaśpiewamy Los się musi odmienić…, mając do dyspozycji coś cenniejszego – atmosferę wokoło futbolową. Nawet jeśli słabo grają, ultrasi mogą uratować wieczór, na co nie ma szans „nawet” w Madrycie.

Graj zatem polska ligo (z „gigantem Rakowem”, który odjechał reszcie…), bo jak widzisz – jesteś dla nas poezją.

Always Look on the Bright Side of Life

Wszystko zaczyna się w domu – tak się mówi, chociaż podwórko też ma ogromne znaczenie w kształtowaniu psychiki. Jeśli dzieciak czuje na chacie optymizm, istnieje duża szansa, że będzie się śmiał także na zewnątrz, śmiał się mimo wszystko! Kiedy mama z tatą, o ile dotrwali w komplecie chociaż do ósmych urodzin dziecka, wiecznie narzekają, nawet jeśli otaczają ich sprawy warte narzekania jak inflacja itp., trudno nie przesiąknąć pesymizmem, ciężko nie czuć się oblepionym „polską mentalnością” (jak mawiamy stadnie), którą następnie przekazujemy potomkom.

Młodzi Polacy naznaczeni są piętnem naszego, wiecznego, smęcenia?

Pogoda nie pomaga, a tacy przykładowo Norwegowie skaczą także za jej sprawą ze swych pięknych skał, mimo kolosalnych – z naszego punktu widzenia – zarobków. Warto podróżować tam gdzie więcej słynnej witaminy D, to naprawdę działa, przynajmniej w moim wieku (ha ha).

Nie żeby nic złego się w kraju nad Wisłą (i poza nim) nie działo, lecz trzeba patrzeć na jasną stronę życia, jak uczyły nas m.in. legijne trybuny nie tylko podczas autoironicznej oprawy inspirowanej „Żywotem Briana”, ale podczas prawie każdego dnia wokoło stadionowego spędzania czasu.

Sens życia, uśmiech – nie możemy tego zgubić, dużo o tym piszę, bo to ostatnia nadzieja poza Bogiem i rodziną.

Tymczasem wszystko co instytucjonalnie wielkie, ogromne – przesiąknięte jest syfem. Fifa, działacze innych sportów (np. ostatnie afery w polskim tenisie), władze religii, parlamenty, nawet liderzy większych grup „niezależnych”… Wyniosłe idee, odwrotne czyny…

Nadzieja umiera ostatnia, ale jednak umiera, a autonomiczne, lokalne działanie jakoś nie chce.

Dlaczego? Bo „wewnątrz” pałaców, krajów rządzonych przez skurwysynów, obok mas zombie bezrefleksyjnie im wierzących, kształtują się i działają piękne umysły. „Oni” mają swój szczyt w Davos, „my”, na przykład, na ukochanym stadionie, czy w pobliskim klubie sportów walki. „Pod wodzą” skurwieli, materialistów, zbrodniarzy i zboków trenują miliony dobrych dzieciaków, modlą się uduchowieni kapłani i ich wierni, a garstka aktywistów próbuje zmienić bieg dziejów na mniej krwawy i wyzyskujący.

Tak widocznie musi być, a my nie możemy się poddać, lecz wywalczyć swój kawałek podłogi w tym Systemie, ruchać go na ile się da, zauważyć tych dobrych. Przykładowo właściciel, od którego wynajmuję powierzchnię dla siebie i dzieciaków, gdy usłyszał, że to dla nich, od lat utrzymuje niski czynsz za wynajem, pomaga, nie utrudnia. Mała rzecz z jego punktu widzenia, a mogę działać, żyć, oddychać. Kurwa, bądźmy życzliwi.

Gdybym wyłącznie żywił się bieżącą prasówką, chyba bym zwariował. Dziś miałem czas i chęć ją zrobić, ta sama masakra, nie chce mi się pisać o Morawieckim i Grecie. Już lepiej włączcie starego Monty Pythona, a jutro w robocie skitrajcie się przed szefem i zobaczcie kolejne zwycięstwo ex legionistki Igi Świątek.

Na mecz zawsze warto zajrzeć (ponownie na LaLiga)

24 stopnie, bliżej słońca, pierwsze święta daleko od domu. Nie było na co narzekać – w kraju chlapa, tymczasem udało się pograć w futbol na plaży, złapać trochę tej cholernej witaminy D. Co mam przekazać córce, wieczny pesymizm!? Każdy ma w sobie odrobinę dziecięcego szczęścia, tylko trzeba odwrócić się w jego kierunku, poszukać go w sobie. Niby takie proste, a jednak z każdym kolejnym rokiem gubi się ostrość, spojrzenie w stronę światła wymaga coraz większego nakładu sił, przynajmniej na co dzień.

Dawniej, gdy człowiek usychał na klatce, nie wyobrażał sobie za to, że ujrzy cokolwiek prócz listy długów, a co jeszcze mówić o plaży w Boże Narodzenie. Ponownie „służbowo” (przyjemne z pożytecznym) wylądowałem w Hiszpanii, tym razem mając okazję zaliczyć, przy okazji, mecz Atletico Madryt – Elche CF (przypadkiem to już drugi mój mecz Elche na żywo w ostatnim czasie).

Dość już tego Kataru, dobrze, że wracają ligi. Mecze, na które można za rozsądną cenę kupić bilet (a nie, że to oni płacą „kibicowi” za oglądanie) i obejrzeć je na żywo wśród ładnie – po kibicowskiemu – ubranych ludzi. Ciekawie, poza wysokim poziomem meczów, to mieli we Francji (i kilku innych krajach, np. w Hiszpanii, Holandii, Belgii), gdzie francuscy chuligani (np. Lyon) i nacjonaliści walczyli z Marokańczykami, którzy z radości… zajęli się demolką „nowych ojczyzn”, a także profanacją miejscowych barw. Mundial – w tym zachowanie Marokańczyków – był na widoku, ciekawe zatem jak wpłynie na słupki prawicy na Zachodzie, pewnie jeszcze podskoczą.

Polska reprezentacja poleciała tam przepraszać, że żyje – wiem, wiem – hejt hejtem, ale tego się przecież, prócz pierwszej połowy z Francją (i zważywszy, że to była Francja), nie dało oglądać. Taka mentalność, nie tylko w piłce nożnej.

W oczekiwaniu na to co swojskie, zaliczyłem coś z gatunku turystyczne.

Atletico to nie Real (tak wiem, „klub rodowitych”… bla, bla) – przynajmniej dla mnie, cóż jednak zrobić. Za to Elche CF byli, przynajmniej kiedyś, w jakimś stopniu zziomkowani z Realem. Nic to jednak nie znaczy wobec słynnego hiszpańskiego mieszania się barw obu klubów pod stadionem i totalnej władzy służb. Pod stadionem nie działo się zupełnie nic (nie licząc dyskoteki w londyńskim autobusie, dmuchanych zamków i innych takich…), na nim także. Jedno jednak jest imponujące. Czwartek, zimny jak na Madryt (na szczęście kawka na stadionie niezła), godzina 21:30, mecz z ostatnią drużyną tabeli, a tu 50-60 (nie wiem dokładnie) tysięcy ludzi – cały stadion!

Ja ogarnąłem wejście przy pomocy „przyjaciół przyjaciół” (pikniki, Polacy mieszkający tutaj) i wszedłem na pożyczony karnet dokładnie po przeciwnej stronie młyna gospodarzy, niedaleko pod sektorem gości, których było na moje kiepskie oko maksymalnie 200 – w tym oczywiście aktywni wyjazdowo hiszpańscy zgredzi.

Zanim wyszli piłkarze, na stadionie gasną światła i rozpoczyna się jakiś stroboskopowo-laserowy cyrk. Przed meczem miejscowi witają też jednego z finalistów Mistrzostw Świata grającego w ich drużynie – dobrze jest od czasu do czasu zobaczyć z bliska taki poziom, bo abstrahując od całej komerchy, to są przecież sportowi nadludzie i nic im (i nam) tego nie odbierze. Oglądam tych magików, którzy ostatecznie (do przerwy 0:0) zwyciężają 2:0 z charakternym (ponownie, gdy je oglądam live) Elche, po meczu z trzema czerwonymi kartkami! Takie tam, czwartkowe, szare La Liga…

Młyn Atletico wiesza kilka małych flag, w tym Ruchu, i dopinguje przez cały mecz. Po tym co widziałem w wakacje na Elche – wypadają przy nich świetnie, ale wiadomo jak jest obecnie w Hiszpanii, nic tam nie mogą wykręcić nie tylko pod kątem chuligańskim, ale nawet ultrasować jest ciężko, trzymają ich w garści. Kilkusetosobowy młyn gospodarzy poguje, a między nimi widać stewardów w odblaskowych kamizelkach. Nad głowami powiewa kilka flag na kijach. Goście niczym się nie wyróżnili, kilka razy krzyknęli.

Przed czasem wychodzę ze stadionu, by sprawnie złapać rewelacyjnie działającego w Madrycie ubera i wrócić do hotelu. Na mecz zawsze warto iść, chociaż tego konkretnego zbyt długo rozpamiętywał nie będę.

Wszystkiego Najlepszego w Nowym Roku!

Wspólnota

Trwają ćwierćfinały mundialu w Katarze. Mafia z FIFA cieszy się z ogromnej oglądalności meczów. Ukradli piłkę, Netflix ukradł kino, a politycy przestrzeń i możliwości. To oni decydują co, jak i kiedy w największych sprawach. My możemy, w małych wspólnotach, wyszarpać odrobinę dla siebie.

Może nie pokonam Systemu, ale pokonam go w swoim sercu i otoczeniu. Może – chyba, że popadnę w lament.

Z bramy wyłonił się chwiejnym krokiem około czterdziestoletni, chociaż z nimi to nigdy nie wiadomo, jegomość o rozpiętym rozporku i mętnym wzroku. Minąłem go z wózkiem i mieczem („Wózkiem i mieczem” – dobry tytuł?), byłem pomachać w parku przy okazji spaceru, nie ma pustych przebiegów. Pięćdziesiąt metrów dalej, zza kolejnej kamienicy wyszedł jego nieco trzeźwiejszy kolega i ryknął „eeeejjjjj!”. Minąłem go, dzidzia się nie obudziła. Machnął ręką na zataczającego się w przeciwnym kierunku ziomka i zaczepił mnie na pasach, że „przeprasza, nie pomyślał, mógł dziecko obudzić”. Nie zamierzałem go upominać, bo młodej nie chowam w inkubatorze (dlatego nie budzi się z byle powodu), ale specyficzna kulturka panów od wina ma się na ośce dobrze. Wiadomo kierowniku, co złego to nie ja.

„Sami swoi”, przeplatani ciemnoskórymi studentami, uchodźcami z Ukrainy oraz nowoczesną młodzieżą. Polska się nie zmienia, ona już się zmieniła, aczkolwiek „stara mentalność” („to”, czego nie lubią Lis, czy Taco…, ale nie tylko to) – rzecz jasna – przebija się wśród blokowisk i kamienic.

Ludzie ciągnęli i będą ciągnąć do swoich, spytajcie Duńczyków, Holendrów, czy innych Niemców uciekających z dużych zachodnich miast na prowincje. Rodzina, znani sąsiedzi, kawałek podłogi…, kawałek narodu, pewnie też tego spokoju, który pamiętają z młodości. Inni, zazwyczaj młodzi obywatele świata, wsiadają w pociąg w przeciwną stronę, do wielokulturowej, anonimowej metropolii i krótkiego snu, gdzie często irytują tubylców, przyzwyczajonych do starego porządku (nasi też tak robili/robią, np. na Wyspach).

Świat układa się po swojemu, zaś konkretny człowiek tak jak chce i aktualnie ma możliwość. Polacy poznają smak wielo-narodowości, póki co – mimo wszystko – w lightowej wersji bliskich nam kulturowo Ukraińców.

A już jest inaczej!

Siedzę w przychodni, wprowadza wózek wściekła mama ze Wschodu. Drze się na recepcjonistki, te do niej cierpliwie i grzecznie, że ma przyjść na wizytę tego i tamtego, ale z kimś kto zna język, bo nic nie rozumieją. Według Ukrainki najwidoczniej w przychodni powinien być tłumacz, jak w durnych reklamach telewizyjnych. Awantura, krzyki, płacz dzieci. Co chwilę słyszę o podobnych przypadkach.

Zawsze jeden to miłosierdzie, a dwa to przewracanie się w dupach tym, którym go udzieliłeś? Czy może powinniśmy zrozumieć ich jako ludzi, którym nagle odebrano prawie wszystko? Tak by nakazywała ta mityczna, wyższa, zachodnia inteligencja i „wewnętrzne zen”, ale do jakiego momentu można się nimi kierować, a kiedy nawet najwięksi pacyfiści schowają się za „ostatnim żołnierzem”?

Idź do przodu Europo, ale nie bądź głupia – oto wyzwanie!

Jadąc przez naprawdę piękną, czystą belgijską wioskę przypomniałem sobie polemikę z jednym z ówczesnych felietonistów „To My Kibice” około piętnaście, może nawet więcej lat temu. Ja jeszcze szczeniak, ambitny w swoim aktywizmie, a ten już wtedy pisał, że z Europą stanie się to, co niestety stać się musi, ale wielu ludzi w efekcie zwróci się w stronę małej lokalnej wspólnoty, nawet tkwiąc pośrodku dżungli.

2023 będzie kolejnym rokiem z wojną i inflacją. Czym się radować jeśli nie spędzaniem czasu z najbliższymi, ziomkami (coraz częściej tematem są nasze dzieciaki…), pasją i twórczą pracą? Spróbuję cieszyć się świętami, na nowo, wszak mam dziecko, więc wszystko musi zacząć się od początku.

W nowej rzeczywistości.

Chaos

fot. 1860 Monachium, akcja Bojkotuj Katar

Dziwne Mistrzostwa Świata w Katarze’2022 mógłbym podsumować znanym na cały kraj memem z zasmarkanym dzieckiem. VIPy mają w dupie kontrowersje wywoływane przez samych siebie, to oni są panami świata. Żeby było jasne – te MŚ są przestrzelone podobnie jak inne tego typu imprezy, ale meczyki (ja – tylko niektóre) i tak się ogląda, bo to silniejsze od nas.

Dziwne Mistrzostwa. Listopad, człowiek w wirze pracy, wielość drużyn z dupy itp. powodują, że przeminą tak o, niczym strzał z nocha pod-biedronkowego menela.

Mecz Polski z Arabią Saudyjską oglądałem na zgrupowaniu sportowym z dzieciakami, prawie usnęliśmy. To tyle jeśli chodzi o więź emocjonalną z marzeniami Roberta Lewandowskiego. Większa była w 1999, lepszego od Roberta wtedy w naszym teamie nie było, ale za to nasi kibice lali się z Wyspiarzami. Jakieś podchody, wojny, o coś chodziło, tematów na żwirowe boisko było mnóstwo. Coś budziło ze snu. Nie mam żalu, ale nie mam też dawnych odczuć, trzeba posmęcić.

Tak, czy siak, o 20:00 spotkamy się wszyscy przed telewizorami kibicując biało-czerwonym. Tam wojna…, tam komercha…, tu popcorn…, standard.

Wracając do – dziecka –, już niekoniecznie zasmarkanego.

„Będziesz miał dziecko to zobaczysz!”. Mam dziecko, dzięki Bogu zdrowe i spokojne. „Spokojne? Zobaczysz jak podrośnie, z moją to samo było”! Jakiś klan voodoo ci nasi rodacy, złorzeczenie we krwi, zabobony gorsze od bluzganych przez nich dewotek w beretach. Przyznam, że z biegiem lat coraz gorzej to znoszę. Radzą jakby człowiek chował się w inkubatorze i nie wiedział, co może się wydarzyć. Wszystko…, jak w zwrotkach Sokoła.

Co ty, kurwa, chcesz od ziomka? (Borixon)

Wracając – tym razem – do zgrupowań sportowych.

Chciałem zabrać jednego z zawodników na obóz zimowy, ale miał mieć coś dodatkowego w szkole podczas ferii, a to ostatni – ważny rok. Okazało się, że jednak może jechać, bo szkoły (top liceów dużego miasta)… nie stać na ogrzewanie w tym okresie!

Dzieciaki wychowują się w czasach, gdy zakazano im jechać do rodziny na święta (lock down, a jak wyjadą na Sylwestra’2022/23 – wrócą za benzynę kasowaną już z VATem), później za wschodnią granicą wybuchła wojna (trwa już prawie rok!), a szkół nie stać na ogrzewanie!

Coś nie tak z tym końcem historii.

Ba – tak przyspieszyła, że jako naród, jako mityczny, wojowniczy Wschodo-Zachód, „pierwszy do walki”, nie wiemy za czym protestować, nie nadążamy. Walczyć, ale z kim? Co może mrówka, nawet słowiańska, skoro sama podała swoje dane do mediów społecznościowych, ogólnie do sieci? Pod czyimi rozkazami walczyć, skoro Morawiecki niedawno przedstawiany był tłumom Hiszpanów zgromadzonym na wielkim wiecu narodowo-konserwatywnego VOXu w Madrycie jako „obrońca cywilizacji chrześcijańskiej”? Kto jest kto?

Równolegle Netflix wypuszcza młodzieży politycznie poprawne seriale w tempie potrafiącym dokarmić serialowego ćpuna jeszcze przed znanym nałogowcom uczuciem głodu. Wszystko szyte na jedną miarę – „twórców” nie obchodzi, czy to akurat poglądy ministra propagandy III Rzeszy wydane na taśmie, czy (teraz) np. pokazywanie facetów jako stada słabych podludzi na globalnej platformie – zawsze w służbie meinstreamowej linii czasów, dającej szansę na karierę/zysk i spokój. Na Ukrainie małe dziewczynki zapewne nie dyskutują o patriarchacie.

Co nie znaczy, że kobiety mają być w jakikolwiek sposób gorsze. Co nie znaczy, że topiący się na pontonach zmierzających w stronę Europy nie mają zimniej niż polska szkoła w ferie. Zrobi nam się lepiej jeśli zaczniemy uważać Chorobę Zachodu za chorobę i jednocześnie docenimy, że jej komfort nie jest dany raz na zawsze.

Rakiety coraz bliżej, jakby nie patrzeć.

PS: Nie przestaję uwielbiać starych, klimatycznych stadionów, ale i wielkiego futbolu. Znacie? To ta nasza futbolowa schizofrenia.

Bywa i tak, że się odbijesz od bramy…

Jechałem do pracy do Eindhoven i trafiłem na mecz grupowy Ligi Europy (13.10.2022), naturalnie pojawiła się chęć, by go zaliczyć. Właściwie każdy wyjazd bez tego typu akcentu uważam za średnio udany, a zatem…

Chuj z PSV – byłem tam z Legią i gospodarze nie wykazali się niczym ciekawym. Tak myślałem. Później przypomniałem sobie, że jednak coś się tam ostatnio dzieje. Przykładowo 6 czerwca tego roku chuligani PSV pojawili się na meczu barażowym o awans do drugiej ligi pomiędzy VV Gemert, a Gelders Veenendaalse Voetbal Vereniging i zaatakowali przyjezdnych. Bito się na trybunach i murawie, mecz został przerwany na 15 minut. Ogólnie w całej Holandii się dzieje, jak na wcześniejsze skojarzenia ze sceną tego kraju.

W pierwszym meczu Ligi Europy (wygranym przez holendrów 5-1) było ciekawie. Dzień przed meczem kibice FC Zürich wpadli do pubu gdzie przebywali Holendrzy, doszło do wymiany zdań. W parku niedaleko centrum Zurychu odbyła się ustawka 30 na 30. Wygrał PSV! Wielu chuliganów zostało złapanych przez policję. FCZ zapowiedział się wtedy na rewanż w Eindhoven, czym zapewne pomógł w mobilizowaniu sił policyjnych. To właśnie FC Zurych był ekipą, którą chciałem tego dnia zobaczyć, kojarząc ich pochody i prezentację nieco bliższą stylowi ultra jaki znamy u siebie.

Niżej ich fotki z innego pochodu:

Niestety, pojawił się problem z biletami. Chciałem kupić wejściówkę przez neta w Polsce i napotkałem opór w postaci karty kibica, przy wyrabianiu której trzeba się zweryfikować w jednym z holenderskich banków. Trudno, pokręcę się po mieście i wokół stadionu, może narysuje się jakaś opcja. Tym razem nie narysowała się. Bilety zostały wyprzedane, nie ma śladu otwartej kasy, a nawet koników. Bramy sprawiają wrażenie zamkniętych na kilka spustów, nigdzie ani szpary by coś wykombinować. Płoty, kolce, ochrona i psy.

Okrążając stadion napotykamy jednak grupę kilkuset Szwajcarów otoczonych płotem i kordonem policji. Jak się później okazało – nie weszli na mecz. Oficjalna strona napisała, że ze względu na niedopuszczalne traktowanie fanów i urzędników FCZ przy wejściu na stadion na mecz grupowy Ligi Europy przeciwko PSV Eindhoven, FC Zurich składa list protestacyjny na ręce UEFA, wychodzi więc na to, że ich nie wpuścili. Prasa pisze jednak o proteście kibiców ze Szwajcarii: LINK . Meczu to wszystko fanatykom ze Szwajcarii nie odda. Fani FCZ są w tym policyjnym kordonie spokojni, nic się nie dzieje, więc oddalamy się, zawiedzeni, od twierdzy PSV…

Niżej moje fotki spod stadionu:

Zurich porzucał trochę w policję na mieście, czego efekty (poprzewracane kwietniki itd.) widzieliśmy na drugi dzień podczas przechadzek po Eindhoven. Korzystając z kilku dni w Holandii jedziemy nad morze do Hagi.

Wniosek? W Holandii ciężko kupić bilet. Nawet na czwartkowy mecz z piłkarskimi cieniasami (w dwumeczu 10-1 dla Holendrów).

Życie nie jest piękne…

Zbliża się rocznica 1 września, myśli, mimo że zanurzone w sprawach dnia codziennego, czasem skręcają w tamtą stronę. Polecę Wam film i serial dotyczący nazistów (nic odkrywczego, ale jak nie widzieliście – przyszedł czas nadrobić), ale przede wszystkim pozwolę sobie wpleść w to dość swobodnie powiązane rozkminy.

W nagrodzonym filmie „Życie jest piękne” (1997, Włochy, Roberto Benigni), najpierw żyjąc w faszystowskich Włoszech, a następnie zamknięty w obozie koncentracyjnym wraz z synem, Żyd Guido próbuje przekonać chłopca, że okrutna rzeczywistość jest jedynie formą zabawy dla dorosłych.

Jest to dla jednych film antynazistowski, dla drugich obraz o doskonałym ojcostwie, kiedy to Guido dba o wewnętrzne poczucie bezpieczeństwa dziecka i chronienie go przed strachem i traumą. Film jest i o tym i o tym, bo widać na nim jak reżim wchodzi z butami w świat żyjącego po swojemu wesołego człowieka, z dystansem patrzącego na rzeczywistość, a następnie przenoszącego ten dystans, ważną cechę, w najtrudniejsze z możliwych warunków, by zapewnić przetrwanie synowi.

Dzieło Benigniego wzbudziło we mnie refleksję nad podejściem do ojcostwa, bo sam akurat jestem zwolennikiem prawdy, a więc wzrastania dzieci do dorosłych zamiast przesadnego stawania się dziećmi przez dorosłych po to, by nadawać na tych samych falach. Nie rozumiem jak gadanie bzdur o realiach ma przygotować małego człowieka na konfrontację z brutalną rzeczywistością. Może w obozie koncentracyjnym taka taktyka byłaby sensowna, ale w miejskiej dżungli jest jak skazanie na pożarcie. Moja krytyka podejścia Benigniego wynosi zatem jedynie 40%.

Reguły gry są jakie są, co oczywiście nie oznacza, by młodego człowieka nimi od razu zasypać, tworząc robota bez empatii.

Cóż mam Ci powiedzieć o Polsce, kochana córeczko? Nie pytaj mnie, co widzę w Niej, jak śpiewał Ciechowski, ciągle aktualne. Wychodzę na dwór, patrzę i… nie pytaj mnie jak nigdy przedtem. Gdzieś tam daleko jest Zakopane i zimne morze, mam do nich sentyment. Sentyment – to pierwsze słowo, które przychodzi na myśl. Istnieją ładniejsze kurorty. To po prostu nasza Ojczyzna. Zawsze będzie Twoja, co nie oznacza, że Mielno jest ładniejsze od Makarskiej.

Ten kraj znika – krzyczy poeta współczesny Fisz na ostatniej płycie (pierwszy raz udało mi się być na dwóch koncertach tej samej trasy) z Tworzywem Sztucznym. Poziom piłki znika (jeszcze bardziej, bo to akurat nigdy nie zdołało wejść u nas powyżej pewnej stałej średniej), mniejsze ekipy, a zatem i ruch kibicowski – z takim rozmachem jak go znaliśmy – znika, ciekawe uliczne manifestacje zniknęły, podobnie jak kapele, przynajmniej rockowe, bo w rapie i elektronice jeszcze kilka osób robi robotę. Znika możliwość kupna dowolnej ilości cukru w sklepie, a nawet jakość włocławskiego ketchupu!

Dla każdego znika w pierwszej kolejności coś innego, a dla fanatycznych zwolenników opozycji oraz Unii Europejskiej to nawet fajnie, gdyby Polska przestała istnieć jako suwerenne państwo narodowe, bo przecież „my nie umiemy”. Jesteśmy Europejczykami, ale obozy były polskie, hura.

Przede wszystkim znika nasza młodość i świat jaki znamy. Parki rozrywki dla dzieci nie znikają, spokojnie mała. Gorzej jak jakiś smutny pan zrzuci na nie bomby. Gdzie wtedy będzie tatuś?

Jestem dumny, że jestem Polakiem, ale ta duma jest w ostatnich latach mało dokarmiana, co pewnie widać po tekstach. Tak to jest, że życie nie składa się z samych uniesień, tym bardziej po trzydziestce. Uśmiecham się słysząc – raz jeszcze – o wysokim poziomie wyszkolenia polskich lotników podczas Bitwy o Anglię (serial „Najważniejsze wydarzenia II Wojny Światowej w kolorze”’2019), ale to „znów ta historia”. Kiedy zrodzi się nowy mit, kiedy wstąpi w nas świeża energia, która pozwoli dumnie wypchnąć polską pierś? Bo przecież nie wtedy, kiedy Lewy strzeli kolejnego gola w barwach Barcelony? Czy powinienem uznać za coś takiego masową pomoc Ukraińcom, czy raczej dodać ją do kroniki polskiej krótkowzroczności?

Patrząc jako ojciec – nie chciałbym kolejnej wojny, konfliktu, tego by polscy żołnierze i ochotnicy ponownie musieli udowadniać swoją jakość, bym jako szary Polak musiał chwytać za broń.

W tym wszystkim, w patriotyzmie i ojcostwie nie powinno chodzić o emocje, bo w miłości nie chodzi o emocje – one towarzyszą jej jedynie z początku. Bez emocji jest jednak jakoś tak nudno…

PS: „Życie jest piękne” pobrałem z torrentów. „Najważniejsze wydarzenia II Wojny Światowej w kolorze” są na Netflixie.

Ciesz się chwilą

Twoim światem jest dziś rozpoznawanie kolorów

Nie strzały w Kijowie

Nie brudne gry dyktatorów

Twoim światem jest dziś rozpoznawanie dźwięków

Zazdroszczę Ci tej nieświadomości

Patrząc na Ciebie – źródło miłości i nowych lęków

Urodziła mi się córka, to wierszyki piszę.

Dzieciak długo jest przekonany, że świat kręci się wokół niego, nam nie wróci już to naiwne przekonanie…

Przed „wszystko wiesz” – jak to typowy cwaniaczek –, ale „to” dociera do ciebie świeżymi falami: jest najśliczniejsza, najlepsza, moja. Chodzi właśnie o to, że moja, ale ona jest, kurwa mać, naprawdę piękna! Tak…, już czuję jak zatracam obiektywizm, ale serio, serio. Piękna i zdrowa.

Głupi ma zawsze szczęście. Oczywiście liczenie, że życie zawsze będzie dla nas łaskawe byłoby naiwne, by nie powiedzieć, że szanse na to są niezwykle marne. To tak jakby Ukrainiec spotkał rosyjskich żołnierzy w przewadze i liczył, że trafił akurat na bandę pacyfistów.

Odbieram moje kobiety ze szpitala. Na naszej klatce schodowej nie raz i nie dwa można było spotkać kimających na półpiętrach członków klanu „Kumitsu” (pewnie znacie ten filmik z walki żuli), ale dzisiaj leżą same ciuchy po nich. Porozrzucane. Może wraz z ubraniami zmieniają skórę, jak węże?

Pewnie amfetaminiara szalała z kumplami, zazwyczaj ma ranne zmiany. Ostatnio zaczepiła ciecia osiedla o 8:00 i wygięta po wyraźnym wielodobie z białym proszkiem pierdoliła mu, że jakiś facet za rogiem przekonywał ją, że to on jest cieciem!

– Rozumiesz, kurwa – wali przy tym resztkami górnych zębów o resztki dolnych i gestykuluje jak Hitler – facet myśli, że jest cieciem, kuuurwa!

A cieć obsrany przytakuje, tragi-komiczna schiza… Muzyka bloków.

Witaj na osiedlu, mała, nowa w mieście.

Przyszłaś na taki, a nie na inny świat i moją rolą jest Cię na ten świat przygotować. Człowiek zastanawia się w tym czasie, czy sam kiedykolwiek był tak naprawdę na niego gotów i oczywiście dochodzi do wniosku, że nie. Byłeś gotowy na pandemię (mniejsza, czy prawdziwą, czy medialno-polityczną), na to że Putin jednak odpali, a za mały słonecznik zapłacisz 8 zł (by nie podawać tej ceny w kontekście paliwa)? Na to, że Legia będzie w strefie spadkowej?

Lęk z miłości. Chciałbyś jak najlepiej, zawsze. Chciałbyś, aby ono i wszyscy Twoi bliscy urodzili się w jakimś lepszym miejscu, a przecież i tak żyjemy w najbardziej uprzywilejowanej części planety Ziemi! Zapominając o małych radościach, poddajemy się temu lękowi i sami skazujemy życie – nasze i naszych bliskich – na porażkę. Choroba Zachodu.

– Wyluzuj ojciec – mówię sam do siebie, a to ostatnie słowo ciągle do mnie dociera. Ciesz się chwilą…

Szatan na tronie… w podwójnej koronie?

Wszechświat ze wszystkimi prawami fizyki. Może Bóg – ciągle mam nadzieję. Politycy i ich strażnicy. Strażnicy kłamstw z tarczami. W tym wszystkim, na dole, ja i Ty. Inflacja inflacją, ale ludzie kochają skupiać się na kwestiach światopoglądowych. Cholera, ja też.

W kraju głośno nie tylko o rybach (RIP), mówi się o podręczniku do szkoły średniej, w którym Czarnek i jego współpracownicy zamieścili słowa, że dzieci z in vitro to hodowla ludzi i kto będzie kochał takie dzieci? No cóż, pewnie Ci, którzy zainwestowali w sumie nawet i 20 tysięcy zł (np. w takich klinikach jak ta pod Łodzią) w cały proces przyjścia na świat potomka. Niefortunnie dobrali w PiSie te słowa – co za niespodzianka –, bo prędzej brak miłości objawi się po tradycyjnej „wpadce” niż po skorzystaniu z tak drogiej w Polsce naukowej pomocy (zapewne po wieloletnim staraniu się o dziecko). Skorzystanie z pomocy nauki wydaje się w tym wypadku logiczne – w przeciwieństwie do powyższego cytatu z podręcznika HIT (Historia I Teraźniejszość). Mam za sobą regularną pracę z dziećmi z placówek, w których żadne nie było z in vitro – jedyną refleksją jaka się nasuwała było: zakażcie alkoholu – nikt ich nie kocha, ale to przecież absurd…

Mam problem z in vitro, a właściwie jestem za (myślę, że Watykan też prędzej, czy później będzie, ale kroczkami, by nie wywołać schizmy), bo jest PRO live.

Po każdym stosunku pewna ilość nasienia wycieka z pochwy, lub z fiuta na kołdrę, ale seks małżeński nie jest grzechem. Kościół nie zezwala jednak na zamrożenie tej samej spermy w celu np. oddania jej innym, starającym się o potomka (bezpłodny ojciec). Nie każdy jest też gotowy na adopcję dziecka z FAS (znam taką rodzinę, specyficzna i wręcz fundamentalistyczna, dają radę), a chętnie skorzysta z rozwoju nauki, by mieć swoje – z nasieniem od swojego faceta (naturalne sposoby zawodzą, a obu jest niby-zdrowych, znak czasów – presja, stres i cholera wie, co jeszcze…).

Potencjalnie „tej samej spermy z małżeńskiego łoża” nie można w polskich klinikach utylizować. Nasienie może zginąć jakkolwiek, nawet podczas „grzechu” hierarchów (walenie kapucyna, lub korzystanie z męskich prostytutek na dworcu Roma Termini), czy polityków…, ale nie w klinice. Nie utrzymają długo (jedno pokolenie?) tego stanowiska w Watykanie.

Za ciasno w tym wszystkim, karykaturalnie, czy tego chcemy, czy nie. Tak jak od pewnego momentu za ciasno było w czystym kreacjonizmie.

Owszem, in vitro może potencjalnie prowadzić do wynaturzeń, ale zabranianie go teraz, to jak nie wylecieć nigdy w kosmos, bo może załoga z rakiety wykorzysta znaleziska do podboju Ziemi. No i wreszcie – albo korzystamy z postępu nauki, by dawać i ratować życie, albo „Bóg tak chciał, że podczas pracy ucięło mi rękę” i teraz „niech cierpienie będzie moim krzyżem, nie ratujcie mnie!”. Albo nie przeszczepiajcie mi: wątroby, płuca, serca! Brak konsekwencji – przypominam też, że to nauka wydłużyła życie człowieka na ziemi. Ja jestem i za Bogiem, i za nauką, czy nie to polecał nam Jan Paweł II, który – mam nadzieję – nic nie wiedział o wyczynach ludzi ze swojego najbliższego otoczenia?

Politycznie też to zastanawia. Dzieci z in vitro żyją w Polsce – mamy kilka klinik, maluchy są inteligentne. Jaki ruch w ich kierunku, w kierunku „obywateli z hodowli” zrobi partia, gdy wygra kolejne wybory? Obozów pewnie nie otworzą, ale jak nazwą ludzi „tej kategorii”, a co za tym idzie – jak te osoby będą się w Polsce czuły?

Wiadomo, że opozycja wykorzystuje aferę z podręcznikiem, pomija szerszy kontekst produkcji ludzi i szczuje, a w dupie ich mam – pamiętam Tuska i protesty przeciwko niemu, stałem wtedy na ulicy. PiS po prostu tak samo pierdolę, ale na ulicę nie wychodzę, bo na ulicę wychodzi się z alternatywą – teraz to wiem (co nie znaczy, że kiedykolwiek byłem PiSowcem), na nielogiczne ogólniki jestem już chyba zbyt ostrożny.

Politycy PiS mają trzymać linię katolicką. Kościół powinien twardo bronić swoich wartości (umieszczać je jednak w kontekście czasów, a także pamiętać, że nauka jest drugą stroną tego samego medalu – vide ewolucja), ale w obecnym położeniu skupić się raczej na samooczyszczaniu. Jestem po kilku ciężkich lekturach i mimo braku sympatii do ich autorów z pewnymi faktami ciężko dyskutować. Musimy je poznać skoro są dostępne! Cały czas analizuję „Boga urojonego” (bestseller). Dawkins nie spowodował, że straciłem wiarę w Boga, ale poważnie nią zachwiał – argumentami. Bestseller „Sodoma” (F. Martela) też pozostawia katolika z pewnym poczuciem porażki (czemu? Sami przeczytajcie i podeślijcie mi recenzję z pozycji katolickiej, nooo dawać: ministerstwoodlotow@gmail.com), ale na szczęście też pewne wątpliwości, co do autora (o jego dobrych intencjach nie może być mowy). Zacząłem patrzeć na swój Kościół bardziej krytycznym okiem po filmie Sekielskich (w sierpniu 24 miliony wyświetleń na YouTube), co zapewne wyczuli uważni czytelnicy i w dupie miałem jakie jest CV tych dziennikarzy. Krzywdzone były dzieci – to fakt, wychodzą na powierzchnię nie kilogramy, a tony hipokryzji. Niewesoło.

Najgorsze jednak jest udawanie, że się nie widzi… Dlatego piszę, myślcie co chcecie.

Jaka będzie przyszłość Kościoła? Czarno ją widzę, chociaż garstka zawsze zostanie. Argumentem katolików pozostaje fakt, iż Kościół przez 2000 lat miał swoje problemy i przetrwał, ale pamiętajmy, że takiego tempa zmian (głównie technologicznych) jak przez ostatnich kilkadziesiąt lat, świat nigdy nie zaznał. Wszystko dzieje się szybciej, jakby 2000 lat zawarło się w tych ostatnich kilkudziesięciu… Zobaczymy zatem.

Kimkolwiek byśmy nie byli, katolikami, ateistami, mówili wprost, czy metaforycznie… od zarania dziejów mamy wrażenie, że to szatan jest na tronie… Potrafisz wskazać go precyzyjnie? Ja ostatnio mam z tym problem. Jednocześnie, gdy napiszę, że rządzi w parlamentach i pałacach kardynałów, brzmi to dziś jak truizm.

PS: Nie śmiejcie się z dzieci z in vitro, ani z outsiderów. Nie oglądaliście „Jokera”, heh? Nie znacie dokładnie historii Wampira z Bytowa? Nie lubił, gdy się z niego nabijali (Magda Omilianowicz, „Wampir”). Wszyscy mamy coś, czego nie kontrolujemy, a niektórzy niepozorni skurwiele mają daleko posuniętą granicę… A tak na poważnie – gdy poznasz człowieka, wszystko się zmienia… Późno odebrałem tą naukę.

Patogen

Bycie w społeczeństwie wymusza pewne dostosowanie – zawsze, no chyba, że dostosowują się do ciebie. Obecnie – od dłuższego czasu – bywam w mniejszości. Jednoosobowe crew (Piernikowski [1]).

Kulturka taka, że sam już nie wiesz, co zrobić dla innych osób ze swojego stolika. Polać im zupy? Inni polewali. Przynieść im szklanki? Może herbaty do szklanek? Kurcze, jeszcze kulturalniej byłoby każdemu nasypać cukru, tylko ile łyżeczek? Pokroić…, nie wiem co jeszcze, może od razu zjeść i puścić za wszystkich bąka?

Jak zwykle jestem zdezorientowany przy pierdołach, w tym przypadku chyba dlatego, że jako kilkuletni chłopiec zaingerowałem w żarcie mamy i dostałem – zamiast pochwały – w pysk. Wychowanie w stylu lata ’90te, standard, codzienność. A może to przez smarowanie z kumplami chleba mielonką nożem sprężynowym za małolata?

Co zatem jest kulturalne, a co nie, przecież mówili, że mama kulturalna? Mi imponowała osiedlowa, kibolska prostota i bezpośredniość. Kuuulturka – się mówiło. Na klatce schodowej sobie polewaliśmy, fakt, ale bez przesady.

Najlepiej człowiek czuje się wśród samych swoich, gdzie wszystko jest jasne – nie, mama już od dawna do nich nie należy, niestety. Stosunki, że tak powiem, oficjalne. Może więc było normalnie, miło z tym całym usługiwaniem sobie, a to ja wyssałem pewnego rodzaju zgryźliwość z mlekiem matki?

Walczę ze sobą, polewam zupy towarzyszom. Smacznego. Nie wiem, czy szczerze, bo już przerabiałem dzisiaj wrogu wczoraj bracie, sam przy tym nie będąc bez winy.

Co to za cholerny patogen? Piekło jest w nas (Majka Jeżowska [2]). We mnie. Nie wywalę skurwielka, wewnętrznych natręctw, stadionowego czarnego humoru i darcia ryja w każdych sytuacjach, które wyprowadzą mnie z równowagi, nawet najbardziej niestosownych. Palenia mostów.

Pytam sam siebie, czy nawet jebana kolacja musi zamieniać się w pseudo-filozofię, mielenie? Tak bym chciał to wyciszyć, ale naiwność jest już czymś zarezerwowanym dla mojej córki, nie dla mnie. Będę zazdrościł.

Chyba, że to ona będzie moim cudotwórcą. Potrzebuję nowego bodźca w tej walce. Ale walczę, zmagam się, nie poddaję. „Bądź człowiekiem”! Jak jest ładnie to nie trzeba psuć…

Dzisiaj idę na koncert (nie, nie Majki) odpłynąć. Wyciągam płyty tej kapeli, oglądam książeczki, wącham, wreszcie słucham. Teraz widzę i wreszcie „wiem”! Pośród nut, dymu powraca równowaga. Dźwięki i słowa poety pozwalają wytłumaczyć sobie duże i małe sprawy.

Nalewanie zupy, Putina, to że zostanę ojcem… Pojebane. Ale ze sztuką znośne, często nawet piękne.

Na widowni widzę ex podopiecznego, teraz ewidentnie nie uprawia nie tylko sportów walki, ale sportu w ogóle. Grubasek. Oczy jak pięć złotych wpatrzone w scenę, wygląda to na niezłe piguły, w każdym razie on mnie nie zauważa, przetwarza treść i dźwięk na swój sposób. Leczy się teraz, nabiera sił. Dredy na głowie. Mieszka sam, rodzice nie zaakceptowali klimatu w jaki poszedł, wyprowadził się tuż po osiemnastce. Zupełnie jak ja, chociaż z innych powodów.

Muzyka jest o nas (Tworzywo [3])… Za błędy nasze i naszych rodziców!

[1]

[2] Pozwólcie, że wrzucę kawałek PRO8L3MU:

[3]

Ciekawy świat (3) „Niech płonie Rzym!”, czyli Rastafari

Kolejna zmarszczka. Początek kolejnego sezonu, nie tylko w Polsce. Czekając na niego porządkuję ciekawostki z rodzaju brat wycina piłkarzy. O symbolach wieszanych na światowych stadionach opublikowano już wszystko. Chyba najmniej pisano w Polsce, w polskich zinach i magazynach, o kulturze rasta, której to motywów używają od czasu do czasu niektóre ekipy apolityczne, lewicowe, często spoza Europy. Bob Marley i trybuna ultras? Cóż, sektory najzagorzalszych fanatyków przeniknęły wszelką ideologią jaką możemy spotkać poza stadionami, także tą kojarzoną z dredami i ziołem. Wywieszenie takiej flagi może oznaczać antyrasizm, ale czasem chodzi tylko o legalizację THC i luźne kibolskie nawiązania, które niekoniecznie wskazują na pakowanie walizek do Etiopii.

Ruch Rastafari powstał w chrześcijańskich kręgach kulturowych na Jamajce w latach trzydziestych XX wieku (zapoczątkowany przez widocznego na zdjęciu obok Marcusa Garveya – czarnego nacjonalistę – chociaż nie utożsamiał się on z rasta w znanym nam kształcie – to już Howell). Tak więc jest to istniejąca głównie (ale nie tylko, globalizacja, kult Marleya itd.) daleko na Jamajce, słusznie kojarzona z muzyką reagge i Bobem herezja (szukajcie tematu Ortodoksji Etiopskiej), generalnie jednak „dredziarze” wierzą w tego samego Boga, co katolicy, aczkolwiek różnic jest na tyle sporo, że wystarczy podsumować je faktem, iż wielu rasta najchętniej spaliłoby Watykan jako siedlisko zła. Na jakimś video z Jamajki (jedno z tych, które niżej Wam polecę) stary rasta odpalał jointa mówiąc: niech płonie Rzym!

W interpretacji rasta, Jah (skrót od Jahwe) – ten który stworzył świat – objawił się w… królewskim majestacie rasa Tafari Makkonena, od momentu koronacji na cesarza Etiopii znanego jako Haile Selassie I, czym motywują cześć dla niego jako Zwycięskiego Lwa Plemienia Judy, Wybrańca Bożego, Pana Panów i Króla Królów, lub uznają go „tylko” za namiestnika boskiego majestatu na Ziemi. Mówiąc w skrócie – jakiś etiopski cesarz jest w ich oczach wcieleniem mesjasza, mimo że miał krew na rękach. Znając życie – zasłużyli, heh.

Selassie (na zdjęciu obok) w swej skromności nie zaprzeczył, że tym mesjaszem jest – zresztą jacyś rasta wypowiadali się na filmach dokumentalnych, że inni chrześcijanie niepotrzebnie oczekują na powtórne przyjście Jezusa pod dokładnie takim samym imieniem i w takim samym ciele, bo Bóg inaczej się wcieli, ktoś wskazywał nawet na… Boba Marleya jako Jego proroka.

Kiedyś w „Milionerach” padło pytanie jakiego kraju barwy noszą na czapkach rasta z Jamajki. Pytanie było podchwytliwe, bo noszą barwy Etiopii. Jednym ze źródeł Rastafari są kazania wspomnianego Marcusa Garveya, urodzonego wprawdzie na Jamajce kaznodziei, publicysty, nauczyciela i organizatora ruchu walki o równouprawnienie rasowe. Właśnie podczas wizyty w Etiopii zafascynował się on osobą Ras Tafariego jeszcze zanim ten rozpoczął cesarskie panowanie w tym kraju…

Dzisiejsi rasta także wierzą, że Haile Selassie I poprowadzi wszystkie ludy do Ziemi Obiecanej (często rozumianej jako Afryka), w której nie będzie już rasizmu i niesprawiedliwości. Czarnoskórzy członkowie tego ruchu są przekonani, że ich lud to resztka czystej czarnej rasy, prawdziwych potomków biblijnego króla Dawida. Dla Rastafarian symbolem Syjonu (miejsce gdzie król Dawid umieścił Arkę Przymierza) jest Afryka, a w szczególności Etiopia. Większość Rastafarian wierzy, że reprezentują Dzieci Izraela w czasach nowożytnych i ich celem jest repatriacja do Afryki lub Syjonu (Umiłował Pan bramy Syjonu, Psalm 87 chętnie używanej przez rasta protestanckiej Biblii Króla Jakuba).

Zwróćcie uwagę na to, że u nas także chrześcijaństwo połączone jest z polityką, tyle że najbardziej skrajni narodowcy katoliccy mówią o szczególnej misji narodu polskiego w Europie. Każdy po swojemu czyta znaki dawane mu na własnej ziemi, oni też sądzą, że są wybrani… Wszyscy jesteśmy, czy nikt, a może tylko niektórzy?

Chrześcijańskie wierzenia pomieszane są tu z afrykańskimi oraz z antyrasizmem, co jest zapewne przyczyną wieszania tego na stadionach. Jednak ani to chrześcijanie jakich znamy, ani antyrasiści jakich mamy na myśli rozkminiając po europejsku, rasta nie mają np. takiego stosunku do kobiet jak lewaczki walczące z seksizmem. Bob Marley miał mnóstwo dzieci z kilkoma kobietami i nie zastanawiał się nad celibatem, czy antykoncepcją – takiego czegoś rasta nie uznają, jarają zioło od rana do wieczora (słyszałem statystykę o 80% Jamajczyków, którzy palili, lub palą) i są płodni do bólu, heh. Generalnie, inny system wartości za sprawą specyficznej interpretacji Biblii, co jest bardzo ciekawe biorąc pod uwagę liczbę wersów mówiących o rozpuście. Marley mówił, że nie ma grzechu prócz (czyli jest świadom, że to zło) ogromu kobiet („Przyszłość to początek” – książeczka z cytatami Marleya).

Zioło – oczywiście. Palenie marihuany uznawane jest za sakrament. Rasta uważają, że palenie poszerza świadomość, gwarantuje pokojowe współistnienie ludzi oraz przybliża ich do Jah(we). Oczywiście są za legalizacją, a zły system (Babilon) tego nie chce, bo boi się pozytywnych wartości rosnących w ziemi. Rzecz jasna, skoro Jahwe i konopie… to potrzebne jest biblijne wyjaśnienie. W tekście hebrajskim Biblii (Wj 30, 23) występuje słowo קְנֵה-בֹשֶׂם (kaneh-bosm), które rastafarianie tłumaczą jako „pachnące konopie” (choć bywa ono tłumaczone różnie), co ma usprawiedliwić używanie konopi do praktyk religijnych. Słowo קְנֵה-בֹשֶׂם występuje także w innych miejscach Starego Testamentu. Marihuana nie jest wymysłem chrześcijańskim, a na Jamajkę dotarła z Azji – wraz z duchownymi hinduistami. Część rasta przyznaje, że to modlitwa, a nie ziele daje prawdziwy pokój, ale ilu takich jest…? Obrzędom, które oglądałem na YouTube towarzyszył joint. Z drugiej strony w Biblii nie jest chyba wyraźnie napisane „nie pal marihuany”? Nowy Testament nie odnosi się do wszystkiego i nie przedstawia nam prawa na zasadzie podpunktów. Nie oceniam zatem, bo nie wiem. Obok na zdjęciu głośna, stara oprawa Rapidu Wiedeń „Legalize” z barwami Etiopii.

Marley w jednym z wywiadów mówił, że będzie musiał spłonąć Rzym, że może nie obyć się bez rozlewu krwi, ale „to słuszne”. „Słuszna sprawa” – klasyk. Ten sam Marley w innym wywiadzie stwierdza, że nie lubi kościołów, bo one ciągle ze sobą walczą (źródło: książka „Bob Marley. Przyszłość to początek” – złożona z cytatów muzyka z udzielonych wywiadów). Czyli mamy kolejnego poetę głoszącego sprzeczności i twierdzącego, że tylko jego wizja – w tym przypadku rasta – warta jest ewentualnej bitwy. Obok Marley na grafice zrobionej przez fana Celticu Glasgow.

Czemu Bob chce palić budynki, skoro utopia komuny Rastafarai nie ma szans się ziścić w skali globalnej? To dziecinne twierdzenie, że zburzenie czegoś konkretnego, w tym wypadku instytucji Kościelnej, pomoże zaprowadzić pokój. Dobrze wiemy, że kto mieczem wojuje od miecza w końcu zginie. A zatem Rastafarai zwie się, ale nie do końca jest ruchem pokoju. Gdzieś w fundamentach wierzeń tkwi chęć zemsty na człowieku, jak w niemal każdym (w każdym?) ruchu. Dlatego też używanie barw Rasta przez lewicowych kiboli zbytnio mnie nie dziwi, polityka wkradła się także w Rastafari, a nawet była fundamentem tego ruchu – z głoszeniem Black Power na czele.

W dokumencie „Kto strzelał do Boba Marleya?” (2018, jest/był na Netflix) ikona reggae i rasta podkreśla, że ma rodziców dwóch ras – Bob pochodził od białego i czarnego człowieka, więc nie jest ani biały, ani czarny, ale jeszcze w tym samym filmie padną słowa o Rastafarai jako manifeście czarnoskórych. A jednak! Nie uda się uciec od polityki, a tym bardziej od specyfiki regionu, w którym przychodzimy na świat (dlatego ruchy narodowe to nie twór na siłę, a twór w pewnym sensie naturalny).

Wielu rasta uważa się za wolnych, nie za członków kolejnej zcentralizowanej religii. Ubierają się w charakterystyczny sposób, słuchają swojej muzyki, palą, wyznają podobne wartości, ale przypominają raczej subkulturę niż Kościół i takich właśnie rasta najprędzej znajdziemy w Europie. Rastafari jak każdy ruch, jest podzielony i występują między nimi różnice. Każdy ma szukać swojej drogi i kontaktu z Jah. Plusem tych prawdziwych Rastafarai może być życie bez pośpiechu, uprawiając swoją ziemię i żywiąc się tym, co dała.

A teraz garść linków.

Rastafarianie z Jamajki:

Polska Wspólnota Rastafari Reasoning. W sumie nie wiem jak Polacy doszli do takiej wiary:

O Bobie Marleyu polecam obejrzeć, jeśli chcecie „na szybko”, film dokumentalny „Bob Marley. Duchowa podróż”:

Podobno dobrego „Marleya” (USA/Wielka Brytania, 2012) nie mogę znaleźć nigdzie do pobrania, może Wy wiecie gdzie szukać tego filmu?

O współczesnej Jamajce, przemianie człowieka (tylko, czy szczerej?) i reagge polecam, dla ciekawostki, „Reincarnated” (USA, 2012):

To o tym jak raper Snoop Dogg zmienił się w Snoop Liona. Taki sam tytuł ma nagrana na Jamajce (oraz w USA) płyta Snoopa, którą z ciekawości przesłuchałem, jednocześnie tłumacząc sobie teksty na język polski (są dostępne w necie) i które oddają atmosferę powstawania tego albumu oraz „stawania się” rasta przez znanego rapera, wywodzącego się z gangu. Snoop nie raz był obiektem mojej krytyki, niezbyt trawię alfonsów, zainteresowałem się „Reincarnated” chcąc dać szansę głosu samemu zainteresowanemu. Niektórzy podważali autentyczność tej przemiany, tłumacząc ją raczej nowym pomysłem na siebie, na muzykę i zarobek. To pewnie prawda. W Snoop Doggu zawsze będzie żył gangster, alfons i raper, a „życie po zmianie” i tak będzie pełne czkawki po tym wszystkim, każdy zmieniający się z kogokolwiek w kogokolwiek przeżyje to samo. „Reincarnation” (2013) nie jest typowo reggae’ową płytą, Snoop zamieścił tu więcej rodzajów muzyki kojarzonej z tamtymi rejonami, a nawet wykraczającymi poza (czytałem na przykład, że „Get Away” pasowałby prędzej do Ibizy i na tamtejsze parkiety). Cóż, nie znam się na tyle, by to ocenić, nie jest to do końca mój gust, ale z pewnością krążek różni się od tego, co znamy z takich klipów jak „Still D.R.E.” (1999), na którym Snoop przewozi panienki ze swoim ziomkiem Dr. Dre. Co ciekawe – nie wszyscy wśród Rastafari są otwarcie i pacyfistycznie nastawieni, co pokazał (obiektywnie – plusik…) „Reincarnated” w postaci rasta, który stanowczo podważył autentyczność Snoopa na jednej z ziołowych posiadówek na Jamajce.

Idziemy dalej – coś bardziej o wierze Rastafarai. „One Love – Historia powrotu Rastafarian z Babilonu do Syjonu” (Czechy, 2005):

Pada tu m.in. stwierdzenie o białym człowieku jako prześladowcy, czyli inny kontynent = patrzenie od drugiej strony na kwestie rasowe, aczkolwiek nowocześni nacjonaliści (np. CasaPound Italia), także w Polsce (AN) dawno dostrzegali winę białych kapitalistów w upadku Trzeciego Świata. W „One love” stary rasta pokazuje jak postrzegają na Jamajce Chrystusa (oczywiście był czarny…) i wiele innych ciekawych spraw jest powierzchownie, ale jednak poruszanych. Na Jamajce Jezus jest rasta, a w Meksyku potrafił nosić wełnianą kominiarkę. Daje do myślenia.

Na koniec dokument „Pierwszy Rasta” (Francja, 2010), który udało mi się znaleźć do pobrania z sieci. Trwa 1:25 i był emitowany po polsku m.in. na kanale „Planete+”. To film o Jamajczyku, który nazywał się Leonard Percival Howell (zmarł w 1981 roku) i jest uznawany za twórcę ruchu rastafarian jaki znamy. Ciekawie opowiedziany ciekawy życiorys na tle historii Rastafarai. Różni rasta wypowiadają się o historii i pojęciach takich jak Babilon.

W filmie „Pierwszy Rasta” ciekawie wypowiedziała się także pewna staruszka z Jamajki. Żaliła się, że nazywają ludzi z komun Rastafari squattersami, ale jak mogą ich tak nazywać skoro się tam urodzili? Wskazała paradoks, że ludzie ukradli im ziemię, a następnie nazwali na niej squattersami. Squattersami można nazywać ludzi z innego kraju, którzy zamieszkują na obcej ziemi – krzyczała. Z tym także może utożsamiać się skrajna lewica z Europy?

Rasta jest ruchem duchowym, ale z każdej strony przenika go lokalna sprawa polityczno-społeczna. Nic nowego.

PS: Dziadek z jointem kontra Lucyfer, czyli specyficzne chrześcijaństwo oddane w klasyku reggae (wersja zespołu The Prodigy znana jest jako „Out Of Space”, też ją lubię):

Lucyferze synu żałoby. Wypędzę Cię z ziemi.

Założę żelazną koszulę, i wygonię szatana z ziemi

Założę żelazną koszulę, i wygonię zło z ziemi

Wyślę go w kosmos, by znalazł inną rasę

Wyślę go w kosmos, by znalazł inną rasę

 

Szatan to zły człowiek,

Ale nie ruszy zjaranego człowieka,

Więc złapię go moją ręką

A jeśli się wyślizgnie, to go dogonię

 

Założę pokrytą żelazem koszulę, i wygonię szatana z ziemi

Założę pokrytą żelazem koszulę, i wygonię zło z ziemi

Wyślę go w kosmos, by znalazł inną rasę

Wyślę go w kosmos, by znalazł inną rasę

 

On ucieknie,

Nie powstanie do syna Jahwe

On nic nie zrobi z swoją bronią,

Wysadzę go jego bombą

 

Założę żelazną koszulę, i wygonię szatana z ziemi

Założę żelazną koszulę, i wygonię zło z ziemi

Wyślę go w kosmos, by znalazł inną rasę

Wyślę go w kosmos, by znalazł inną rasę

(…)

Oko na…

„130 dzień wojny na żywo” w mediach społecznościowych i na naszych ulicach (każdy klub sportowy ma już swojego uchodźcę…, dużo znajomych pomaga na dużo większą skalę – szacun po raz wtóry). Marzyłem o wyprowadzce z bloku, ale przez sytuację z kredytami, inflacją – na dłuższy czas: zapomnij! Cóż, obok obserwujemy większe problemy, ludzie w ogóle nie mają dachu nad głową.

Nie rozpaczam zatem, gdy za oknem ponownie słyszę „umycyk”, „umycyk” – to amfetaminiarze z mojego bloku witają niedzielny poranek, a ja siłą rzeczy razem z nimi. No to ja…, jaa, jaaaazda!

Polska budzi się w upale, w większości myśląc o tym, by swoją stylówką nie wyjść poza instagramowe normy. Te koszulki NASA, Ok. – chuj wie o co w nich biega. Chodzenie po T.J. Maxx’ie nie z potrzeby, a jako hobby. Te same osoby potrafią powiedzieć, że mecz na żywo jest nudny, podobnie czytanie książek, więc jesteśmy skazani na brak głębszego zrozumienia. Gdy dojdzie do tego stara morda „Tusk jako zbawiciel”, sytuacja w towarzystwie przestaje być komfortowa. Niby był czas się przyzwyczaić, a jednak politycy znowu oszukają ten naród i te same mielące się w koło mordy przejmą władzę.

Czy na horyzoncie są kandydaci ulepieni z innej gliny? No właśnie.

Zatrzymałem się chyba na jakiejś niezdefiniowanej narodowej anarchii. No i na sztuce, rzecz jasna. Przeczytałem wszystko po polsku od Michela Houellebecq oraz Chucka Palahniuka – właściwie są podobni. Smutne jest to, co wyłania się z dzieł obu panów. Polecam wchłaniać ich naprzemiennie, bo Francuz w przeciwieństwie do Amerykanina nie ma poczucia humoru opowiadając o tragi-komiczności (dzisiejszej i przyszłej) zachodniej cywilizacji, a śmiech może nam się do przetrwania bez szpitala psychiatrycznego przydać. Spokojnie, nie popadłem w przesadną (bo że trochę, to nie zaprzeczę…) pychę – sami też jesteśmy śmieszni, może nawet śmieszniejsi od tych turystów z T.J. Maxxa’a. Zależy czyim okiem spojrzeć…, a pewnie konsumenci zdziwieni faktem, że kogoś jara coś więcej(mniej) stanowią już większość na Zachodzie. Grunt to mieć swoje spojrzenie, ale dostrzegać też inne oczy wokół. Nie dać wygrać tyranom i metkom.

Wracając do Palahniuka. Autor kultowego „Fight Clubu” wydał ostatnio książkę „Dzień prawdy”. Wychodzi krok na przód, snując apokaliptyczne wizje, rozważając o nowej wojnie, którą może wymyślić znudzony, wiecznie przekonany o słuszności swojej sprawy homo sapiens. Po prostu polecam.

A człowiek? Coś musi sobie wymyśleć. Sklep, stadion, zaatakowanie sąsiedniego kraju… zależy o jakim typie charakterologicznym mówimy i z jaką historią, możliwościami. Dlatego historia jest i będzie tragikomiczna, bo na każdym etapie ktoś będzie chciał te złe możliwości wykorzystać. Postępem byłby świat, w którym każdy czuje się dobrze…, czyli postęp jest finalnie niemożliwy. Zachód również zmierza w kierunku utopii, która komuś najzwyczajniej musi dojebać. Co po tzw. demokracji?

Po co przesadnie długo o tym myśleć… Czy możemy zrobić coś innego prócz promowania dobra i pasji?

Underground mógłby dokonać przełomu – wstawić się za słabymi. Nie odsuwać, a tym bardziej nie atakować dzisiejszych dzieciaków jako lamusów z wymyśloną depresją [1], lecz zaakceptować ich jako ludzi dorastających w innej rzeczywistości. Jest, do cholery, rok 2022, świat naszej młodości już nie istnieje. Nasze babcie też dziwiły się naszym zachowaniem, a jednak – Ziemia stoi, mimo że wtedy i teraz latały nad nią rakiety. Musimy przybić grabę młodemu pokoleniu, zrozumieć że tak jak my, tak oni potrzebują autorytetów. Jeśli mamy pole do działania, grzechem byłoby nie spróbować.

Chodzą z głowami w telefonach, ale oni są przyszłością tego świata, zatem miejmy na nich oko żeby nie skończyli (tylko) pracując i konsumując. Żeby było nas więcej.

Nie wiem, czy to ma dla Was sens, ale właśnie skończyłem.

Ubiorę się i wyjdę z psami. Fortuna mogłaby robić zakłady, czy na klatce będzie spał jakiś po-sobotni cuchnący turysta. Kurs na „NIE” wynosiłby wtedy „1.78”, czyli dość nisko. Amfetaminiarze będą już stali pod blokiem z tanim browarem? „1.46” na „TAK”.

Dzień jak co dzień.

„130 dzień wojny na żywo”.

[1] Nie macie pojęcia, co mówicie zarzucając znacznej części dzieciaków „wymyśloną depresję”. Kiedyś pisałem o dzieciaku, który pokazał mi nie rękę, a jeden wielki strup. Kiedyś też się cieli, ale chodzi o powszechność. Nie zauważyłem, że nosił długi rękaw w upale, a co śmieszniejsze – nie zauważyli tego jego rodzice (może byli w T.J. Maxx’ie), wcale nie „pato”! To nie było draśnięcie cyrklem, heh, młody po prostu zmasakrował sobie rękę żyletkami. To nie jest „wymyślone”, tylko oni mają inne problemy, nie rozumieją za pięć stów zapierdalasz Rycha Pei, to nie ich świat… Od czasu tego dzieciaka spotkałem się z jeszcze kilkoma dzieciakami w głębokiej depresji. Byli w ciężkim stanie. Nie rozumieją świata w roku 2022, swojego świata. To właśnie z nimi trzeba przybić grabę. Skłamałbym pisząc, że jest to łatwe…, ale czy istnieje wybór?

Plan B i Droga

Dziwne zaginięcia osób w różnym wieku. Wyszedł, nie wrócił – głoszą codziennie media społecznościowe w każdym mieście. Był oszustem z Tindera (swoją drogą niezły as…, żydzi to jednak potrafią, hłe hłe), czy padł ofiarą handlarzy ludźmi? A może specjalnie zniknął, mając dosyć szukającej go w rozpaczy rodziny? Skoczył do Wisły? Czy aktualnie jest zmuszana do prostytucji? Dziewczyna z rodzaju tych, którym żaden grymas nie szpeci twarzy…, piękno to – czasem – bolesna rana.

Obok codziennych newsów o zaginięciach, codzienne newsy o sukcesach gwiazd. Śmietnik. Wojna. Czy wypada cieszyć się z małych rzeczy, organizować igrzyska, skoro brutalność dnia codziennego jest tak brutalnie obnażona? Stąpamy, tańczymy obok tragedii.

Co zrobić… Tak było zawsze, tylko nie zawsze był internet.

Zaraz ruszają europejskie puchary – bez Legii – ale chociaż będzie co kreślić na kuponach. Nudę zabijam tenisem, aczkolwiek niektóre aspekty tego sportu odpychają – z uciszaniem przez sędziego (pokornej) publiczności na czele. Taki sport. O Idze nawet nie ma co pisać – robią to wszyscy, dołączam do achów i ochów, chociaż na trawce póki co nie wygląda to tak pięknie.

Maja Chwalińska to kolejna polska tenisistka, o której ostatnio głośno (jakoś wolę ją od pani Fręch i pozostałych). 21-letnia Polka z Dąbrowy Górniczej przeszła pierwszą rundę głównego turnieju Wimbledonu. Fajnie, no więc zerkam, co to za Maja – okazuje się, że mimo młodego wieku jej karierę już zdążyła przerwać depresja. Prawdziwa, druga twarz sportu wyczynowego. Wczytałem się w wywiad na stronie TVP Sport – za dużo treningu, zbyt wielka presja i emocjonalne uzależnienie od sportu. W końcu pękła. Teraz ponoć jest dobrze, wczoraj (1.07.22) w „Przeglądzie Sportowym” tenisistka sugerowała, że nie chce być kojarzona tylko z chorobą Zachodu.

Jako trenerzy musimy pamiętać o kubłach zimnej wody na ambicje małolatów (i swoje), a jako rodzice o czymś prócz tej jednej rzeczy, na której mamy zamiar się sfiksować. „King Richard: Zwycięska rodzina” (2021) nadal jest popularnym i inspirującym (w tym, niestety, idiotów) filmem, problem w tym, że nie uda się spełnić rozpalonych marzeń każdego ojca. Podium to trzy-cztery osoby, a gabinety psychologów mogą być pełne pozostałych… No bo jak to… poświęciłam jedyną młodość na coś w czym finalnie jestem przeciętna…? Przeciętność jest ceną skrajnej samotności przez większą część roku?

Czego zatem należy uczyć? Cokolwiek robisz – liczy się sama DROGA, nie wynik. Po drodze zdobywasz cele, ale przeanalizuj czym się kierujesz. Chcesz coś sobie, czy komuś udowodnić? Czy sport jest częścią twojego planu, a może kogoś innego? Czy poznałeś tu przyjaciół?

Sama walka – w tym polityczna – jest celem, nie zwycięstwo. Po zwycięstwie panowie tego świata i rewolucjoniści szybko się nudzą. Zauważ pierwotne pobudki swoich wodzów. Znaczyć coś, żyć po coś, zarabiać. Wygrywać głównie po to, aby rozpocząć kolejną walkę i „pokazać wrogom”. Kto jednak choć raz nie zabłądził we własnym pędzie, niech pierwszy kamień rzuci. Oto człowiek – naiwnym jest sądzić, że gdzieś tam czeka inny, lepszy.

Byłem ostatnio u kumpla, który opowiadał mi o swoim znajomym.

– Przez pięć lat mieszkał w akademiku. Jako jedyny przez tyle czasu utrzymał się na tym samym łóżku – kiwnął głową jakby to był jakiś niesamowity wyczyn. Mocno wyluzowany, imprezowy typ. Teraz został adwokatem, mam własnego papugę!

Tak trzeba żyć, spełniać marzenia, pracować, ale nie zapominać o swoim wyrze i odpowiedniej dawce luzu. Nieliczni urodzili się, aby być najlepszymi. Warto sprawdzić, czy to nie ty, ale w razie czego trzeba mieć plan B.

I potrafić cieszyć się drogą, która przy odpowiednim dystansie potrafi przecież mocno zaskoczyć na plus.

Zyskałaś kibica Maja, będę śledził.

Fascynacja codziennością

Są kluby z dużych miast, nawet stolic, które mimo „starych zasług”, mimo nie najmniejszych budżetów, popadły w przeciętność. Weźmy chociażby Herthę Berlin, czy – pozostając w Niemczech – HSV. Dopiero co grali ze sobą baraż o… 1. Bundesligę. Za historię i ładny stadion nikt nie odda Legii punktów. Potrzebna jest wizja zdrowego, acz pozytywnie pierdolniętego człowieka, który dobierze sobie innych ludzi z wizją, przede wszystkim trenera. Piłkarzy z ambicjami. Jakie to wszystko teoretycznie proste… Praktycznie zaś inne kluby dogoniły Wojskowych, to nie liga jest coraz silniejsza, a Legia coraz słabsza, coraz przeciętniejsza, można by rzec – jest „kastrati”. Żaden piłkarz obecnego składu (ostatniego pożegnamy 20 lipca) nie jest godzien miana idola Łazienkowskiej, a prezes zupełnie tego nie czuje… On nic nie czuje. To korpo-cyborg.

Czy to wszystko nieważne? Cóż, dla mnie ważne.

Niepotrzebnie nakręca się w kibicowskiej Polsce „nieważność sportu”, zamiast działać wprost przeciwnie i przywrócić wagę wyniku, zależność humoru miasta od sytuacji w tabeli itd. Nie twierdzę, by w przypadku niepowodzeń odpuszczać, po prostu – po cholerę aż tak usuwać futbol w cień na futbolowym meczu? Czemu nie nakręcać nowych sportowych historii? W trakcie sezonu można się załamać i trudno jest na to patrzeć, ale nadzieja wraca… Często głupia, bezpodstawna, naiwna, ale to jest właśnie piękne w byciu kibicem.

Sezon ligowy 2022/2023 zaczniemy w Kielcach, a do Warszawy jako pierwsze przyjedzie Zagłębie Lubin. Jesienią inaugurowaliśmy u nich rundę (4.02). Lubię dojechać sobie na mecz swoimi ścieżkami, tak jak zaczynałem. Szkoła, praca, dziewczyna, rodzina… ten tekst kibicowskiej pieśni z pewnością mnie ostatnio nie dotyczy. Od ośmiu lat pracuję jako trener dzieci, z coraz większą częstotliwością. Kiedy pojawia się terminarz zawodów, konsultacji, obozów – jest on prawie tak bogaty jak sezon piłkarski. Jeśli chcemy wygrywać – musimy tam być, ja muszę tam być razem z nimi, bo nikt mnie nie zastąpi. Weekendy zajebane. Mecze często oglądam na małym ekranie telefonu, siedząc w jakimś hostelu na Podlasiu z bandą dzieciaków. Sam to wybrałem, kocham tą pracę – chciałem robić coś pożytecznego dla ludzi i to znalazłem. Bywało, że nasze zawody i wydarzenia legijne się przenikały i zabierałem dzieci na mecz, czy nawet na protest w czasie zamkniętych stadionów. Wiem, że nie jest to szczyt poświęcenia i fanatyzmu, ale staram się i pracować, i nie zapomnieć o swojej drużynie, nawet gdy jest na ligowym dnie.

W lutym wreszcie śniegi zaczęły topnieć, termometr wskazywał kilka stopni na plusie, a na powierzchnię powróciła ona – dziwna liga polska. Ciekaw tego jak Mistrz Polski wejdzie w rundę wiosenną pojechałem do Lubina. Spadną, a może pod wodzą Vukovića wygrają wszystko? Czułem typowy po przerwie przypływ ekscytacji i dziecięcy, naiwny entuzjazm. W dobie pandemii oraz choroby o nazwie dorosłość dobrze, że to zostało, nie chcę tego oddać.

Legia przed rundą wiosenną 2022. Chciałoby się niczym bohaterowie włoskiego filmu „To była ręka Boga” (2021) czekać na spektakularny transfer przed startem rundy. Mieszkańcy Neapolu lat 80tych żyli wieścią o przyjściu Maradony. Nie chcieli uwierzyć, że będzie grał właśnie dla nich – a jednak! W Warszawie nie ma tak daleko idących nadziei, cudów, a wszystko na co mogliśmy liczyć to Mustafajew, Wszołek, Sokołowski i Rosołek. Teraz Pich, Kramer…

Ponad 70cio tysięczny Lubin może się pochwalić – według mnie – jednym z najbardziej klimatycznych stadionów w Ekstraklasie. W tym niewielkim mieście swoją siedzibę ma KGHM, jeden z czołowych producentów miedzi i srebra na świecie. Tu gra klub, który na stałe związał się z najwyższą ligą piłkarską, zdobywając nie tak dawno Mistrzostwo Polski, za Michniewicza, pieczętując je na stadionie Legii w 2007 roku. Zazwyczaj Zagłębie to ligowy średniak, w minionej rundzie, podobnie jak Legii, szło mu raczej słabo. Kibice z Lubina też są ciekawą, jak na wielkość miasta, ekipą – swego czasu konkretnie stawiali się fanatykom Śląska, a nawet w kryzysie liczbowym potrafią pokazać ładną wizualnie i klimatyczną oprawę, jak sektorówka z meczu z Lechem (5.12.2021). Nad sporym transparentem „Miłość do stolicy miedzi” rozwinęli płótno z napisem „Od małego w sercu siedzi” oraz wizerunkiem młodego zawadiaki z bejsbolem w kaszkiecie na tle miasta i herbów. Razem ze skrzyżowanymi młotami z herbu Zagłębia wyglądało to ciekawie i było jedną z tych jesiennych opraw, które zapadły mi w pamięć, a przecież rozmachem nie była ona najkonkretniejsza. Podsumowując – ma ten Lubin swój lokalny klimacik i trudno wyobrazić sobie Ekstraklasę bez Zagłębia.

Byłem tam kilka razy, w tym na zakazie w czasach protestów przeciwko ITI. Tym razem postanowiłem zasiąść incognito na trybunach gospodarzy (bynajmniej nie jako jedyny…) i pochodzić nieco po miedziowym mieście. Wybrałem łamane połączenie kolejowe, by po raz kolejny pooglądać zza okien pola, graffiti, nowe i stare-odrapane polskie dworce – te widoki, w których wielu kibiców zakochało się za młodu raz na zawsze i których nie zastąpi żaden Lewandowski w Barcelonie.

Przesiadka na dworcu we Wrocławiu. Byłem na nim w nocy jeszcze w czasach, kiedy kojarzył się z polską miniaturką berlińskiego Dworca Zoo. Tak żałośnie wyglądających narkomanów-heroinistów miałem ujrzeć dopiero kilkanaście lat później w centrum Aten, to zawsze silne doznanie. Lata mijają, a ja ciągle pamiętam tunele Wrocławia Głównego, tych powyginanych ludzi, także bardzo młodych, z grymasem beznadziei na twarzach. Teraz zostali po nich wrocławscy bezdomni, żebrzący w okolicach Dworca Głównego i po okolicznych przystankach autobusowych. Jak dla mnie nadal jest to „mało europejska” – hłe hłe – okolica. Wrocław Główny, Legnica, Lubin… Dolny Śląsk. Ludzie szukają tam oznak gonienia Europy, ja starego syfu – tak się właśnie przepada za młodu…

Obstawiam mecze u buka. Po ponad godzinie wyruszam do stolicy miedzi (pociągiem na Berlin), gdzie jestem kilka godzin przed meczem. Już na „dworcu” (bo dworcem tego w rozumieniu miastowym nazwać nie wypada, „Małomiasteczkowy styl” jakby zaśpiewał Dawid Podsiadło…) widzę kilku młodych kiboli w barwach Zagłębia i Polonii Bytom, na tle klubowego graffiti spożywa napoje wyskokowe jakieś miejscowe przydworcowe żulerstwo. Ogólnie klimat taki jakiego się spodziewałem. Bilet miałem kupiony wcześniej, więc chodzę trochę po mieście i jadę do hoteliku, by półtorej godziny przed pierwszym gwizdkiem, obłoconą drogą (brak chodnika) dojść do najjaśniejszego punktu tego miasta (no, dodajmy do stadionu Zagłębia widoczną z dworca halę).

Napisałem trochę o klimacie Zagłębia, ale prawda jest też taka, że przechodzą – jak znaczna część polskiej sceny – kryzys, a ich młyn wygląda średnio pod względem ilościowym i wokalnym. Rozproszone po całej trybunie Zagłębie (ponoć 1200 osób) nie robiło wrażenia niczym, nie przygotowało też żadnej oprawy. Na trybunach ogólnie mecz nie porwał, typowy polski średniak ligowy bez większych emocji, oglądany przez ponad 5 tysięcy widzów. Kibiców gości w sektorze dla nich przeznaczonym pojawiło się na zakazie ok. 400 z flagami. Doping bez problemu przebijał się przez śpiew gospodarzy.

Ciekawił wynik, a ten okazał się dla Stolicy szczęśliwie dobry… Mecz był atrakcyjny o tyle, że w drugiej połowie Zagłębie rzuciło się do odrabiania strat i udało mu się zdobyć bramkę kontaktową. Przy 1-2 kibice Legii najedli się sporo nerwów, zresztą podobnie było od początku meczu, przed pierwszą bramką. Dobry był tylko wynik, gra taka jak zawsze i niestety nie powiało zbytnim optymizmem przed kolejnymi meczami. Paradą jak za najlepszych lat popisał się Król Artur, mimo iż miejscowe pikniki chwilę wcześniej wrzucały mu, że z tym sadłem nie ruszy się ani o centymetr. Po trzeciej bramce część z nich wychodzi ze stadionu, a w obozie Mistrza Polski szał radości.

Przez cały mecz za plecami bełkotał mi miejscowy piknik, najebany „Ferdek Kiepski” bawiący się w trenera – z hasłami typu „nie stój jak chuj na weselu bambusie pierdolony”. Lata lecą, a na stadiony nadal chodzi masa ludzi pracy żyjących swoim klubem i dających upust licznym frustracjom.

Koniec meczu, piłkarze z bardzo daleka dziękują kibicom i uciekają do szatni, zlewając prośby młodych kibiców z sektorów rodzinnych. Co ciekawe, dzieciaki z okolic Lubina wołały… Artura Boruca.

Na drugi dzień rano chciałem jeszcze pochodzić po centrum. Taksiarz chyba był zdziwiony, bo nie mogliśmy się dogadać o jakie centrum mi chodzi.

– No wie pan…, tam gdzie jakieś kawiarnie są, rynek, pewnie najstarszy kościół, gdzie można coś zjeść…

Zawiózł mnie między bloki, bo jak się po chwili okazało lubiński deptak jest umieszczony pomiędzy rzędami niskich bloków (na fotce u góry)!

– Tu może pan sobie kupić hot doga, a tam jakiegoś ptysia pan dostanie – pokazywał mi palcem miejscowe piekarnie i spożywczaki.

Wszystko zamknięte, pusto, szaro, starówki jako takiej nie ma. Cóż, do Lubina to już tylko na sam mecz…

Wracam z kilkoma przesiadkami. Do ludzi, którzy żyją po to, by mieć. Do ludzi, którzy tak samo jak my lubią wyjazdy wypoczynkowe, ale najczęściej im one wystarczają…

PS: Gratulacje dla koszykarzy. Tu też, jak co sezon od II ligi, wypadało obejrzeć chłopaków na żywo. Mistrz był blisko!

Skrzynka lęgowa

Niedługo obchody 63 Dni Chwały. W okolicach sierpnia zazwyczaj siedzę na obozie z dzieciakami, więc napiszę coś teraz. Coś o tamtych czasach, ale w nawiązaniu do dzisiejszych.

Wyobraźcie sobie ex-nazi-skinheada, który rejestruje w swoim domu muzeum broni. Kolekcjonował ją, polubił też polowanie na zwierzęta. Inny NS z tej samej załogi postanawia nie utrzymywać z nim przez to kontaktu.

Nie mogę przejść obojętnie obok tego, że strzela do zwierząt – mówi.

Ta sama osoba długo rozwodzi się także nad przypadkiem przejechania jeża z premedytacją.

– Idzie sobie taki jeżyk i ktoś go przejeżdża, zajebałbym typa!

Wszystko z tymi zwierzętami byłoby w porządku (też nie popieram zabijania zwierząt dla sportu), gdyby nie równoległe idealizowanie Trzeciej Rzeszy. Rozmowy o mordowanych Żydach nie wzbudzają wszak emocji. Szklące się oczy na myśl o jeżu i obojętność wobec istoty ludzkiej, autonomicznej jednostki posiadającej osobowość, duszę, potencjalne piękno tkwiące w każdym.

Uczucie nienawiści jest mi dobrze znane, zmieniać zaczęło się dopiero po odkryciu na nowo wiary. Nawróciłem się i wtedy po raz pierwszy od dawna zacząłem myśleć o bliźnim jak o sobie samym. Obecnie, szczerze mówiąc, przechodzę kryzys wiary, ale to najważniejsze przesłanie Jezusa ciągle zwraca mnie ku chrześcijaństwu. Z upływem kolejnych lat, po zmianie perspektywy, coraz łatwiej było wczuć się w sytuację drugiego człowieka i zdać sobie sprawę z zaślepienia. Z tego jak może otumanić nas ideologia – i nie chodzi mi już wyłącznie o nazizm, wszak Kościół, czy skrajna lewica (ta inna niż Narodowy Socjalizm…) również mają krew na rękach.

Każdy wciskał swoją prawdę i w jej imię zabijał. Ja nie chcę zabijać w żadne imię prócz ostatecznej samoobrony.

Wspomniana schizofrenia dotycząca zwierząt i Żydów skojarzyła mi się z fragmentem książki „Łowcy Nazistów” (prawdziwych…, nie obrońców życia itd.), w której Andrew Nagorski przywołuje wizytę Lorda Russell’a of Liverpool (zastępcy głównego prokuratora wojskowego Brytyjskiej Armii Renu) w obozie koncentracyjnym. Wychodząc z jednego z budynków, Lord zauważył coś, co wydało mu się szczególnie dziwne: Na dachu krematorium znajdowała się przybita na słupku skrzynka lęgowa dla dzikich ptaków, umieszczona tam przez jakiegoś ogarniętego schizofrenią esesmana.

Duża wrażliwość dla jednych, brak jakiejkolwiek dla drugich, bez poznania ich historii, tylko dlatego, że komuś udało się ubrać w słowa jakiś plan, stworzyć mit.

Słyszałem następującą odpowiedź na pytanie, co było inspirującego w Trzeciej Rzeszy:

– No nie była to demokracja, co nie zmienia faktu, że było fajnie.

Czytanie książek nazistów dumnych ze swojej służby dostarcza argumentów fanom starej subkultury. Sądzę, że przeciwnych argumentów dodaje lektura wspomnień ocalałych więźniów obozów, ale czy którykolwiek nazista je czytał? Mam na myśli nie tylko wspomnienia Żydów, ale przede wszystkim Polaków.

Dla kogo zatem „było fajnie”? Tylko dla nazistów, a i nie zawsze. W górę pięli się, prócz bestii, bezduszni biurokraci w stylu Eichmanna.

Stawianie się w roli więzionego wroga systemu narodowo-socjalistycznego, dostrzeżenie w nim człowieka, oznaczało zatem zdradę – chęć jej uniknięcia była ważniejsza niż dostrzeżenie zbrodni. Nie pomyślę, bo jeszcze bym zdradził! Trwanie w ideologii jest z jednej strony wygodne, a z drugiej karmiące potrzebę wierności (jakimś – w tym przypadku nazistowskim) poglądom, które na pewnym etapie porwały i mimo, że wszystko wokół wskazuje na to, że są obiektywnie złe, lub zakończą się fiaskiem jak wszystkie chore fantazje, zapewniają poczucie tożsamości. Można to, oczywiście, zarzucić także skrajnej lewicy, która np. bardzo niechętnie podejmuje wątek bandyckich, imigranckich przedmieść europejskich miast – głoszą poglądy multi-kulti, bagatelizują skutki. Odruchy stadne, okrzyki plemienne, wspólne fantazje. Czy kiedykolwiek wyszliśmy z jaskini?

Przy okazji tych trzecio-rzeszowych rozważań przypomniała mi się także scena z „Listy Schindlera”, w której komendant obozu koncentracyjnego w niemieckim Plaszowie, Amon Goth (postać historyczna!) próbuje poradzić sobie z własną fascynacją żydowską służącą (tu już fikcja). Monolog komendanta zapada w pamięć:

– Czy tak wygląda twarz szczura?

W komedii „Jojo Rabbit” rasizm małego chłopca zafascynowanego Hitlerem nie wytrzymuje kontaktu twarz w twarz z wrogiem narodu.

Mimo to, tak wielu spełniało się w zabijaniu ludzi, nie widziało w tych oczach nic. Chciałem napisać, że może wrażliwość na sztukę by tu pomogła, ale przecież ludzie Trzeciej Rzeszy przejawiali miłość do muzyki klasycznej, lecz była ona ścieżką dźwiękową do zabijania, jak później w ekranizacji „Mechanicznej Pomarańczy”.

Wielu z nas, facetów, ma „ten”, „Alexowy” gen, ale polecam kierunkowanie go na coś innego niż rzeź dzieci i kobiet. Po prostu.

Nie twierdzę, by być politycznie poprawnym, zapraszać tu wszystkich, nie śmiać się z żartów, zmieniać Biała na Czarna Podlaska i tak dalej, ale – na Boga – czy tak wygląda twarz szczura? Bliskość wojny odnawia w nas pragnienie pokoju, bojowo zazwyczaj nastawione stadiony mówią: STOP THE WAR.

Nawet jeśli marzeniem ma być nowoczesna polityka narodowa, nie może popierać zabijania i dążyć ku wojnie. Cieszmy się pokojem póki możemy, nie pierdoląc przy tym głupot. Modląc się, by nikt już nie musiał walczyć i umierać w gruzach Warszawy.

Cześć i chwała Bohaterom!

Musimy żyć

Przyzwyczajeni do codziennych nowości znudziliśmy się doniesieniami z Ukrainy, choć jeszcze dziewięćdziesiąt dni temu połowa była spakowana, a druga połowa, chętnie bądź niechętnie, czekała tu na ruską kurwę. Oczywiście są tacy, którzy zasuwają przy pomaganiu uchodźcom, jednak temat spowszedniał, emocje opadły. Człowiek myśli sobie – byle w tym wszystkim do przodu, chociaż małymi kroczkami…

Musimy żyć – po raz pierwszy.

Prawko – cóż – lepiej późno niż wcale. Robię, ale nie wiem, czy będzie mnie stać, by dojechać samochodem na turniej, czy na wakacje. Sankcje nałożono na ruskich, czy na nas, bo patrząc po stacjach benzynowych, nie jestem już tego pewien?

Duży krok w tym stresie też jest możliwy. Dziecko! Zaraz będę ojcem i może nawet wpuszczą mnie do szpitala. Mała przyjdzie na świat podczas wojny toczącej się za naszą wschodnią granicą. Jak ich zwać, pokoleniem po-covidowym, czy covidowym, bo tak w sumie to nie wiem, czy ten wirus jeszcze jest?

Ale będzie miała dobrze… Jej świat będzie innym światem. Zabawki, pisanie kredką po mojej ścianie, czytający jej rodzice, agugu zamiast kurwa mać…, a nie (oby) rakiety, nowe wirusy, choroby i inflacja. O nich dowie się poznając historię najnowszą i powoli rozumiejąc fakt, że społeczeństwo, w którym przyszła na świat po prostu jest popierdolone – i jest tak już od grzechu pierworodnego. „Tatuś nie był lepszy”, heh.

Musimy żyć – po raz drugi…, bo mamy dla kogo.

Na pewno będę ją brał na mecze, więc może coś podłapie z tych „nieoficjalnych haseł”, albo zrobi to gdzieś indziej i będzie chciała protestować, jak my kiedyś (lub w przyszłości)? Kto będzie wtedy rządził – jedni, czy drudzy, bo to przecież pewne, że któryś z tych ryjów wyświetlanych w pętli, a więc przeciwko komu/czemu akurat będzie trwał bunt? Polityczne, światopoglądowe wahadełko – już pisałem, że nim rzygam.

Każde pokolenie wierzy w zmianę, która przecież czasem faktycznie nadchodzi, więc stale pobudza świeżą, chętną do pracy wyobraźnię, zanim ta dziewiczość skazi się obrzydliwą grą o stołki. Częste używanie przez nas słów „alternatywny”, „autonomiczny”, nie mówiąc nawet o „podziemny” jasno wskazywało na fakt, że polityka nas brzydziła, mimo że staraliśmy się w jakimś minimalnym stopniu wpływać na stosunek sił, chociażby lokalnie, czy krzycząc niepopularne wtedy na ulicach hasła. Młodzieńcza naiwność mogła podpowiadać, że do czegoś to doprowadzi, ale prowadzi najczęściej do wyłożenia laski na ten (polityczny) cyrk i do życia po swojemu, obok systemu, ale ciągle płacąc mu pieprzoną forsę. Czeka nas albo to, albo ewentualnie wojna.

A dziś? Musimy żyć – po raz trzeci.

Tak więc mleko z dodatkiem vellocetu, syntemescu lub derncromu za nasze powodzenie!

Józio

Kilka-dobrych-naście lat wstecz pracuję na budowie – na wiosce, do której codziennie dojeżdżam PKSem. Na 7:00 do pracy. Józek to stróż na owej budowie, który obok powstającego domu bogacza – mieszka w przyczepie kampingowej, a raczej w tym co z niej pozostało.

Przekraczam jedną z bram piekieł, a więc „bramę” typowej polskiej budowy, a tam pod budą Józia stoi oparty rower. Czyli dyma Ewkę… Jako, że z Józia lubiłem żartować – idę specjalnie pod drzwi, pukam i wołam, że chcę czajnik.

Nie teraz kurwaaa – wołał zajechany Józio, a „ex przyczepa” aż się trzęsła. Ewa nie wyła, nie ten etap w jej życiu, gdy jeszcze czuła. W jodze jest ponoć taka forma „powitanie słońca” – cóż, Józio preferował nieco inne powitania.

Ale Józek, tylko czajnik daj…

Czy ty, kurwa, nie rozumiesz, co tu się dzieje… sadził tego typu teksty, gotów wyskoczyć z fiutem na wierzchu.

No dobra, niech się bawi ten Józio …

Idę bez czajnika do powstającego – za naszą sprawą – domu, przy którym stoi otwarty garaż. W garażu śpi na styropianach najebany mąż Ewki. Typowa wiejsko-menelska telenowela. Małżeństwo żuli przychodzi nocą do stróża, bo postawi chlanie za wypłatę, którą zresztą posiada góra przez jeden, dwa dni, a jak już się najebią, mężowi-alkoholikowi jest wszystko jedno, co dalej.

Cztery pokoje, cztery pokoje – pokażę wszystko wam, póki jeszcze prosto stoję… Józio, gdy już podymał, pokazywał mi pokoje do roboty i tyle było z jego misji przez większość tygodnia. Lubiłem gościa…, był mądry, tyle że – niestety, zdarza się – miał słabość do bab (już wiecie, że z wiekiem obniżał standardy) i do alkoholu, więc życie się w pewnym momencie skomplikowało.

Po czasie, jak już chata była bardziej wykończona – Józio przeniósł się z przyczepy do jednego z pokojów. Żeby było śmieszniej – pokój obok (brak drzwi) mieszkał inny robotnik, który właśnie przyjechał na fuchę z innej, dalekiej wioski. Rzecz jasna, Józia i nowego kolegę połączyła wódka… i Ewka.

Na początku było zajebiście, jednak sprytny Józio współlokatora nam zdemoralizował i kolega też się stoczył. Na początku wracał do rodziny w weekendy, ale po szkole melanżu u Józia przestał, bo i trochę wstyd, kiedy zamiast na jedzenie dla dziecka i na rachunki dla żony poszło na wódkę i grille. Nie miał z czym jechać – po prostu.

Telenowela wiejsko-menelska jeszcze się pogłębiła, bo teraz rower Ewki nie był parkowany pod przyczepą tylko pokój obok spragnionego kolegi Józia. A Józio robił z Ewką swoje, nie chcąc się dzielić. Ewa nadal nie krzyczała, ale kanapa się trzęsła, Józio sapał. Potem zrelaksowany włączał na cały regulator The Rolling Stones i inne takie. Mężczyzna – zwycięzca, tak w tej chwili to też Józek! Co ciekawe – Ewa była na tyle kulturalną kurwą, że kurwiła się z jednym. Przynajmniej na tej budowie, co doprowadzało współlokatora Józka do szału. Idę do roboty, a tu od rana jazda, pierdolony dom wariatów żyjących w alkoholowym „Matrixie”.

W końcu stamtąd uciekłem.

Mimo wszystko mam nadzieję, że Józiowi się polepszyło i jest jeszcze w stanie czytać książki historyczne, które łykał w rzadkich momentach trzeźwości. Dzisiaj pewnie nadal mieszka tam mój były szef, który być może nie do końca wie, że śpi na menelskim burdelu, a wioska pamięta, gdzie bywało grubo.

Opisałem oczywiście tylko wierzchołek góry lodowej tragi-wesołego miasteczka zwanego typową wiejską budową…

(Jest to mój stary tekst po małych poprawkach) 

Piękny świat (4) „Za daleko od słońca…”

Tematu wirusa w mediach już prawie nie ma. Pozostały po nim jednostki – w tym młode – przechadzające przez miasta w maskach. Tokyo w Warszawie. Zagrożenie wybuchem. Czegoś nieokreślonego, epidemii, wojny… Coś od kilku lat wisi nad naszymi głowami, niczym w „Stranger Things”. Wzmożony niepokój. Przemykam między tym wszystkim, mijam póki mnie nie dopadnie.

Za daleko od słońca – wkurwiona Polska i jej puste kieszenie, nawijał Hades na swojej najlepszej płycie „Czasoprzestrzeń” (2014). Zdecydowanie za daleko od słońca. Czasem wyjeżdżam stąd na chwilę…

Byłem niedawno na meczu LaLiga, na Elche CF. Padło na spotkanie z Realem mającym swą siedzibę na wyspie Majorka. Hiszpania słynie z piłki na wysokim poziomie, z przyzwoitej bądź bardzo dobrej liczby piknikowych fanów i z garstek fanatyków. Taki też zastałem obrazek 16 kwietnia.

Młynek gospodarzy liczył kilkudziesięciu fanów wyposażonych w transparenty na dwóch kijach. Na stadionie Elche pojawiło się także kilkudziesięciu wyspiarzy, byłem bardzo daleko od nich, dlatego trudno ocenić skład, ale raczej piknikowy. Coś tam pośpiewali, równolegle do niekorzystnego wyniku siedli na dupach. Widzów tymczasem całe multum, prawie pełen stadion, który często włączał się do dopingu. Muszą nosić maseczki na stadionach, ale większość je ściąga.

Przejebane tam mają. Kupiłem bilet obok młynka, do którego przed pierwszym gwizdkiem weszła policja, przeszukując flagi, bęben, patrząc pod krzesełka. Do sektora dopingujących wchodzi się przez osobne bramki, które uchyla ochrona! Cóż jednak może im zrobić tych kilku chuliganów z wilczymi hakami na łapach? Takie właśnie jednostki tworzyły młynek Elche – starzy skini, kilku fanów stylu casuals, a także (najwięcej) zwyczajni fanatycy. Ekipa niegroźna nawet z perspektywy dobrego polskiego fan clubu. Przyjrzałem się towarzystwu i poszedłem popatrzeć na mecz z różnych perspektyw, bo miejsca na krzesełkach nie są tam na szczęście ściśle pilnowane – przynajmniej za bramką, gdzie zabuliłem 25 euro (były też bilety po 10, bez problemu do kupienia w kasach).

Meczyk zajebisty, 3:0 dla gospodarzy, a więc i trzy wybuchy radości. Parady, poprzeczki. Stałem kilka metrów od rogu, do którego podbiegł strzelec bramki ze swoją cieszynką, wraz z eksplozją na stadionie, dało to pożądane wrażenie turystyczne – małe ciarki, heh.

Było fajnie, tym bardziej zważywszy na fakt, że niczego szczególnego się po meczu w Elche nie spodziewałem. Byłem nawet nieco zaskoczony tak wysoką frekwencją, graffiti na stadionie, ujrzeniem subkulturowych dinozaurów.

A 19 minut od stadionu Elche plaża w Alicante, palmy i 23 stopnie w kwietniu… Ludzie żyją tam na ulicy, więcej uśmiechu – to jasne, bo więcej tam słońca… Jeśli będziecie odpoczywać w pobliżu – skorzystajcie też z możliwości zobaczenia LaLiga na żywo.

Polskie uprzedzenia…

Mija miesiąc niepisania. Leń przykuł do wyra. Motywacyjne cytaty geniuszy i motywatorów już nie robią wrażenia, bo codziennie wyświetlają się dziesiątki różnych cytatów. Nie motywują, raczej zasypują, przypominają w ilu obszarach życia powinieneś/”powinieneś” ruszyć dupę, a w wielu już nie ruszysz. Formułki motywacyjne stały się śmieszne – jak prawie wszystko.

Jako, że trwa wojna – to, jest właśnie to „prawie” -, mogliśmy z ledwością zauważyć, iż z dniem 28 marca nie musimy nosić szmat na twarzach. Byłem w kraju, gdzie nawet w MaCku żądali paszportu covidowego, ordung tam jak cholera, a i tak liczba zachorowań duża, a także u ich sąsiadów, według których pandemii nie ma i wszystko wróciło tam do normy, żadnych masek, żadnych paszportów. To od początku było wariatkowo (sporo prawdy przemieszane z jeszcze większą dozą paniki) – cieszę się że się nie zaangażowałem…

„X dzień rosyjskiej agresji i bohaterskiego oporu Ukrainy” – podają media. Końca wojny nie widać, a już czuć narastającą niechęć do uchodźców, na pomoc którym nasi rodacy masowo się rzucili. Prócz niewątpliwie szczytnych intencji, zaczynamy bowiem czuć to, co czuje się przy każdej masowej migracji – zagrożenie. Tu nie przyjęli kogoś do szkoły, bo miejsce dostało dziecko z Ukrainy, tam przybysze ze wschodu narzekali na złe warunki w nowym, darmowym lokum i tak dalej. Kolejny podział gotowy – w kwestii podejścia do pomocy. Powodów do kłótni w narodzie od dawna już nie zliczysz. Każdy ma rację. Męczące…

Chociaż nikt nie powie, że „Polak zły katolik”, bo pomocy dookoła mnóstwo, heh. Oczywiście nie o pomaganie chodzi w katolicyzmie, a pomagają nie tylko katolicy. Ot – odruch ludzki, czasem szczytny, czasem przy tym głupi… W każdym razie „Polacy stanęli na wysokości zadania” – taki mamy klimat. Przyjęli Ukraińców pod dach, to takie współczesne „ukrywanie Żydów”/pomoc zabijanym podczas wojny, którego nikt nie będzie pamiętał, gdy już wybuchną jawnie anty ukraińskie nastroje, a „jeszcze młodszy Stuhr” z przyjemnością zagra w kolejnym filmie o „polskich uprzedzeniach”.

Oby tym najgłupszym okazał się jednak „mistrz judo, hokeja i taekwondo” o napuchniętym ryju, który przyczynił się do kolejnych zmasowanych ruchów ludności na świecie, a wiele niewinnych istnień zakończył w stylu „starych zbrodniarzy”. Historia jak zwykle kręci swoje koła, śmiejąc się nam w twarz.

Łączy nas (przynajmniej coś) proste – „Putin Chuj”.

Putin przestał być gościem z żartów…

Czy jest jeszcze coś czego nie napisano o sytuacji na Ukrainie…?

Ilu ludzi tyle opinii o tym co może wydarzyć się dalej – naród ze specjalistów od wirusa zmienił się w specjalistów od geopolityki, wojen i tym podobnych. Ze mnie żaden specjalista, nie spodziewałem się, że Rosja zaatakuje na taką skalę, nawet te przedwojenne ruchy nie robiły specjalnego wrażenia. Korea Północna cały czas robi manewry i co? Putin dotąd był takim sobie carem-Putinem ze szkolnych żartów – przynajmniej u mnie – dzisiaj nie możemy na niego patrzeć. Stał się mordercą dzieci, obrzydliwym agresorem, którego miliony (ciekawe ilu ruskich?) najchętniej zmasakrowałyby własnymi rękami. Armia Putina strzela do przedszkoli, szpitali, do największej w Europie elektrowni atomowej…

U mnie od początku dominują tego typu rozkminy:

To aż niemożliwe żeby to było wszystko na co stać mityczne mocarstwo rosyjskie… Dlatego, nie bez towarzyszącego poczucia niepokoju, czekam co się wydarzy.

Tymczasem… Europa nie chce wojen. Działania Rosji potępiły niemal wszystkie organizacje, od lewa do prawa.

W czasie II Wojny Światowej społeczeństwa – co oczywiste – nie były tak świadome jak teraz. Dziś, w XXI wieku, w dobie łatwego i szybkiego dostępu do informacji, wiemy co to znaczy wojna, cierpienie dzieci. Na półkach księgarń leżą dziesiątki książek, każdy widział dziesiątki filmów na temat tego jak działa propaganda, jak uruchamia się machinę kłamstw i zbrodni. Słyszeliśmy świadectwa, widzieliśmy zdjęcia, zwiedzaliśmy obozy. Obecnie śledzimy relacje na żywo, w TV podglądamy cierpiące dzieci i płaczących lekarzy. Jeśli ktoś uczciwie odrobił lekcje, wyleczył się z ewentualnych pro-wojennych poglądów, nawet jeśli w młodości był subkulturowym ekstremistą. Kto normalny chce czegoś podobnego!? Jaki idiota powie „takie jest prawo wojny”!? Bliskość tego wszystkiego jest być może czasem na szybki rachunek sumienia…

Agresja jest złem, jedyna wojna godna pochwały to wojna sprawiedliwa, taka jaką toczy obecnie naród ukraiński w obronie własnego terytorium. Na wszystkich robi wrażenie postawa Ukraińców, a nawet ich władz – nieważne jakie mają poglądy – stają się właśnie prawdziwymi mężami stanu.

Nasuwa się pytanie – jakby to było u nas, gdyby Putin poszedł dalej? Mentalność już chyba inna, ludzie raczej zajęci ekskluzywnymi wczasami, kto wie… Patrząc w kierunku Ukrainy świadomiej czuje się fakt, że jesteśmy mentalnie Zachodem. Na szczęście, co pokazuje ta wojna i to też jest pewnego rodzaju zaskoczeniem – Zachodem solidarnym. Aczkolwiek… dzieci nadal tam giną…

Z drugiej strony hasło „Polak pierwszy do walki” nie zginęło w niektórych środowiskach, o czym nie informują media głównego nurtu (ja nie widziałem). W Przemyślu miejscowi kibice robili porządki z afrykańskimi imigrantami, którzy wykorzystali polską pomoc dla Ukraińców i przedostali się na teren naszego kraju, zachowując się agresywnie – najpierw wobec ludzi z Ukrainy, następnie z Polski.

Ogólnie – dzieje się. Najpierw covid, potem Putin zaburzyli – w porównaniu do dzisiejszej sytuacji – błogi spokój, kiedy to na paskach informacyjnych wyskakiwały „gorące newsy” o tym, że ktoś odpalił racę, czy spalił flagę…

PS: Widzę w tym wszystkim pewien plus mediów społecznościowych – dzisiejsze dzieciaki nie dadzą się łatwo zrobić w bambuko przez propagandę jakiegoś wariata, od razu ktoś podsunie im kontrargumenty. Uczymy się myślenia krytycznego. Co wiedział dzieciak za realnego socjalizmu jeśli nie miał taty w opozycji? Czy ruski dzieciak w 2022 jeszcze wierzy Putinowi…?

Statystyka

Instruktorka jazdy, wyraźnie nerwowa, wyraża obawę, czy nie popsuję jej statystyk zdawalności. Opowiada mi o kursantce, próbując wywierać presję naokoło.

– Na takiej głupocie się potknęła! Za drugim razem zdała…

– Za drugim razem to chyba nieźle? – odpowiadam i przez to zbyt długo jadę na dwójce, zaraz zacznie drzeć ryja nie myśląc o tym, że jej wywody w niczym nie pomagają.

– Jakie nieźle?! Statystyki mi psuje, za pierwszym miała zdać!

Mówi, pospinana, całkiem na poważnie. Od pierwszych lekcji instruktorzy zachowują się jakbym przyszedł na egzamin, nie na naukę jazdy. „Nie myl się”, „nie zajeżdżaj mi sprzęgła”. Od pierwszej godziny porównywanie do ideału, nadmierne pocenie się z powodu wyników, rozliczeń.

Przynajmniej czegoś mnie to uczy, o czymś przypomina. Wszyscy gonimy za swoimi „statystykami”, irytując się na innych ludzi, ocierając się o zaprzeczenie misji nauczyciela.

Podobnie mam jako trener. Nerwy i presja na zawodach. Po osobiste „statystyki”…, bo niby po co innego? Przyda się kubeł zimnej wody. Kto będzie kiedyś pamiętał o moich wynikach w niszowym sporcie? Czyżby Ci, których niezbyt lubię?

Na szczęście pamiętając o tym, że jest jeszcze CZŁOWIEK i że on się liczy, możemy zwolnić, zauważać inne plusy niż sucha statystyka, a tym samym realnie czynić świat lepszym i zwalczać wyścig szczurów. Tkwiąc w statystyce wiemy jednak, że nie przyjdzie to bez pracy nad sobą, nad ambicjami i ego. Nie raz bowiem musimy odpuścić pogoń za osobistą statystyką, teraz już metaforyczną, by nie zrobić człowiekowi krzywdy.

Z drugiej strony, nie dbając w ogóle o żadne statystyki zaniżamy poziom, jak zwykle chodzi zatem o odnalezienie zdrowego balansu zamiast psucia sobie (a w efekcie także innym) nerwów.

Pokażcie mi drogę, na której OSTATECZNIE wyrwę siebie i innych spod presji. Nie ma. Życzmy sobie dużo siły i jeszcze więcej dystansu. Roboty (nad sobą… i statystyką także) starczy na całe życie…

PS: W nocy rozpoczęła się kolejna statystyka – ta dotycząca Ukrainy. Ale to już inny typ statystyki… W mediach społecznościowych pojawiły się nagrania samochodów masowo opuszczających Kijów. Dla Putina to tylko liczby, albo nawet nie… Tych ludzi dla niego nie ma.

JaJa

Ukraińcy z Donbasu nie muszą, wpierdalając chipsy nad klawiaturą, szukać spisków o Raptilianach, bo czołgi Putina już u nich są. Miliony dolarów na bomby i rakiety – nawijał lata temu Włodi na swojej pierwszej solówce [1], nie zmienia się nic, tyle że to wszystko ponownie (a za naszego życia po raz pierwszy) coraz bliżej. Takie są uroki sąsiedztwa Rosji.

W Polsce mówi się m.in. o potrzebie wyposażenia naszej armii w nowoczesny sprzęt, powszechny pobór jest niemożliwy, bo żołnierze niemieliby nawet gdzie odbyć służbę. Wszystkie te zachodnie sankcje-kapiszony jakoś nie budzą w człowieku poczucia bezpieczeństwa, dzieci z Donbasu – jak wszystkie dzieci z terenów objętych wojną – zapewne nic z tego nie rozumieją, boją się. Boją się…, wszyscy boimy się przez wariatów, bo zdążyliśmy przywyknąć do jako takiego spokoju.

Ustawiaj zatem profilowe z ukraińską flagą (eh) i razem ze mną licz na to, że lekarz wreszcie dopasuje Władimirowi odpowiednie leki, a ktoś zmusi go (ha) do ich przyjęcia. Czasem na serio zastanawiam się ile konfliktów zażegnałaby, będąca dziś na wysokim poziomie, farmakologia. Najpierw jednak trzeba by było chcieć łyknąć takie tabsy, tymczasem osobnicy pokroju Władimira chorują na… JaJa. Każdy facet musi mieć jaja, ale coś jest w satyrze zespołu Kury, które śpiewały w reggae’owym rytmie: (…) jaja podnoszą emocje i wywołują wojny (…).

W jajach Putina „tkwi ambicja”, jaja to jego „zdwojone Ja”, a nawet pojedyncze ego cara Rosji jest zbyt wielkie…

[1]:

Będzie co kreślić…

Wirus hula w powietrzu, Putin hula wokół ukraińskich granic, tymczasem rusza ulubiona odskocznia freaków – polska liga piłkarska. Ciągle od nowa szukam w niej klimatu, tego starego, z czasów jarania się futbolem za dzieciaka, czytaniem gazet pod szkolną ławką. To były dobre czasy i instynktownie chcę, aby stale wracały. Proces powtarza się przed startem nowej rundy rozgrywek.

Mecz to sedno, reszta jest otoczką, którą możesz przyjąć, lub nie, aczkolwiek – powiem trochę jak przychylny kibicom oficjel – świat potrzebuje niezależnych od nikogo i od niczego wspólnot, ludzi skorych do buntu. Jak pokazała historia, społeczeństwa ślepo stosujące się do nakazów nie są zdrowe, przyjmą wszystko. Nieważne co się mówi w jakimś wielkim biurze. Ważniejsze rzeczy przeczytasz na służewieckim murze – nawijał Vienio na płycie Wzgórza Ya-Pa 3 („Trzy”, 1998). Mniej więcej o to właśnie chodzi. Z telewizora krzyczą, a ty patrzysz w tabelę, idziesz zobaczyć, co wywiesili na stadionie. Płot jest ważniejszym paskiem informacyjnym niż TVP Info, czy TVN 24.

„Co tam w sporcie?”. Szukaj „tego”, a znajdziesz, nawet dzisiaj, bo „to” tkwi w głębi serca od najmłodszych lat i ciągle jest dostępne. Nie zabij w sobie dziecka, bo to wtedy odkryłeś gdzie cię ciągnie. Tak – interesuje mnie jak Mistrz Polski zagra z Miedziowymi. Trzeba lubić. Lubić np. fakt, że Lubin ma swój klimat, młoty w herbie, ładny stadion w niewielkim mieście, potężny KGHM i tak dalej. W Dubaju tego nie znajdziesz, na Hawajach też nie. No więc co wydarzy się w miedziowym Lubinie?

Łooo jeny! – powiedziałby mój ex instruktor prawa jazdy (ex, bo go pogoniłem za te łooo jeny z cuchnącej kiełbasą facjaty w reakcji na każdy błąd). Łoo jeny, łooo jeny – tak, właśnie taki pomysł na piątek, oglądać mecz rozgrywany w niewielkim mieście Dolnośląskim. Ludzie tego nie rozumieją, dlatego ligowe stadiony zazwyczaj świecą pustkami, przeciwnie do meczów uwielbianej przez Januszy (gdy wygrywa) kadry.

A już 24 marca baraż reprezentacji Polski z Rosją. Póki co niewiadomo, czy Putin będzie dopingował swoich z przygranicznego czołgu, może i do niego selekcjoner zadzwoni 711 razy i coś załatwi? Kadrę ma przejąć przyjaciel Fryzjera, ex szkoleniowiec m.in. Zagłębia Lubin i Legii Warszawa, chórzysta Czesław Michniewicz. W 2007 roku Lubin świętował w Warszawie drugie Mistrzostwo Polski, nie bez kontrowersji. Portal 90minut.pl pisał wtedy: (…) Po kontrowersyjnych decyzjach Huberta Siejewicza, który m.in. nie podyktował rzutu karnego dla Legii za faul Václavíka na Smolińskim, Zagłębie wygrało w Warszawie 2-1 (…). W końcówce Legia zdołała strzelić wyrównującą bramkę, jednak arbiter jej nie uznał (…). Pewnie przypadek, nie wiem… Wiem, że dobrze byłoby pokonać ruskich, a Mistrzostwa Świata w nudnym (niczym nowa kolekcja mojej ulubionej Stone Island) Katarze (gdzie mu tam do Lubina…) i tak by się, marudząc pod nosem na wszystko i wszystkich (takie hobby), z chęcią obejrzało…

Nie samą piłką człowiek żyje i nie mam tu na myśli kosza, który ostatnio mi nie wchodzi. Sportowy rok 2022 zacząłem właśnie basketem na żywo („Na monitoringu dostrzeżono, że stoi pan w niedozwolonym miejscu i dano mi cynk. Proszę przejść tam” – ach te hale…) i szczerze mówiąc od drugiej minuty byłem myślami w domu na kanapie. Planuję obejrzeć mecze Czechów – „czeskich hokeistów”, heh – na Igrzyskach i właśnie im kibicować ze wspomnianej kanapy. Wolałbym naszych, ale ostatni raz grali na Igrzyskach… w 1992 roku. Niestety, omikron jest kolejnym powodem, by gracze z NHL nie wystąpili na zimowych Igrzyskach Olimpijskich, co znacznie obniża rangę rywalizacji w hokeju na lodzie. Władze najsilniejszej ligi świata nie puścili zawodników do Korei Północnej, teraz nie puszczą ich do Chin. Czesi już wcześniej pokonali Stany, co zapewne byłoby trudniejsze, gdyby USA grało w najsilniejszym składzie. Igrzyska nie oddadzą w pełni rozkładu sił w światowym reprezentacyjnym hokeju, lipa… Lipa dla zawodników z NHL (każdy chciałby zdobyć medal olimpijski…) i dla kibiców, ale jak się nie ma, co się lubi…

Ach ten sport. Jest o czym gadać w taksówce, jest co obstawiać.

– Kurwa, dzisiaj nie ma co kreślić – powiedział wczoraj sam do siebie dziadek w zakładzie bukmacherskim.

Obstawiłem dziki kupon na Polaków przeciwko Rosji w futsalu, niezły żart, ale przez chwilę były emocje… Spokojnie panie dziadek, już za moment będzie co kreślić…

Na koniec tego tekstu o wszystkim i o niczym Charles Bukowski, fanatyk wyścigów konnych. Pisał on w swoim tekście „Jeszcze raz o koniach” (przepisane z książki „Najpiękniejsza dziewczyna w mieście”): (…) tory są pełne świrusów. niektórzy przychodzą już z rana. wyciągają się na krzesełkach albo ławkach i przesypiają wszystkie gonitwy. nigdy żadnej nie oglądają. potem wstają i idą do domu. inni snują się dokoła, ledwo świadomi, że tu konie się ścigają. kupują kawę albo stoją z boku, jak gdyby wytrzepano i wypalono z nich życie. czasem widzę któregoś, jak tkwi w ciemnym kącie i wpycha sobie do gardła całego hot doga, zatyka się, krztusi, zachwycony własnym niechlujstwem (…) (pisownia oryginalna).

PS: Wjechał klip o Arturze Borucu. Nawija Jacol ze składu Pewna Pozycja oraz Mayon WD.

PPS: Przy okazji rapowy klip Zagłębia Lubin na 75 lat istnienia miedziowego klubu.

„Sprawa”

Dlaczego sprawdzam głównie rap (tekstowo), elektronikę i eksperymenty (muzycznie), a emocji szukam raczej w dźwiękach, nawet neojazzowych? Pokażcie mi nową, rockową, hardcorową antysystemową płytę, a nawet pojedynczy utwór, który powiedział coś ciekawego, lub chociaż podał stare-dobre wartości w świeżej odsłonie, tak że ponownie „coś” w tobie odżyło. Może do czegoś nie dotarłem, a może – i to jest ta wersja, którą obstawiam – w mocnej muzyce panuje tekstowy marazm, tak samo jak na „politycznej ulicy”, przynajmniej polskiej. Dziś każdy jebie PiS (również w rapie), tak jak w 2011 druga strona jebała PO. I tyle. Inna sprawa niż antyPiS dzisiaj nie istnieje.

Nie jestem przeciwnikiem spontanicznych zrywów ulicy w reakcji na działania władzy, przeciwnie. Dresiarzom w garniturach (Fisz) zawsze trzeba patrzeć na ręce i co jakiś czas „lud” musi dać znać o sobie (aktualnie w Kazachstanie zamieszki po podwyżce cen gazu i paliwa – zdjęcie wyżej). Podczas procesu zbrodniarzy wojennych w Norymberdze, naziści Ribbentrop i Seyss-Inquart w swoich ostatnich słowach określili siebie jako ludzi pokoju, jak więc widać, matrix we władzach może być naprawdę ogromny, co prowadzi do masowych tragedii.

Chodzi o to, by złość nie wybuchała byle jak i nie przybierała cyrkowych kształtów, jak w czasie wtargnięcia siłą zwolenników Trumpa do Kapitolu. Niestety, teorie spiskowe od co najmniej dziesięciu lat wyskakują jak grzyby po deszczu i nie wmówicie mi, że mądrość narodu polega na tym, by za nimi od razu biegać z flagą, zagłuszając tym samym sens prawdziwych zrywów (tylko cóż to jest prawda…).

Nic nie jest oczywiste, to jest ta różnica w porównaniu z protestami za PRLu, przynajmniej z perspektywy rocznika’86 po rozmowach z rocznikami’66. No chyba, że opozycja traktuje walkę z PiSem jako nową walkę o wyzwolenie i że niby po PiSie to już tylko raj…

Między tym wszystkim my, ani PiS, ani opozycja. Nie wiemy jak nazywać, a więc też jak opowiadać o swojej sprawie. No więc czym jest ta sprawa, hę? No – opowiedzcie…

Coś nas łączy, owszem, ale w kwestii konkretów, aktualnej sytuacji Europy pogubiliśmy się na tyle, że sami nie potrafimy wytłumaczyć sobie jakby Polska miała wyglądać w przyszłości. Geniuszy brak.

Dawniej ten bunt był żywy (co nie znaczy, że zawsze mądry), dziś jeszcze bardziej nie wiemy dokąd zmierzamy. Odloty pojedynczego człowieka, artysty stały się mi bliższe przy nazywaniu rzeczywistości, a na pewno ciekawsze niż kolejne „wielkie” perspektywy dla mas od dresiarzy w garniturach, lub samozwańczych powstańców, u których psychiatra z pewnością by coś zdiagnozował i miałby rację. Nie będę ufał człowiekowi, który nie potrafi ogarnąć szerszego kontekstu, dokopać się do głębszych myśli i z tego powodu chce nam zamknąć rzeczywistość w zbyt ciasnych ramach.

„Sprawa” zazwyczaj rodzi się z faktu, że ktoś ma problem ze złożonością świata, ze złożonością spraw wszelakich.

Wracając do marazmu na polskich ulicach. Może musieliśmy złapać tą zadyszkę, tak jak Zachód złapał ją naście lat temu, by teraz aktywniej stać na ulicach w istotnych kwestiach? Może to się w Polakach odrodzi, nadejdzie nowy sens, wszak sinusoida nie zawsze wskazuje na czas walki. Pozioma kreska kojarzy się za to z zatrzymaniem akcji serca, a społeczeństwo jest organizmem żywym, wartości i bunt także…

Może mamy lenia i mówiąc wprost – wyjebane. A może dorośliśmy i te refleksje są po prostu ewolucją, rozwojem? Może jeśli nie potrafimy spójnie opowiedzieć o sprawie, nigdy żadna sprawa nie istniała? Był tylko bunt wobec ataków na bliskie wartości, kiedy to w ramach postępu postanowiono wylać dziecko z kąpielą, bunt przeciwko konsumpcjonizmowi i kapitalizmowi patrzącemu jedynie na zysk kosztem wszystkiego i wszystkich, a reszta była tylko subkulturowymi dodatkami? Dziś te subkultury wydają się martwe, lub sztuczne, trudno się na nie nabrać, dać przekonać.

Sprawą do zrobienia jest nie pozwolić komuś opowiadać wyłącznie jego językiem, nie pozwolić głosić jednej wersji. To jednak też trzeba „umić”, a gdy słucham liderów, czy youtuberów… znów mi się nie chce.

Truchło?

Wyżej fragment obrazu AC87 Zdzisława Beksińskiego, tyle że w odcieniach szarości.

Przeczytałem pięknie wydaną pracę magisterską Doroty Szomko-Osękowskiej „Beksiński. Wizje życia i śmierci” (2021), w której próbuje ona uchwycić poglądy słynnego malarza (także fotografa, autora opowiadań itd.), co ma z kolei pomóc zrozumieć mroczny klimat jego twórczości. Zdzisław Beksiński wolał malować niż o tym opowiadać, ale czasem nie wytrzymywał i uchylał rąbka tajemnicy. Książkę polecam, tu napomknę w skrócie, że Beksiński przez większość czasu cierpiał oczekując na nieuchronne – śmierć. Nie był w stanie uwierzyć w Boga, a sztuka była jego jedynym sposobem radzenia sobie z rozpadem ludzkiego ciała. Talent miał ogromny, ale wnioski z jego dzieł są smutne – był człowiekiem bez nadziei. Ogromna wyobraźnia nie zmieściła Stwórcy, Beksiński powiedział, że jeśli się nawróci, zrobi to pewnie przed samą śmiercią – w domyśle –: ze strachu.

Nie wiem już, czy jestem słaby, czy silny, bo nie potrafię wytrwać w tego typu mroku zbyt długo. Ciągle wierzę, że świat, wszechświat nie powstał z przypadku, a co za tym idzie – mam nadzieję, że ludzka dusza, która potrafi być dobra, znajdzie swoje miejsce w Raju.

Po ziemi chodziło, lub nadal chodzi wielu ludzi, których dusze były jakby natchnione. Żyjemy w globalnej wiosce, poznajemy różne drogi. Dopiero co recenzowałem tu filmową biografię Gandhiego, wspominając o tym, że najsłynniejszy hindus czuł się „wszystkim” (w sensie wyznaniowym) po trochu, co – oczywiście – dla katolików jest (słusznie) herezją. Można nazwać Gandhiego aktywistą politycznym pragnącym niepodległych Indii, w których jedną z osi konfliktu stanowiły zatargi religijne między hindusami, a muzułmanami (zresztą pobudkami religijnymi, zmieszanymi z polityką kierował się zabójca Gandhiego). Gandhi, zanim stał się znany w całych Indiach i nie tylko, przez kilka lat mieszkał w Południowej Afryce, gdzie praktykował prawo. Tam spotkał chrześcijan, z którymi rozmawiał o Bogu, ale wiary tej nigdy w pełni nie przyjął. Zastanawiam się jak go w takim razie ocenić na tle świadectwa niesamowitego życia, na wskroś… jezusowego (o czym wspomniałem w recenzji), z nadstawianiem drugiego policzka na czele. W świetle ewangelii Mateusza (Mt 7,13-15) o „ciasnej bramie i fałszywych prorokach” katolikowi zapala się światło, ale odpowiedź nie może brzmieć inaczej niż – nie oceniać w ogóle! Jeśli wierzysz w ewangelię, musisz wiedzieć, że nie jesteśmy od oceniania („Nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni”).

I bądź tu mądry!

Tak jak zdystansowałem się do polityki, podobnie do przekładania nauk Jezusa przez ludzi związanych z konkretnymi ruchami – tradycyjnym, postępowym, pośrednim. Próbujemy uchwycić nieuchwytne, jeden człowiek nie jest w stanie tego zrobić, a tam gdzie dwóch, tam istnieją już dwie opinie… Inny pogląd na tą sprawę to już raczej kwestia wygody i dobrego samopoczucia.

Co z naukami papieża Franciszka? Nie wiem. Gdzie jest Gandhi? Serio, skąd mam wiedzieć!?

Mam już za sobą piękny czas totalnego odurzenia Bogiem. Piękny, ale zbyt daleki od życia tu i teraz. Czekają obowiązki, z którymi trzeba będzie sobie poradzić i których nie zastąpi ciągłe gadanie o duszy. W tym wszystkim chcę jednak zachować nadzieję, dostrzegać jakieś światło – na osiedlu jest już zbyt dużo mroku. Nie chcę, jak Beksiński, widzieć w nas głównie truchła. Nie chcę oddawać duszy diabłu.

Na szczęście wszystko, co najważniejsze rozgrywa się wewnątrz. Ciekaw jednak jestem jaką formę zewnętrzną będzie miała wiara w naszej Ojczyźnie. Wiele (kryzys kapłanów, antykościelne nastawienie „zwykłych” – nie ze wspólnot, młodych itd.) wskazuje na to, że staniemy się jedną z mniejszości. Głosowanie w wyborach niby sugeruje coś innego (skojarzenie PiS=tradycyjne wartości, niestety…), lecz pozostaje pytanie o duchową formę Polaków (tu odsyłam do innych przemyśleń: http://ministerstwo-odlotow.pl/kazda-wymowka-jest-dobra/) i o to jak wytrzymamy ofensywę kulturową ateizmu przemieszanego z tym co kryje się pod nazwą New Age, a co również „rozmiękcza” chrześcijaństwo (można np. powiedzieć – i mówią tak: Gandhi nie chodził w niedzielę do kościoła, a był dobry, więc nie trzeba chodzić. Amen). To, że Polska wchodzi pod tym względem w nową erę nie budzi już chyba wątpliwości, chociaż jeszcze zwać nas można jakimś tam bastionem wiary w Europie, blisko Zachodu.

Pamiętam jak cieszyliśmy się z odsłonięcia pomnika Romana Dmowskiego, ale nic nie jest dane raz na zawsze, co udowadnia próba majstrowania przy Rondzie Dmowskiego. Denerwujące jest nie tylko robienie szumu wokół zasłużonej dla historii Polski postaci, ale także dalsze skłócanie „kobiet” z prawicą, bo właśnie taką alternatywę proponowano za Rondo Dmowskiego. Zgadzam się, że kobiety nie miały i w wielu miejscach nadal nie mają łatwo, wierzę w siłę kobiet (nie raz większą niż tzw. mężczyzn) i uwielbiam ich towarzystwo, lecz niestety trwa zmasowane szczucie ich na tradycyjne wartości, a prawa strona, niestety, zdaje się nie mieć na to sensownej, nowoczesnej odpowiedzi, albo nie potrafi jej promować. Sprawa z Rondem jest dla tego tekstu wyłącznie symboliczna, kościoły też będą chcieli przerobić – prędzej, czy później „Potencjalny Faszysta” objawi się po (rzekomo)liberalnej stronie. Jaką formę przybiorą protesty, czy będą zasadne i co na nie instytucja Kościoła? Te wszystkie sprawy jeszcze przed nami, niestety.

A zaczyna się jak zwykle od tego małego-wielkiego zwycięstwa wewnętrznego. Bez nadziei jesteśmy tylko przyszłym truchłem z obrazów Beksińskiego. Miejmy zatem nadzieję, że naprawdę ktoś jest, a bycie dobrym ma sens.

PS: Bez muzycznej przypominajki się nie obejdzie:

Sarny

Znałem kilka osób, które wierzyły w PiS, widząc w nim partię o poglądach prawicowych, która ma („wreszcie”!) szansę realnie rządzić. Dzisiaj „jebią PiS” podobnie jak zwolennicy opozycji. Każda władza spowoduje zawód u swych wyborców, będzie chciała coś im zabrać. Sam jestem na etapie braku wiary w jakąkolwiek władzę, w sensie, że ktoś i coś musi być, ale oby jak najdalej ode mnie. Mniejsze zło to zapłacić im te podatki i niech o mnie nie wiedzą (tylko squaty próbują nie płacić…).

Psychiatrzy zdiagnozowaliby defekt u każdego z wielkich polityków, bo do pięcia się w górę po drabinie władzy, często połączonym z decyzjami uderzającymi w szarych obywateli, potrzebny jest specyficzny zestaw cech – z narcystycznymi na czele. Niestety, oni się nie leczą, leczą się wyborcy, nierzadko postawieni na krawędzi.

Tysiące ciągle „żyją tym” i komentują ten szajs, jakby ciągłe dyskusje polityczne były świadectwem dojrzałości. Nie nadaję się, wolę chodzić „nad staw”, przynajmniej od kiedy skapnąłem się, że nic z tego nie rozumiem i szkoda mi czasu na wiarę w oficjeli, lub powtarzanie truizmów o tym, że są bandą złodziei i psychopatów.

Zdystansowanie się nie jest proste, bo polityka jest tym nieproszonym gościem (Wesołych Świąt!) w twoim życiu, nawet jeśli nie zostawiłeś dla niej pustego miejsca przy stole. Marzenia o chacie odłożone, bo specjaliści nie polecają brać kredytu w nadchodzącym roku. 2023 też ma być słaby, a w 2024 „ma to wszystko pierdolnąć” (przynajmniej tak sądzi znajoma doktor politologii i socjologii, m.in. wypowiadająca prognozy gospodarcze dla jednej ze stacji telewizyjnych, której dziecko u mnie trenuje), a jak pierdolnie to „skręcimy w stronę normalności cenowej” (oby). Wszystko poszło w górę, ceny mieszkań w dużych miastach (i pod nimi) dawno rozminęły się ze zdrowym rozsądkiem.

No więc dalej w bloku, bo co to za relaks pod miastem, kiedy poza kredytem i drewnem do kominka nie będzie cię na nic stać, to już wolę witać się z bezdomnymi na klatce schodowej i iść coś wszamać na miasto, kupić płytę. Na moim półpiętrze rozgościł się „kulturalny bezdomny”, trzeźwy, widzę go jak spożywa posiłek, zmienia skarpety. Przypomina, że nawet wieżowiec może być luksusem. Niestety, nawet tacy z czystymi skarpetami wywołują schizkę („jaka jest historia tego człowieka?”) a propos wychowywania tu dzieciaka, a dwie czerwone kreski, moi drodzy, z tygodnia na tydzień coraz wyraźniejsze na teście… Awantura w czyimś mieszkaniu tak głośna, że słychać ją na obszarze kilku bloków. Stary znowu nietrzeźwy na święta.

Jest taki raper Białas, który wrzucał w swoich tekstach na „bananowe dzieci”, aż sam się zreflektował, że wychowuje własne na „największego banana” (opieram się na książce starego Matczaka, którego syn jest w wytwórni Białasa). Powód? Oczywiście chcesz dla potomka jak najlepiej, a przede wszystkim jak najbezpieczniej. O dzieciach własnych kolegów z kręgów niepoprawnych politycznie nie będę nawet wspominał.

Przychodzi taki moment, że albo dostrzeżesz w sobie patologię, co jest refleksją smutną na kilku poziomach, albo przyczynisz się do tego, że w tym zaklętym kręgu będzie obracać się jeszcze jedna żywa istota. Zadziwiająca liczba znajomych osób chce trzymać swoje pociechy z dala od takich jak my-kiedyś. Prosta, oczywista lekcja, w którą trudno byłoby dawniej uwierzyć – żyjąc tak jak my można skończyć różnie, tym bardziej w dzisiejszych czasach.

Gdzie są ci wszyscy, którzy krzyczeli, że trzeba być jak pit bull? Albo w ciszy wychowują dzieci na sarny, nie żyją, lub siedzą z przerwami w kryminale i do końca życia będą samym sobie udowadniać, a dzieciak będzie musiał „radzić sobie” sam… Dużo zapisuje dzieci na sporty walki, po to by umiały bronić się przed różnymi skurwielami. Bronić!

Wracając do ingerencji polityki w nasze życie. Ostatnio czytałem „Śmierć pięknych saren” (1971) Czecha nazywającego się Ota Pavel. To klasyk światowej literatury, wydany właśnie po raz pierwszy u nas w kraju w wersji autorskiej, bez cenzury (2021). Ota pięknie i prosto opowiada o utraconych chwilach beztroski w momencie, w którym nadeszła niemiecka okupacja. Jego tata musiał pod osłoną nocy wykraść ukochane karpie z własnego stawu, przejętego przez nudzących się, pełnych pogardy żołnierzy. „Wielkie sprawy” nawiedziły cichy kąt – i tak to właśnie jest… Najgorsze, że „wielkie sprawy” mogą cię nawiedzić nawet nad twoim stawem także z powodu politycznej bierności szarych ludzi… I, cytując Rogala DLL, bądź tu, kurwa, mądry…

PS: Przy okazji, motyw „Śmierci pięknych saren” w kawałku Tworzywa – to z niego dowiedziałem się o książce. Utwór trochę w klimacie „Black Mirror”.

„Okładka zmieniona, ale wciąż ta sama książka”

Niejeden całe życie był grzeczny, robił tylko to, co wypada i nic z tego nie ma. Postawić się – ta umiejętność wyniesiona jest z podwórka, także ze sportu. Sentyment.

– Głupi jesteś, będziesz wracał o 21:00 do domu, bo ci kazali? – i tak to się zaczęło we wczesnej podstawówce. Nie wracaliśmy, poznawaliśmy ciekawe zakamarki naszych miast.

Żeby pojechać na mecz wyjazdowy, niejeden dzieciak musiał uciec z chaty. Konsekwencje były, ale wrażenia i wspomnienia finalnie okazały się istotniejsze. Ponad dwadzieścia lat później, własny dom, własna rodzina, praca. Nie trzeba już uciekać, czasem kombinować, ale rozrywka podobna.

Bramka, przeszukanie, nadzieja, lub jej brak, ale za to klimat miasta skumulowany w jednej subkulturze ciągle na swoim miejscu, rozgrzewający serce lepiej niż grzaniec. W subkulturze, która mimo wszystko przetrwała najliczniej ze wszystkich subkultur.

Przed meczem wchodzę do bukmachera, spotykam w nim typowego uzależnionego dziadka.

– Pawełek, Chorwacja jest dobra w koszykówkę? – dziadek zagaduje do pracownika Fortuny.

– A skąd ja mam, kurwa, wiedzieć – odpowiada zapewne stałemu bywalcowi.

– No nie wiem, siedzisz tu, to może wiesz…

– Za dyszkę – podchodzę do okienka. Pewniaczek, oczywiście.

– Taaa, każdy jest pewniaczek – dziadek nie zrozumiał prostej ironii. Ja to się chyba na totka przerzucę – mówi do siebie, wertując cały plik kuponów.

– Przerzuć się, przerzuć, przynajmniej będę miał tu, kurwa, spokój – pracownik drukuje mi kupon, za oknem ludzie spieszą się z zakupami.

Legia tym razem wygrała, ale nie wszedł przez pieprzone CSKA Moskwa. Zapisuję w notatniku ile jestem w plecy. Muszę pokonać ujemną statystykę!

Niektórzy rzucają kamlotami, a niektórzy są z piłką przez całe życie na inne sposoby. Cała rzesza miksuje opcje, od kibolskiej, przez piknikową po bukmacherską. Ktoś inny sam gra w piłę, albo pilnuje przyszłej kariery swojego synka. Byle gdzieś w obrębie kopanej.

Spotykamy się na swoich stadionach. Grają także 19 grudnia, tuż przed Wigilią. Będzie śnieg, zimno, typowy polski mecz. Atrakcji na pewno więcej niż na Jarmarku Bożonarodzeniowym. Okładka zmieniona, czasy inne, ale wciąż ta sama książka – rodzimy futbol na żywo.

Melancholia. Słaba gra piłkarzy, tym bardziej wtedy, gdy jesteś przyzwyczajony do częstych zwycięstw, wywołuje poczucie znużenia. Żal patrzeć na jedenastu zbyt dobrze opłacanych sportowców, którzy nie mają pomysłu, nie mają finezji, często wyglądają jakby nie mieli nawet chęci. Ogląda się, obstawia, kibicuje. To jedno się nie zmienia w pędzącym świecie – ktoś zostanie Mistrzem Polski, a ktoś spadnie. Ktoś odpali race, a ktoś nałoży kary. Czasem nuży, ale stale od nowa staje się ciekawe.

„Znowu w życiu ci nie wyszło”? To idź na stadion, który stoi tam gdzie zawsze i krzyknij „sędzia chuj” – przecież za to mu tak naprawdę płacą…

Nie piję alkoholu, inni piją, nieważne. Ktoś idzie na mecz i relaksuje się przy browarze, wyciąga z gaci piersiówkę, ja relaksuję się na tym meczu ze stadionową rozwodnioną colą, czy kałopędną pseudo-kawą. Nie przeliczam, że kosztuje za dużo jak na siko-kawę, czy siko-colę. Bo to rytuał. Nie chodzi w nim o piwo, kiełbasę, czy kawę. Chodzi o oparcie się o stadionową barierkę, o oglądanie meczu, o doping, o popicie tego dopingu napojem. Nie w ładzie, składzie i spokoju, niczym przy wigilijnym stole, a w chaosie bluzgów, śpiewów, machania łapami…

Dobrze, że co by się nie działo, toczą się te rozgrywki…

Autor rykoszetu

Bądź cierpliwy, pracuj i czekaj – tak powinno być…, w teorii. Praktyka, czyli życie, przynosi ze sobą problemy z każdym z tych elementów. I jakoś nie żyję radością na myśl o Życiu Wiecznym, chyba powinienem się pomodlić, heh.

Psycha siada, a nie może.

Piszę powieść, ale leży po szufladach, bo gdy sam nie wiesz co myśleć, jak masz wiedzieć, co mają myśleć twoi bohaterowie? Jebs, jebs przed lustrem. Tak, tak… jak śpiewał Ciechowski. I znów się tłumaczę przed sobą, ludźmi, muzyką, Ojcem i Synem i Duchem Świętym, bo nie tak miało być. Nigdy nie będziesz wolny od pułapki zwanej dniem, a skala wrażliwości na to co niesie, znacznie zależy nie od (samej) wiary, czy czegoś innego – zależy od temperamentu, siły, wrażliwości.

Księdza o – z tego co mi wiadomo – odpowiednim temperamencie, by dać coś pozytywnego światu, właśnie znaleziono pobitego na śmierć w siedleckim parku. Że był takim kapłanem jakiego się powszechnie oczekuje, powtórzył nawet serwis TVN24: Ojciec Maksymilian był gorliwym i lubianym kapłanem. Kto go zabił, zwykłe żule, czy już Potencjalni Faszyści, których często przywoływał w swojej głośnej książce Marcin Matczak? Obawiam się, że czymś innym niż swoim stanem kapłańskim nie był w stanie ich sprowokować. Przeżyłem to morderstwo, bo poznałem wielu takich księży. Jakich? Wierzących.

Nie trzeba być Einsteinem, by skapnąć się, że takie morderstwa są efektem szczucia, które występuje po wszystkich stronach światopoglądowej barykady. Rykoszetem dostał jakiś homoś, rykoszetem dostał jakiś kapłan… Wystarczy powiedzieć: „tak to jest na wojnie, a świat nigdy nie będzie super”? Gdyby głębiej wejść w dyskusję, okazałoby się, że wstyd przyznać, ale… co tu można zrobić? Nie pompować nienawiści w przestrzeń? W porządku, ale czy będziemy wspólnie w stanie ustalić, co jest tą nienawiścią? Od zawsze ludzkość nie jest w stanie tego ustalić, więc ktoś ciągle obrywa rykoszetem. Niby nie, ale każda opcja buduje świat w dość czarno-białych barwach. Odcienie szarości przyjmujemy tylko do granic osobistej wrażliwości, mowa nienawiści potrafi być dla dwóch osób czymś zupełnie innym.

Wiemy tylko, że dookoła szerzy się śmierć, a najlepsze co możemy zaoferować to własna zmiana na lepsze. Czasem „tylko tyle” będzie zbyt mało, a czasem „zaoferuję światu coś więcej” może nieść zniszczenie…

„Autor” to hiszpański (Hiszpanie podbijają rynek, razem z Koreańczykami…) film z 2017 roku, komediodramat. Opowiada o początkującym pisarzu, sfrustrowanym brakiem pomysłu na powieść. Uczestniczy w kursie pisania, na którym wykładowca wykrzykuje mu w twarz znaną prawdę – to życie ma podsuwać pomysły, pisarz musi żyć i obserwować. Niestety, facet bierze to zbyt dosłownie, co w efekcie musiało dać połączenie komedii i… dramatu. Tytuł generalnie wart polecenia. Tylko „końcówkę po końcówce” (sprawy wynikające z fabuły były już rozwiązane, ale pojawił się nowy motyw w miejscu, w którym ostatecznie skończył główny bohater) spieprzyli. Na szczęście 99% filmu jak dla mnie bardzo dobra, zbyt niska ocena na filmwebie, który stał się w tym temacie nieoficjalnym wyznacznikiem jakości. „Autora” polecam nie tylko początkującym pisarzom (to oczywiste), ale i fanom obserwowania społeczeństwa, jego mechanizmów.

No dobrze, a co hiszpański film ma wspólnego z tym tekstem?

Wspomniany „Autor” zwariował, bo zanadto skupił się na idei i celu, który przysłonił mu oczy na całą resztę. My też, w pracy zawodowej, w ideologii, zbyt często wariujemy przez ciągłą propagandę sukcesu, celu, przez udowadnianie do krwi swojej racji… A najgorsze jest to, że czasem (niby?) trzeba…

Napisałbym, że warto porzucić radykalizm, ale jak zachowywać się w stosunku do radykalnego wroga i czy miękkość zawsze się sprawdza? NIKT nie miał dobrego pomysłu dla wszystkich, nikomu się nie udało… Ciągle ktoś obrywa rykoszetem.

Czuwaj nad naszym sumieniem.

Kleszcze…

Nie wiem co miałbym napisać o tegorocznym Marszu Niepodległości, chyba tylko to, że patriotyczna w rozumieniu narodowo-konserwatywnym (ludzie tam są różni) część Polaków po raz kolejny pokazała swój potencjał liczbowy. Marsz był upaństwowiony i najspokojniejszy w historii, a więc wyszło na to, że na końcu… i tak wygrywa System, mimo iż wewnątrz Marszu, na jego marginesach, marzenia o czymś, hm, innym (jesteście w stanie określić, co to miałoby właściwie być i jakim sposobem?) są nadal żywe. W wielu tam tkwi jakiś bunt, ale żeby był on wspólny, czytelny…

Imigranci imigrantami, Marsz Marszem, a olej kosztuje 10 zł. Ktoś biega wzdłuż i wszerz ulic, coś podpala, a ja mam wrażenie, że stać mnie na ten olej, bo dobrze wykorzystałem swój potencjał, co nie znaczy, że ceny są adekwatne… Kocham swój kraj, kocham tym bardziej, gdy śledzę sytuację na granicy – koczowiska imigrantów oraz los opozycjonistów na Białorusi. Wyświetlam na ekranie ten las, namioty, podkręcam kaloryfer i mówię do siebie: tamto to się nazywa mieć problem…

„Problemem” większości tzw. normalnych ludzi w Polsce jest mieć większy dom, a nie mieć dom w ogóle – taka jest rzeczywistość, przynajmniej większych miast. Widziałem bezrobocie i go doświadczyłem, jeszcze przed 2010 rokiem, dzisiaj widzę, że nie ma komu robić, znajomi ciągle szukają pracowników i chcą ich nieźle opłacać (gastronomia, czy nawet sprzątanie apartamentów za minimum trzy tysiące zł miesięcznie!). Nie twierdzę, że nie ma w Polsce miejsc biedy, ale wspomnianą wcześniej rzeczywistość widzę przebywając wśród ludzi, którym chciało się coś w życiu zrobić, zamiast tylko stale narzekać. Owszem, czasem potrzebne jest szczęście, ale można mu w dzisiejszej Polsce pomóc.

Najpierw trzeba rozliczyć swoje decyzje, później System.

Gdyby zadano mi pytanie o najbardziej wzruszające zakończenie filmu, wskazałbym m.in. „Vanilla Sky” z 2001 roku. Nie dlatego, że oczarowały mnie oczy Penélope Cruz na tle nieba, czy tym bardziej fryzura, którą nosił Tom Cruise, heh. Dało mi do myślenia – uwaga spoiler – proste stwierdzenie Davida (Cruise), że stracił Sofię (Cruz) dając się namówić na wejście do samochodu kochanki, która specjalnie spowodowała wypadek.

„Każda mijająca sekunda, to szansa żeby coś zmienić”. Na lepsze, lub gorsze… Zbudować, albo spierdolić.

Szansa, którą nie zawsze od razu się w pełni dostrzega. Z pozoru nieistotne wydarzenie, decyzja zmienia kierunek naszego życia. Niby oczywiste, ale wzruszyło mnie, bo kilka razy zrobiłem w życiu dobry i zły ruch (decydujący o czymś dużym), kilka razy też byłem bliski kolejnego złego, ale sztuka – również filmowa – potrafi ratować tego kto jej czasem słucha.

Zaryzykowałem, wykorzystałem chwilę, żyje mi się nieźle u siebie w Ojczyźnie – przynajmniej dziś. Nikogo swoim pomysłem nie skrzywdziłem, a wręcz przeciwnie – udaje się czasem komuś pomóc.

Nie, nie brakuje mi ciągłego narzekania na sytuację w Polsce. Wystarczyło uchwycić moment i konsekwentnie pracować. Jeśli się rozleniwię, stracę to na własną odpowiedzialność. Owszem – ZUSy, srusy… mogłoby być lepiej. Trzeba o tym mówić i protestować, bo z kolei „oni” się rozbestwią.

Może masowe Marsze są spokojne także dlatego, że większość rodaków myśli podobnie, ma jakąś szansę dla siebie? Każdy gada, bo lubimy gadać, ale daleko nam do ogólnokrajowej frustracji. Nie zaryzykujemy jak ci imigranci na granicy, którzy naprawdę nie mogą spokojnie żyć w swoich krajach… Nie chwycimy za broń niczym bohaterowie, których wspominamy. Nie chwycimy, bo nie mamy po co, a ludzie generalnie tego nie chcą, nie chcą wojen – nie chcą głównie ich. Ideologie często pchają nas ku nim, są jak kleszcze pod skórą.

Oczywiście nie oznacza to, że w Polsce i na Zachodzie nie istnieją kasty uprzywilejowanych, sojusze polityki i biznesu. Problem w tym, że obalisz jedne, pojawią się drugie – jak od początku historii człowieka, którą znamy. Powiesz, że „gdyby wszyscy bohaterowie tak myśleli, nie żylibyśmy w wolnym kraju…”, no w porządku – no właśnie. Przypomnij sobie ile razy weterani mówili przed kamerami, podczas przemówień pod pomnikami, że walczyli po to, byśmy żyli w takim świecie jak… ten dzisiejszy! Przez umysł nakręconego przechodzi – starsi już są, zmęczeni, nie czują ducha epoki. Po części może i tak, ale może i my nie potrafimy dostrzec ich kontekstu? Kontekstu Systemu, który dosłownie nie pozwalał żyć, nie pozostawił wyboru?

Którego służby zamykały z obu stron w kleszcze…

To wtedy jest naprawdę przekichane.

Nie jestem zadowolony z władzy. Jestem zadowolony mimo niej – póki co sobie radzę.

Winter is coming…

Tysiące migrantów przywieziono, a następnie uwięziono między granicą białoruską a UE. Organizacją i logistyką tych »wycieczek zorganizowanych« pod kierownictwem tajnych służb zajmują się biura podróży zbliżone do białoruskiego rządu – napisał niemiecki polityk, przewodniczący grupy Europejskiej Partii Ludowej w Parlamencie Europejskim, Manfred Weber w tekście dla francuskiego dziennika „L’Opinion”. Łukaszenka z zemsty za sankcje UE [1] nie waha się zaryzykować życiem tysięcy ludzi i to na jego, pozbawionych skrupułów działaniach, skupia się gniew Zachodu. Ludziom koczującym w lasach się współczuje, ale Polska nie może dla nich zrobić tego, czego oczekują. Życie jednostki nie stanie się tu ważniejsze niż prawo, życie jednostki jest teraz źródłem szantażu, narzędziem destabilizacji.

Smutne i jakże życiowe… Polityka…

Jean Raspail przewidział w swoim „Obozie świętych” statki przypływające do Italii, w naszym przypadku imigranci przybyli w wygodniejszych warunkach – samolotami, kupując od bandytów „bilet w jedną stronę”. Obecnie koczują przy granicy polsko-białoruskiej w liczbie 3-4 tysięcy, możliwe, że przybędzie ich tam jeszcze więcej…

A mroźna zima coraz bliżej…

Media nie są wpuszczane na teren konfrontacji, więc jesteśmy skazani na przecieki i oficjalne informacje. W sieci hula m.in. filmik, na którym widać jak za pomocą papierosa migranci wywołują w oczach dziecka efekt zapłakania, tak by liberalne media miały zdjęcia, którymi mogą później apelować do serduszek netflixowego społeczeństwa – „wpuśćcie ich, tam cierpią dzieci”. Chłopcu dmuchano w oczy dymem, po czym miał wygłosić orędzie, według instrukcji „grania dziećmi”, na które się na Zachodzie łapią – przynajmniej niektórzy: >Zobacz<

No tak, trudno się nie złapać, ale sytuacja jest skomplikowana, a wpuszczenie kogokolwiek zachęci innych – w tym handlarzy „biletami w jedną stronę”…

Mimo wszystko szkoda tych ludzi. Szkoda, bo ich oszukali. Namawiani na wylot sprzedawali cały dorobek swojego życia i wsiedli do samolotu, których tygodniowo ma latać do Mińska kilkadziesiąt! Zamiast raju, przybysze zastali płot i wypychających ich Białorusinów, a także polskie służby, które słusznie wpuścić ich na teren Polski nie chcą.

Nie mogą, chociażby z tego powodu, że wpuszczając 3 tysiące zachęcą te specyficzne „biura podróży” do organizowania nowych transportów, aczkolwiek i tak zapewne krąży opinia, że na Zachodzie boją się strzelać i na łzy dzieci (czasem wywołane petami…) łapie się sporo liberałów w modnych szaliczkach. Skoro w ojczyźnie żyje im się tragicznie – zaryzykują postawienie siebie i swoich dzieci między młotem, a kowadłem. Współczuję – naprawdę, to politycy i bandyci są winni temu, że u siebie nie żyje im się dobrze…

fot. Terytorialsi

To prawda, że migranci są ofiarami, marionetkami w większej grze politycznej, co jednak nie oznacza, że mogą łopatami i innymi narzędziami siłą szturmować polskie granice, a służby powinny przywitać ich chlebem i solą. Idealne, dobre dla wszystkich rozwiązanie zdaje się tu nie istnieć, niewątpliwie jest to dramat. Pisanie kredą po chodnikach, czy ładne hasełka z piosenek nie wystarczą w obliczu realnego problemu, szantażu, strachu mieszkańców przygranicznych miejscowości.

Szok zafundował Zachodowi pozbawiony skrupułów polityk-dyktator Łukaszenka. Cele Łukaszenki to zniesienie sankcji, gdyż dotkliwe uderzają w jego zwolenników. Po drugie on chce dostać pieniądze tak jak Turcja, która dostała 4 mld euro za niewpuszczanie migrantów do Europy. Po trzecie chce skompromitować Polskę i Litwę, które są najbardziej zaangażowane w obalanie reżimu Łukaszenki. Najwięcej opozycjonistów przebywa u nas i na Litwie i też tutaj wiele osób się uczy – wyjaśnia dla Polsat News dr Wojciech Szewko, ekspert ds. terroryzmu [2].

Pożytecznych idiotów też nie brakuje. Orbán odpowiedział Zachodowi na krytykę węgierskiej reakcji na migrantów, że jego państwo może stworzyć „korytarze humanitarne”, którymi imigranci przedostaną się dalej, bo na Węgrzech i tak pozostać nie chcą. Pojawiły się podobne głosy komentatorów dotyczące sytuacji na granicy polsko-białoruskiej (migranci mają krzyczeć do polskich służb „Germany, Germany!”), ale nie wszyscy są pewni, że Niemcy chętnie by tych kilka tysięcy nielegalnych imigrantów (liczba początkowa…) przyjęły… No właśnie. Teorie neo-hipisów, a życie to dwie różne kwestie.

Cóż – winter is coming, a zatem szybko musi się to rozwiązać, inaczej dojdzie do tragedii, ci ludzie po prostu będą zamarzać, a „jeden w tą, czy w tamtą” nie wzrusza Białorusi i Rosji, wszak reżim zabija nawet swoich… Boże, niech oni pocierpią za to chociaż w piekle…

Po latach jako takiego spokoju nieźle się narobiło. To covid, to szturm granicy. Ktoś powiedział – „koniec historii!” – niezły był z niego jajcarz…

Jeśli PiS poradzi sobie z tym kryzysem, będzie stanowczy, z pewnością jeszcze polepszy wyniki na Podlasiu (o ile nie w całym kraju), które podwójnie domaga się stanowczości służb, zamiast liberalnego marzycielstwa. Ludzie zabierali dzieci ze szkół, taka obecnie panuje mentalność, że zamiast samemu brać łopatę do ręki i iść w stronę polskich granic, obywatele tęsknią do starego-dobrego świętego spokoju, a my chyba potrafimy ich zrozumieć…, czyż nie?

[1]: Od października 2020 r. UE nakłada kolejne sankcje na Białoruś. To odpowiedź na oszustwa, których dopuszczono się podczas wyborów prezydenckich w tym kraju w sierpniu 2020 r., oraz na zastraszanie i brutalne represjonowanie pokojowych demonstrantów, członków opozycji i dziennikarzy. UE nie uznaje wyników wyborów na Białorusi, ponieważ nie były one ani wolne, ani uczciwe (…) – za >Przeczytaj więcej<.

[2]: >Przeczytaj więcej<

Rachunek sumienia… tylko kogo!?

Jezus przez cały Nowy Testament nie tyle sugeruje, co naucza faryzeuszy na przykładach, że zdrowy rozsądek jest ważniejszy od prawa. Przez 2000 lat świat delikatnie mówiąc, rozwinął się technologicznie, przykłady i konteksty się zmieniły, ale dylemat nadal pozostaje taki sam – elastyczność, podejście indywidualne do każdego przypadku, czy tępe (bo tak je trzeba nazwać) trzymanie się prawa? Nie może być tak, że dziecko na pewno umrze, a nie pomaga się będącej z nim w ciąży matce i w efekcie umierają oboje. Chyba nie o to chodzi w obronie życia?

Oczywiście mam na myśli śmierć 30-letniej ciężarnej kobiety w pszczyńskim szpitalu. Niestety, liberalne media i ludzie dookoła mnie już wydali wyrok, tymczasem… (…) Okazuje się, że problem jest o wiele bardziej złożony, tym bardziej (co skrzętnie przemilczają atakujący obowiązujące prawo w tym zakresie), że w myśl obecnych przepisów przerwanie ciąży dozwolone jest w dwóch przypadkach – gdy „zachodzi uzasadnione podejrzenie, że ciąża powstała w wyniku czynu zabronionego”, a także (co ma zastosowanie w opisywanej sytuacji) gdy „ciąża stanowi zagrożenie dla życia lub zdrowia kobiety ciężarnej”. Wynika z tego jednoznacznie, że jeśli lekarze stwierdzą tego typu zagrożenie, mogą zgodnie z prawem dokonać terminacji ciąży, ratując życie matki (…) – za https://niezalezna.pl/417138-niewiarygodne-i-oburzajace-boleslaw-piecha-w-rozmowie-z-niezalezna-pl-o-manipulacjach-po-smierci-30-latki.

Swoimi ruchami PiS aktywował politycznie uśpione osoby, także pokolenie naszych rodziców, tą część trzymającą dotychczas od polityki pewien dystans. Jednak nie tylko partia jest winna, często wina leży po stronie komentujących i napędzającej ich opozycji. Mój tata nigdy nie wypowiadał się o polityce, aż do teraz (zmasowanej nagonki na PiS), podobnie inne starsze osoby przewijające się w moim otoczeniu, czy zgredziki z rodziny. Szczerze mówiąc dziwię się, że PiS ciągle rządzi i tylko czekam kiedy to pierdolnie (oczywiście opozycja też popłynie, tyle, że w drugą stronę i po czasie być może powtórzy się prawicowe poruszenie – i tak w kółko, wahadełko… Zresztą już teraz Trzaskowski wraz z Sądem próbują zdelegalizować warszawski Marsz Niepodległości, co jest „dobrym” fundamentem do buntu…). Pewnie PiS straci władzę, gdy kolejne najmłodsze roczniki zyskają prawo wyborcze, ta masa może być większa od dzieciaków chodzących dziś do kościoła i uważających PiS za politycznego reprezentanta swoich wartości.

Problem w tym, że ta „aktywacja politycznych zgredów” opiera się w znacznej mierze, strzelałbym nawet, że w większości na głupocie, pomówieniu, niedoczytaniu. Tragiczna śmierć w pszczyńskim szpitalu to tylko smutny przykład tego jak toczy się debata światopoglądowa w Polsce. Dlatego zazwyczaj w niej już nie uczestniczę, nie komentuję wszystkiego, szkoda życia – wolę porobić coś innego, pozytywnego. Jak bowiem ocenić transparenty „kobiet” (nie są dla mnie reprezentantem tej płci) z manifestacji po śmierci w Pszczynie, na których jest napisane, że to wina m.in. Kaczyńskiego? Na pewno? Chyba, że ocenimy polityków za ogólny stan Służby Zdrowia, od której każdy z nas nie raz się z zażenowaniem odbił…

Wracając do sprawy zmarłej kobiety i obowiązującego obecnie przepisu pozwalającego (!) ratować jej życie. Oczywiście to dobrze, że jest taki przepis. Przypomnijmy sobie Jezusa, który leczy w szabat, karmi w szabat, mówi, że to On jest panem szabatu, czyli decyduje co Bóg może wybaczyć, a co człowiek może zrobić, nawet gdy prawo spisane przez ludzi tego zabrania. Teraz wyobraźmy sobie tego Boga patrzącego z góry na umierającą kobietę oraz na lekarzy, czekających, aż uszkodzony płód sam umrze, mimo, że mają narzędzia, by pomóc chociaż kobiecie. Skoro życie jest najważniejsze – należałoby pomóc kobiecie, dla mnie logiczne. Jeśli nie jest najważniejsze, po co ratować kogokolwiek, np. z wypadku samochodowego, skoro można powiedzieć: może Bóg tak chciał i szybciej zabiera tą osobę do siebie, może to dlatego była przypadkowym pasażerem pojazdu, który zderzył się z drzewem? Albo życie trzeba ratować, albo powiedzieć „takie jest życie”, „wola Boga”, „to jest biologia” i w ogóle zamknąć szpitale… Hm. Jezus też leczył ludzi, nie „wysyłał do Pana” jak leci, pomagał trędowatym, kulawym, ślepym… Trzymajmy się więc tego, że na ziemi robimy co się tylko da, aby życie ratować… Bierzmy pod uwagę specyfikę każdego przypadku i decyzję kobiety, której życie jest zagrożone! Lekarz powinien jej pomóc, przewidzieć co się stanie i nie mieć z tego tytułu problemów ze strony państwa. Kropka. Gdyby miał – wtedy wychodźcie na ulicę, a ja nawet zastanowiłbym się, czy nie iść tam razem z wami (tylko nie wyciągajcie pewnych symboli…).

Podoba mi się jeden z komentarzy pod wyżej podlinkowanym artykułem: Wszelkie komentarze z polityką w tle są nie na miejscu. W mojej opinii, zasłanianie się przez lekarzy prawem jest próbą usprawiedliwienia swojej ułomności lekarskiej. Lekarze mieli pacjentkę na łóżku i obserwując jej stan powinni postępować wg swojej wiedzy medycznej i sztuki lekarskiej. Wszystko inne jest ściemą.

Bali się reakcji państwa dlatego czekali aż dziecko umrze? To mogli doczytać – przecież to dotyczy ich pracy! Jeśli ja jako trener nie znam regulaminu zawodów, jest to moja wina.

Brzmi to jak manifest jakiejś tęczowej nastolatki, he he, ale taka jest prawda, że apelując teraz do Was: SZUKAJCIE LUZU, UŚMIECHU I JASNYCH STRON ŻYCIA, czuję, że jest to najpotrzebniejszy manifest w tych czasach. W czasach depresji, presji, żenującego poziomu debaty na wszystkich szczeblach… Po prostu, kurwa, nie da się normalnie w tym czuć i nie zawsze jest to wina PiSu…

Presja – trochę sobie radzić, trochę ją zwalczać… Nowy bunt.

Niedawno wracałem z dzieciakami busem z zawodów (wybaczcie rzadsze pisanie, energia idzie na robotę, pojawiają się pierwsze siwe włosy, o łysieniu nawet nie ma co wspominać…). W drodze powrotnej puszczali swoją muzę. Treściowo dramat, ale bawiliśmy się dobrze, bo z dystansem do tych treści.

Coco Chanel, jakaś niby dancehallowa Leosia (do dancehallu chyba trzeba mieć dupę, a nie anoreksję…?) i „niech trwa jeszcze hotelowa doba w apartamencie”… Pomyślałem sobie jak zmieniły się marzenia młodych Polaków. W latach dziewięćdziesiątych i na początku dwutysięcznych chciano po prostu żyć za nieco wyższą średnią krajową (Za sześć stów zapierdalasz, na opłaty ci nie starcza – słuchaliśmy Rycha kitrając się po piwnicach), a dzisiaj młodzi nie rozumieją takiego przekazu, patrzą w stronę melanżu w stylu Kizo, zazdroszcząc mu jachtu i „suki trenującej przy Mel B”. Zwykła praca za (nie najniższą w stosunku do dawnej) średnią krajową nie jest dla nich czymś szczególnym.

Napisałem, że treść = dramat, ale jest nadzieja. Trochę te dzieciaki już znam i wiem, że nie ma co przesadnie psioczyć na nie jak stara dewotka, bo oni w znacznej mierze słuchają tego dla jaj i wyczuwają kiczowatość. Na serio za debilnym przekazem idą tylko debile, jak zawsze (takie dzieciaki też poznałem, efekt był smutny, a raczej żenujący). Ok. – trochę wwierci się dzieciakom w mózg ten durny przekaz, bo przecież znają teksty na pamięć, ale co w takim razie powiedzieć o naszym katowaniu Nagłego Ataku Spawacza pomieszanego z Konkwistą w wieku jedenastu lat? He he, brajdaszkowie… Nie wiem jak Wy, ale ja do dziś nikogo nie zabiłem, a miłość jest stale towarzyszącym mi uczuciem. Cały czas chodzi o wychowanie, może też wewnętrzne predyspozycje, a nie o kształt świata.

„Hotelową dobę w apartamencie” strolowaliśmy, bo nocowaliśmy na zawodach w tak pachnącym PRLem hotelu, że Kizo powiesiłby się na bojlerze, gdyby musiał tam spać. Dzieciaki nie oceniają się po ciuszkach, a z klipów typu „Coco” mają niezłą bekę. Owszem, słuchają, ale błędem jest całkowicie skreślić ich inteligencję, przynajmniej znacznej części i się nakręcać, że „kiedyś to było, a teraz młodzi upadli”. Gwarantuję, że nie wszyscy, a problem leży w znacznej mierze w pierdolących bzdury dorosłych, którzy zapomnieli jacy sami byli.

Młodzi widzą, młodzi mają swoje problemy i nie jest to już bieda jak u Rycha z Jeżyc. Jednym z głównych powodów depresji’2021 jest presja, chęć zrobienia więcej. Nawet nowy underground nawija o przesadnej presji na tych swoich autotunach (333 – tylko do połowy zły… dobre). Krenz – „333” (feat SCOLOPENDRA):

O ile dziesięć lat temu warto było tworzyć teksty motywacyjne, dzisiaj towarzyszy im pewien wyrzut sumienia, przynajmniej u mnie. Każdy do czegoś cię namawia i krytykuje, gdy masz zbyt wiele czasu wolnego. Jak możesz!? Nie zrozumie problemu ktoś kto nie poczuł się źle z tym (lub nie został za to skrytykowany), że po tygodniu zapierdalania po prostu położył się na cały dzień, rozkoszując się dobrym filmem, książką, czy muzyką. „Konkurenci w tym czasie trenują/zarabiają/budują!”. Jak śmiesz leżeć! Jak śmiesz nie chcieć być najlepszy!? To twoja jedyna szansa, nie śpij!

Idzie zwariować…

Leżenie i wyjście spod presji staje się buntem pokolenia, nie ma w tym buncie miejsca na politykę – nie ma na nią czasu, ona jest w tyle za tym, że muszę zrobić to i nauczyć się tamtego, by sprostać oczekiwaniom. Dzieciaki w szkołach mają taką presję, że doprowadza to ich rodziców do łez. Inni rodzice motywują ich i wymagają ogromnego wysiłku, który skutkuje tym, że młodzi wczesnym wieczorem wyglądają jak zombie, bez energii i chęci do życia.

To jest problem pokolenia – a mówić dzieciakowi poddanemu morderczej presji, że za mało w nim patriotyzmu, aktywności w politycznych kwestiach itd., jest w jego oczach tylko kolejną abstrakcją. „Dajcie mi, kurwa, spokój!” – takie by mieli hasła, gdyby tylko znaleźli czas na demonstrację… Czasu nie mają, bo czekają korepetycje wyrównujące zbyt małą wiedzę, zajęcia sportowe wyrównujące żenujący poziom WFów i tak dalej…

Mój problem w tym kontekście polega na tym, że jestem trenerem, a trenowanie dzieci w wyczynowym sporcie to też nakładanie na nich nadmiaru obowiązków. Gdyby to była jedyna aktywność, której się od nich wymaga, ale niestety… Muszę mówić „musisz”, nie mogę okłamywać ich, że osiągną sukces minimalnym kosztem. Dzisiaj niewiele można minimalnym kosztem, a doba jest krótka. Nawet dla dzieci 24 godziny to za mało – taka cena liberalnego, kapitalistycznego nadmiaru, bez którego jednak nie bylibyśmy już w stanie żyć. Mamy tyle możliwości, ale w chwili refleksji można pomyśleć o tym inaczej – tyle możliwości, a coraz mniej możliwości, by odpocząć psychicznie… Moją jedyną nadzieją jest sprawienie, że polubią mnie i ten sport, wtedy perspektywa zmienia się w optymistyczną. Chcę wierzyć w to, że gdyby nie chcieli, to by nie chodzili, ale ciągle wielu jest takich, których rodzice chcą – oni sami, niekoniecznie.

Zawsze coś.

Mimo wszystko lepiej mieć szereg opcji niż nie mieć żadnej. Dzisiaj musimy głównie walczyć ze sobą – radzić sobie z presją i ambicjami, nie z brakami w Systemie (czy jest tu jakiś bezrobotny? U mnie w mieście roboty jest w pip, a rąk mało…). Jeśli jesteś sprytny – jest to do zrobienia, tylko olej te Coco Chanel i jachty Kiza, a zapierdalaj tam, gdzie to jest naprawdę sensowne, nie żałuj czasu na odpoczynek.

Nie mam czasu, a pojadę do Trójmiasta pochodzić sobie po plaży, bo lubię słuchać muzyki w takiej aurze. Bo chcę…

W święto wielogodzinnego padnięcia Facebooka…

Okazało się, że po śmierci trafiłem do miejsca, w którym zasiada loża dawno zmarłych, znajomych szyderców.

– Ja pierdolę – spytałem kumpla, który zginął w wypadku –, to jednak tak to jest?

– Tak, po prostu siedzisz tu z nami i sobie podglądasz co słychać u interesujących cię Ziemian.

– Podglądaliście mnie, chujki?

– No – wszak mieliśmy szczęście zdechnąć szybciej, he he. Widzieliśmy wszystko, na przykład jak sobie trzepałeś. Spokojnie, każdy to robił. Z dziwnych rzeczy też masz kilka na koncie, ale prawie każdy ma, nie dygaj.

– Tak, co na przykład?

– Długo by opowiadać, sam się przekonasz. Zazwyczaj jest to związane z seksualnością, lub kreowaniem, poprawianiem własnego wizerunku. Seks, miłość, inne żądze i ego czynią z nas postacie tragiczne. Usiądź, zobaczysz – ludzie nie są tacy jak dotąd myślałeś.

– A ty jaki jesteś? Na fejsie same świadectwa sukcesów.

– He! Ja ci swoich dziwactw nie opowiem.

Rozglądałem się po loży i witałem z kolejnymi znajomymi zdechlakami.

– Nie spodziewałbym się, że życie po śmierci zmienia się w lożę szyderców.

– Nikt tu się tego nie spodziewał, ale długo tu o tym dyskutowaliśmy i doszliśmy do wniosku, że w sumie od małego zmierzamy jako ludzkość do tego miejsca. Nie do Jezusa, do diabła, czy innych. Już jako dzieciaki zaczynamy rąbać dupę innym, żywić się plotkami. Ludzkość przez całe te pokolenia zmierzała nie do świętości, a do Facebooka, gdzie może całą dobę robić to, co kocha – podglądać i oceniać. Raj, w którym jesteśmy jest doskonałym Facebookiem, wersją ostateczną, bo nie ma już dla nas żadnych tajemnic. O! – wskazał palcem na znajdujący się przed jego fotelem ekran – popatrz tylko na tą starą kurwę, Kamilę, pamiętasz z podstawówki? Na pielgrzymki śmigała, a teraz co robi, hę?

Spojrzałem w ekran i…, o kurde, tak, dobrze widzę. Właśnie dała się wylizać swemu psu, tak staremu jak ona. Odwróciłem wzrok, na co loża zareagowała rozbawieniem.

– Spokojnie małolat, przyzwyczaisz się. Zresztą to nasza jedyna rozrywka, nie masz wyboru.

– To może jednak jesteśmy w piekle i cierpimy tym, czym najbardziej grzeszyliśmy?

– Daj spokój, ja nie widziałem tu szatana, ani nikogo innego. Poza tym, co to za cierpienie, to oni na Ziemi bardziej by cierpieli wiedząc, że wszystko widzą ich najbliżsi i najwięksi wrogowie. Możesz oglądać wszystkich, nawet jak prezydent wciąga koks, bo kampania go przerosła.

Usiadłem w fotelu. Nie chciało mi się już pić, jeść, dymać, ani palić. Nie czułem przymusu przypodobania się, dostosowania, który jeszcze pamiętałem z niedawno straconego życia ziemskiego. Pomyślałem kogo by tu pierwszego podglądnąć. Pozostało tylko to pragnienie.

„Co ci się stało?”

Czasem przychodzi do mnie myśl, że Jezus i Krzyż był snem jakiegoś skrajnie zmęczonego światem idealisty, tak nie umiem iść Jego drogą, że to niemożliwe, by ktoś inny umiał. Ilu z nas ma w sobie Roskolnikowa z najbardziej znanego dzieła Fiodora Dostojewskiego? Ilu z nas trzyma pod pazuchą tą roskolnikową siekierę, której pod wpływem chwili jest w stanie użyć, by sobie ulżyć, nawet gdy do końca jego żałośnie broniące się sumienie próbuje walczyć ze złem? Nagle pojawia się plan, który ma wyrwać cię z marazmu szarej egzystencji, nudy i nie potrafisz się powstrzymać. Czy potrafię iść jakąkolwiek przetartą drogą?

Czy w ogóle istnieje problem, o którym piszę…? Mówi bohater powieści „Rozbitek”, napisanej przez Chucka Palahniuka: (…) wyleczyła mnie z setek jednostek chorobowych, z których żadna nie była prawdziwa, po czym ogłosiła, że jestem uzdrowiony. Była taka szczęśliwa i dumna. Wyprawiła mnie w świat uleczonego. Jesteś zdrów. Stoisz na własnych nogach. Idź. Cud nowoczesnej psychologii. Powstań. Doktor Frankensteinowa i jej potwór (…)”.

Nie powiem, często człowieka dopadają te myśli, że może coś ze mną jest nie tak? Nie mam do siebie dystansu, nie chcę głupio machać łapkami, czy to na przyjęciu, czy na imprezie. Były w tym roku Mistrzostwa, to super, ale nie chodziłem z tego powodu przebrany za biało-czerwonego clowna. „Trochę dystansu Łukasz”. Mission: Impossible.

Piękne jest to, że z obłędu ratują mnie ludzie, rzadko się tacy trafiają, ale są i rozumieją. Czy psycholog, psychiatra zrozumie? Zawsze kiedy gadałeś z psychiatrą, w którymś momencie czułeś, że zaczyna ci odbijać. Większość psychiatrów zostaje psychiatrami, bo martwią się o stan własnej głowy. A badanie własnej głowy to ostatnia rzecz, jaką powinien robić wariat – pisał Charles Bukowski. Może ja też nie powinienem, heh.

Pracuję z dziećmi, młodzieżą i dorosłymi. Kiedyś gadałem z jedną czternastolatką, która opowiadała mi, że od zawsze nie lubiła wszelkich bali i wydarzeń, na które przebierali ją i wysyłali na siłę.

– Siedziałam, trenerze, na parapecie, oni tańczyli, robili głupoty i co chwila podchodzili do mnie pytając „co ci się stało?”. Odpowiadałam „nic”. No bo nic się nie stało prócz tego, że totalnie nie rozumiałam, po co ja tam siedzę.

Ludzie nie rozumieją, że ktoś nie jest z tłumu. Z tłumu dzieci szkolnych, z tłumu pracowników… Owszem, uczestniczą w życiu stadnym –, bo muszą, lub to kochają. Kibicują, uprawiają sport z miłości, ale nie z miłości do tłumu i bycia w nim za wszelką cenę. Tacy będą samotnikami nawet będąc w środowisku – w tym środowisku pociąga ich coś innego niż powszechne, modne, niezbędne by się wkupić zachowania.

Wszyscy ludzie w Los Angeles to robią: z obłędem w dupie biegają za czymś, czego nie ma. W zasadzie to strach przed skonfrontowaniem się z samym sobą, strach przed samotnością. Ja z kolei boję się tłumu biegającego z obłędem w dupie. Ludzi, którzy czytają Normana Mailera i chodzą na mecze bejsbola i strzygą, i podlewają swoje trawniki, i przekopują ogródek gracką – Charles Bukowski [1].

Ogień jest tam gdzie go czuję, nie tam gdzie poszły tłumy. Rozejrzyj się dookoła – świat pełen jest osób przekładających rzeczy z miejsca na miejsce i tylko tyle.

Ludzie lubią podśmiechiwać się ze specyfików chodzących swoimi ścieżkami. Nie tolerują pewnego stanu umysłu, na który człowiek nie ma zbytnio wpływu. Specyfiki to osoby wrażliwe i inaczej patrzące na rzeczywistość, zazwyczaj niemogące, lub niepotrafiące się z nią pogodzić i w niej odnaleźć, dlatego mające swoje ścieżki. Przewija się tu dużo kiczu i słabych ludzi, zwyczajnych leni, ale wśród nich rodzą się także dzieła i miejscówki wybitne. Dające nadzieję, że może być inaczej.

Nigdy nie przepadałem za prostym szufladkowaniem w stylu „Hitlera musiał nie kochać tata, że się taki stał”, albo „artyści nie ogarniają życia, więc wymyślają sobie alternatywne światy, w które tchórzliwie uciekają zamiast jak normalny człowiek siedzieć dwanaście godzin w pracy”. Część jest faktycznie słaba i popełnia samobójstwo, w każdym razie towarzyszą im uczucia zbyt silne, by mogli wieść życie jak z reklamy i beztrosko oddalić od siebie codzienne natręctwa. Jak mocno „to” dusiło Jima Morrisona, że zdechł w wannie? Czy Magik mógł jednak dać radę i nie skoczyć z okna? Widocznie nie mógł, więc skoczył. Gdyby nie skoczył, nadal większość uważałaby go za świra, uprzywilejowanego tym, że zarabia na swoim obłędzie.

Wiem, że w dzielnicach miast przewija się wielu pięknych ludzi, którzy nie do końca rozumieją, co robimy na tej planecie, ale jakieś natręctwo nakazuje im szukać odpowiedzi i sensu. Wierzę też, że wiele zła powstaje w stereotypowo dobrych i poprawnych domach, w których naprawdę ciężko zgadnąć czego mogło zabraknąć, by „to” się nie wydarzyło.

Człowiek uczciwy i uczuciowy bawi się w szczerość, człowiek interesu nadstawia zaś ucha, a gdy nadejdzie czas – pożera cię z kośćmi. Jak można przez całe życie tylko nadstawiać ucha i nie być szczerym? Czy powinienem podziwiać, czy raczej współczuć osobom, które potraktowały świat i swoje życie jak wielkie pole gry, w której nie mają czasu na błąd (jak w koreańskim serialu „Squid Game”), wyjście poza mainstreamowy nurt, a niesprzedanie się uważają za słabość?

Wychodzę.

[1]: Na szczęście Bukowski w swoim felietonie dodał później, że w futbolu (i paru innych rzeczach) jest ten ogień (a w bejsbolu np. nie ma…).

Daleko od urny…

Dookoła wielka polityka, wirus, protesty. A dla szarego człowieka dzień jak co dzień. Długi, kłamstwa, pasma niepowodzeń. Jeśli chodzi o mnie – rok 2021 mógłby się już skończyć…, o ile kilka poprzednich było do przodu, ten jest właśnie taki jak w przywołanym wersie Włodiego. Co zrobić – do urny jeszcze daleko, sinusoida życia ma swoje prawa. Nadejdzie świt, opadną mgły, jak śpiewała Horytnica…

Dalsza część tego refrenu brzmiała… w kraju zdradziecko sprzedanym. Lecz gdzieś na wietrze wzleci w powietrze ptak, który orłem jest zwany. Jak wzniośle to brzmiało, gdy rządziła Platforma, aresztowano ludzi za nic (czego dziś nikt nie pamięta), a na ulicach trwało prawoskrętne poruszenie. Niby znaczna część nie uznawała i nie uznaje PiSu za swoich, ale dopiero teraz ma okazję nie tyle domyślać się, co wiedzieć, że ci – niby prawicowi światopoglądowo – także nie rozwiązali wszystkich problemów ludzkości. Kogo tu wspierać? Odpowiedź pozostawia pewną pustkę, ale być może pozwala części dalej dojrzewać – nikogo. Gdziekolwiek nie spojrzę – widzę horyzonty (Hades). Ale muszę patrzeć sam, autonomicznie, na swoje życie. Ruchy dla ludzi, jak najbardziej, ale głównie lokalnie.

Popkultura też znacząco na nas wpłynęła, podobnie jak otwarte granice, część po prostu skapnęła się, że niekoniecznie chciałaby żyć w prawicowym reżimie, zgadza się? Bo my tak zawsze… pewne wartości jak najbardziej, ale wolność też była (i będzie) na ulicach towarem pożądanym. Prawda zgodna z naszymi hasłami jest taka – nigdy więcej totalitaryzmu, bo co niby miały znaczyć te wszystkie hasła o wolności słowa? Jeśli były tylko narzędziem, to słabo – przyznacie, bo wielu byłoby w takim przypadku oszukanych. Pewnie dlatego nie powstał żaden sensowny program – jak tu zmieszać nowoczesną wolność z godną (według nas) pielęgnowania tradycją i czy jedno drugiego nie wyklucza? Liberalna strona też nie ma skrupułów, w ramach wolności karząc ludzi za tzw. „mowę nienawiści” (którą oczywiście sami definiują, wraz ze swoimi wyborcami, stanowiącymi cały czas tylko pewien procent danego narodu). Wybory są także o to kogo życie zostanie zmieszane z błotem. Ile można się tym nakręcać?

Który jesteś, niebieski, czy czerwony, chong, hong? Nie, Johny, nie. Nigdy nie byłem tak daleko od urny wyborczej…

PS: Dzielnica Exarchia w Atenach, z której reportaż Wam tu prezentowałem, została niedawno przejęta przez grecką policję. Udało mi się zwiedzić „last minute”.

PPS: Abp Ryś zasłynął ostatnio z wyjątkowo luźnego podejścia do odprawienia mszy św. Hm, jedni zbyt zastygają w tradycji, drudzy popłyną ze swoim luzem. Oto człowiek. Kim jest Bóg? Przecież i jedni i drudzy interpretują po swojemu to samo Pismo…

Każda wymówka jest dobra?

O tym, że wiara jest w kryzysie głównie przez grzechy ludzi – w tym ważnych – Kościoła, pisałem nie raz. O tym, że dzieje się tak także za sprawą ofensywy, nazwijmy to: innych postaw w światowej popkulturze, również nie sposób nie wspomnieć. Czas jednak na ostatnią, niewygodną, część „trójcy” – lenistwo i powierzchowność katolików. Gdyby nie ona, niestraszne byłyby nawet te dwa pierwsze powody.

Aktywna i wierząca większość miałaby też większe szanse na lustrowanie swoich kapłanów (pomoc w usuwaniu z Kościoła tych, którzy dopuszczają się – już widocznych – zbrodni, pomoc w zastąpieniu ich ludźmi wiary, to może zacząć się od twojej interwencji [1]) oraz na więcej chęci do głoszenia Ewangelii, także poprzez wplatanie chrześcijaństwa w kulturę.

Wszystko zależy od predyspozycji i chęci. Niestety chęci jest bardzo mało, a czas został zagospodarowany inaczej.

Idę dzisiaj na niedzielną mszę w samym centrum miasta o 10:00, a tam mocno przerzedzone. Gdzie są katolicy…?

Obejrzeli film Sekielskich, ich koleżanka z pracy poszła na Strajk Kobiet, wspiera postulaty lewicowe [2], a w ostatnim sezonie „Domu z papieru” nowy bohater ludzkości kopał jakiegoś jełopa m.in. za homofobię, więc doszli do wniosku, że jednak Kościół nie? Wiem, że to uproszczenie, ale gdy rozmawiam z ex katolikami (tzn. niby nimi pozostali, ale nie korzystają z sakramentów, czyli de facto się z Kościoła nieoficjalnie wypisali) – każdy jest czymś urażony. Biedne serduszka…, w tym pewnie wiele takich, które nigdy nie dały czegoś od siebie.

Znając duże parafie i fakt, że w każdej jest przynajmniej jeden kumaty ksiądz, otwarty na ludzi i chętny do pracy duszpasterskiej, nietrudno zgadnąć, że zdecydowana większość nawet nie próbowała rozmawiać, poszukać kogoś innego – prócz Chrystusa – kogo można by się było chwycić, aby dalej być i wzrastać. Ba, czy próbowali samemu się formować, oglądać, czytać, jeździć, przede wszystkim – modlić się? Często wystarczy jeden pretekst, by pomyśleć skrycie: teraz wreszcie mam powód (by nie musieć tracić w niedzielę dwóch godzin na mszę), a powiedzieć głośno: co ja będę chodził do skurwysynów, złodziei i zboczeńców!

Cóż, też nie mam zamiaru chodzić do złodziei i zboczeńców, bo generalnie moja wiara nie zgadza się z takim zachowaniem. Wiara braci ze Wspólnot Jerozolimskich sprzed stadionu w Warszawie, sióstr-mniszek spod Wejherowa, do których jeżdżę, czy zwykłych księży z duszpasterstwa akademickiego, którzy zawsze w punkt i starannie starają mi się odpowiedzieć na zwykłą spowiedź w konfesjonale również nie zgadza się ze zboczeniami i złodziejstwem. Tymczasem obrażalski „odchodzi od ciemnogrodu”, co ciekawe – karmiąc od teraz ducha (bo czymś trzeba…) nowymi trendami, „empikową filozofią” (zobaczcie do działu poradników „jak żyć”, ile tego jest, jedno lepsze od drugiego, wysyp zachodnich guru zwanych specjalistami od rozwoju osobistego…).

Najwięcej spotkałem takich, którzy „niby są”, ale „co on mi będzie zabraniał” (bohaterowie Netflixa nie mają podobnych rozterek moralnych), czyli mówiąc wprost – brak im podstawowej wiedzy. Ile razy słuchając czyjegoś oburzenia musiałem tylko odpowiedzieć: „ale tak jest w Piśmie, więc czego niby ma uczyć Kościół Katolicki?”… Noszą krzyżyki, a nie znają w ogóle (!) nauk Jezusa, może prócz tych, które przywołuje się w filmach typu Sekielscy, dla obnażenia hipokryzji zboczeńców przebranych za kapłanów.

Moim zdaniem obecne czasy pokazują ilu tzw. polskich katolików było powierzchownych, na pokaz. W latach dziewięćdziesiątych kościół był np. jednym z niewielu miejsc, do którego można na siebie wrzucić złoto ze szkatułki, pokazać nową kieckę i fryz. Teraz wystarczy przejść się po galerii, można gdzieś indziej błyszczeć wśród sąsiadów i mas…

Błyszczenie w towarzystwie, walka z Systemem, obrona świątyń – to wszystko za mało, by zostać. W wierze i Kościele ma chodzić Ci przede wszystkim o Boga, duszę swoją i bliźniego. Jak się ubierasz i z kim chcesz się bić to już dodatkowe kwestie… Niekoniecznie Jezusowe.

Jeśli jesteś katolikiem dla duszy – nie na pokaz – będziesz walczył w każdych czasach, bo chodzi Ci o Boga. Albo powiedz wprost, że nie dajesz rady, bo bardziej pociąga cię liberalna „wolność”. Jaka to wolność, każdy powinien widzieć, ta wolność to publiczny lincz, którego dopuszczą się na wszystkich głoszących inne poglądy niż obowiązujący obecnie trend światopoglądowy Zachodu. Coś mi się zdaje, że tam też jest wielu zboczeńców i złodziei, ale od idei nikt z tego powodu nie odchodzi…

Mógłbym pisać i pisać, ale skończyć można tylko prośbą o rachunek sumienia każdego z osobna. Może pora wracać?

[1]: Sam lata temu wykręciłem aferę w lokalnych mediach księdzu, który moim zdaniem, a miałem czas na pół roku bliskiej obserwacji, działał w placówce dla biednych dzieci, delikatnie mówiąc – bez serca, tylko jak urzędnik, ucinając nam piękne inicjatywy. Nie mówimy tu o żadnych krzywych akcjach, ale już to, co on robił, a właściwie czego nie robił, było moim zdaniem podstawą do wstawienia się za dzieciakami i zwrócenia uwagi na to miejsce. Co ciekawe, ten sam ksiądz przyszedł do mnie na kolędę kilka lat później, nie miałem też oporów się przed nim spowiadać. Twardo oko w oko z nimi, szczerze i tyle – tylko czy nam zależy na dobrych zmianach, a może na samym narzekaniu i ucieczce…?

[2]: Z pewnością tego typu organizacje nie oceniają obiektywnie Pisma Świętego (katolikom się nie chce czytać, a co jeszcze im…), które prócz tego, że naucza poddaństwa żony mężowi (w innym sensie niż to znane choćby z Islamu, bo opartego na miłości – nie prawach), chwilę później dodaje, że mąż musi kochać poddaną mu żonę. Pod słowem kochać kryje się cała paleta zachowań. Czyli mówiąc wprost – jeśli mąż jest kawałem skurwysyna, żadne poddaństwo owej żony nie obowiązuje, to ma działać w obie strony. Decyzję o niezabijaniu dziecka (heh) katolicka rodzina także powinna podjąć zgodnie i w miłości, to wynika m.in. z wiary. Muszą się zaopiekować z miłością, nie mogą usunąć. Doprawdy, straszny skandal…

PS: Przy okazji, kulturowo. W 2020 Marek Kondrat wypuścił kolejny fabularyzowany dokument związany z wiarą – „Czyściec”. Nie jest to wybitne dzieło, gdyby nie niewiele wnoszące epizody Kożuchowskiej, mogłoby to być reportażem wrzuconym na YouTube, a nie filmem wydanym na DVD. Natomiast konsekwentna praca reżysera, który ciągle kojarzy mi się z głównym bohaterem „Dnia Świra”, budzi szacunek.

Kondrat grał „Świra”, a od kilku dobrych lat z zapałem bożego świra kręci kolejne obrazy dotyczące któregoś z aspektów wiary. Jedne lepsze, drugie gorsze, ale podpisuje się znanym nazwiskiem pod obrazami o ojcu Matteo, siostrze Faustynie, czy Maksymilianie Kolbe. Wspieram, kupuję, chodzę do kina i namawiam do tego samego. Ci święci żyli naprawdę pięknie, ale po co o nich robić serie dokumentalne na platformę Netflix skoro tylu jest religio-zboczeńców, a to się lepiej klika…? Takie prawo rynku i obyczajowej rewolucji, której dzisiejsi twórcy są częścią…

PPS: 17 września 2021 do polskich kin wchodzi film o kardynale Wyszyńskim „Zemsta, czy przebaczenie”. Canal+ macza palce, bardzo dobrze.

Gdzie są w dzisiejszym Kościele kapłani z takimi jajami? I przede wszystkim – tacy, którzy nie pogubili się w dogmatach, stali twardo, ale i mądrze?

Sprawdzajcie też nowy klip Tau – „Wielkie Serce” („Wyszyński – zemsta, czy przebaczenie” Official Promo Video), który konsekwentnie promuje swoją muzyką kolejne dzieła katolickiej kinematografii. Przy tym dał całkiem ciekawe zwrotki. Czekam na płytę, vlogi i koncerty!

PPPS: Taka pierdółka jeszcze – podesłana przez czytelnika, związana z nowymi mediami. Na necie pewna piosenka robi furorę i jest faza na to wśród młodych, dokładnie na podkładanie wszelkich motywów pod tą nutę, m.in. historie krajów, religie itp. Można też trafić na filmiki z Jezusem, Kościołem i chrześcijaństwem w ogóle, podkładanymi pod ten kawałek. Ilość wyświetleń przykładowego filmiku zadowala, a w szczególności, gdy poczyta się komentarze ludzi z całego świata o ich nawróceniu… Każdy może robić takie rzeczy.

„Kiedyś było lepiej”

Dryń, dryń, pierwszy dzwonek, rozpoczęcie roku. Dzieci, możecie powitać się z nową klasą, zintegrować, zanim będziecie widziały się na Zoomie podczas lekcji online. Takie czasy. Do tego niedługo zacznie się pogoda typu „Robert Miles – Children”, ponura, mokra Polska, którą będziemy oglądać do czerwca. W tym wszystkim spróbujemy pozostać szczęśliwi, jakby „Waiting For Tonight” panna Jennifer Lopez kierowała właśnie do nas…

Nie żebym z braku tematu pisał o pogodzie, robię to często, bo – nie wiem, czy też tak macie – aura wyznacza mi rytm wspomnień, znacząco wpływa na nastrój. O każdej porze roku noszę z tyłu głowy adekwatne obrazy z przeszłości. Jako osoba wrażliwa, odczuwałem w pełni nawet zwykłe stanie z kolegami na klatce, które ciągnęło się latami. Chodzący worek sentymentów, mimo że ciągle żyję aktywnie. Doskonale pamiętam zwykłe, codzienne wracanie chwiejnym krokiem środkiem lasu między osiedlami, dźwięk kałuż, jesienny wiatr, dni naznaczone jakąś poezją, nieistotne pierdoły. Wszystko zostaje i wraca wraz z chmurami, aż w lipcu niebieskie niebo zastąpi te flashbacki projekcjami typu Mielno lat dziewięćdziesiątych z całym jego kiczem. Dyskotekowymi kulami.

Niesamowite klatki składają się na życie człowieka, tylko nie wszyscy chcą je przechowywać, odczytywać na nowo, westchnąć za specyficznym klimatem, który przeminął, uznać go za coś wartościowego.

Sokół wypuścił właśnie drugi teledysk zapowiadający kolejną solową płytę. W „Jednorożcu” ironizuje z tych, którzy mówią ciągle, że „kiedyś było lepiej”…

Refren fajnie siada, tekstowo Wojtek bez fajerwerków – rzekłbym: standardowo, ale nie w tym rzecz. Wspominając regularnie czasy z okolic 2000 roku mam odczucie, że niekoniecznie było lepiej, ale było inaczej, a tego co składało się na owo inaczej już nie ma.

Też nie chciałbym powrotu do lat, w których wyjechać za granicę na zwyczajny trip było finansowo niemożliwe, ba – dla bogaczy było zarezerwowane nawet żarcie w knajpach, czy podstawowe dziś wygody, nie mówiąc o możliwościach. Świat nie był lepszy – nie dla wszystkich.

Lepszy – ale już nie do powtórzenia – w dziewięćdziesiątych był fakt doceniania małych rzeczy, to że jak już się czegoś w końcu doczekałeś, sprawiało podwójną frajdę. Jako, że nie było tylu opcji – zauważało się więcej, szukało się więcej, sposoby na nudę były kreatywne…, co nie znaczy, że mądre. Pewnie, co drugi z Was mógł w wielu momentach życia zacytować Alexa z „Nakręcanej”: Nie będzie wam chętnie tu słych to szajsowate i horybłe story, jak to mój ojczyk w szoku obtłukiwał i krwawił sobie grabki na tym poniekąd lipnym Bogu w Niebiesiech i jak macocha usta w prostokąt rozdziawiała do tego ouuuu ouuuu ouuuu w matczynej rozpaczy, że jedyna latorośl i syn piersią jej wykarmiony rozczarował wszystkich ach jak horror szoł i do takiego stopnia. Czy chciałbym, aby mój syn w taki sposób „zwalczał nudę”…?

Poza tym, mówi się „kiedyś było lepiej” z powodu wspomnianego sentymentu – byliśmy młodzi, odkrywaliśmy, przeżywaliśmy po raz pierwszy. Patrzymy na dzieciaki z głowami w telefonach i współczujemy im, że tego nie przeżyją. Czy współczujemy słusznie? Sokół podsuwa – może i rzeźwiącą – myśl, że niekoniecznie. Też uważam, że sobie poradzą…

Nie, lepiej w dziewięćdziesiątych nie było. Dzikie, niebezpieczne czasy, w których nikt nic nie ogarniał – od nauczycielek w szkole po służby porządkowe, a kasy nie było. Musiałeś być silny, by przetrwać – przynajmniej w mojej podstawówce, która – i nie muszę wcale naciągać na siłę – pełna była solówek, większych awantur i narkotyków (zioło, feta, ale także klej wdychany masowo w krzakach przez bandy dzieci). Te imprezy na klatkach, w piwnicach i krzakach miały swój urok, ale na Boga – wszyscy byliśmy trochę menelami… Niektórzy pozostali nimi do dziś.

Pewne dzielnice przypominają mi tamte czasy, m.in. dlatego, że tamci ludzie cały czas siedzą pod trzepakiem, tylko o dwadzieścia lat starsi. Źle zinterpretowali teksty o osiedlowej wierności i nie rozwinęli się, zostali. Nie ma to w sobie już niczego z punk rocka, raczej czysta żuleria.

– Siemasz. Miałbyś jakieś 2,10 zł?

Kłamię, że nie mam, bo nie chcę od nowa uruchomić machiny z regularnymi żebrami, wbijać chłopakom gwoździa do trumny. Od lat dziewięćdziesiątych nadal dwa złote są szczytem marzeń na porannym kacu.

– Co się stało w rękę?

– A, melanżyk mały, złamana.

Chwiejny krok, bruzdy na twarzy, dłoń w gipsie. Zero zachwyconych kobiet w towarzystwie.

Lata dziewięćdziesiąte to też fala głupoty. Można wiele złego powiedzieć o Internecie, że ogłupia, ale jednak otwiera okno na świat. Nie było wiedzy, było natomiast sporo ideologii powierzchownych i subkultur z nimi związanych. Stare teksty są tyle szczere, co naiwne, wtedy zaś traktowane jak objawienie. Jedną z cech charakterystycznych starych czasów było błądzenie po omacku i nadstawianie za to karku. Klimat był ciekawy, ale z dzisiejszej perspektywy – nader często durny.

Nie jestem już takim fanem Sokoła jak jeszcze kilka lat temu, ale „Jednorożcowi” wpędzającemu mnie dziś w melancholię dam dzięki powyższemu teledyskowi uciec… Może najwyższy czas, by oddalił się na dobre?

Tak się chyba nie da. Wszak Sokół też na kolejnej już płycie wspomina… Pesel nas dopadł.

Czas dyskomfortu

Wstaję jak zwykle wcześnie rano, mgła zasłania widok z wysokiego piętra bloku. Jesień tuż, tuż. W życiu jak zwykle pojawiły się problemy do rozwiązania. Odmawiam poranną modlitwę. Robię sobie zdrowe śniadanie.

W trwaniu w stanie łaski uświęcającej, blisko Boga, przeszkadza wiele czynników, a najbardziej my sami z naszymi namiętnościami. Zaraz po tym są toksyczne relacje na życiowej drodze, które wytrącają nas z równowagi, zaburzają wewnętrzny spokój. Trzeba się ćwiczyć w wewnętrznej ascezie, to normalny trening na wzór sportowego. W sporcie z czasem nabierasz pewności siebie, jeśli chodzi o ducha dzieje się podobnie. Wypadając z rytmu treningowego zatracasz część argumentów i jesteś słabszy, więc jeśli chcesz się utrzymać na powierzchni – musisz czuwać, trwać, walczyć.

Chcę czuwać, bo nerwy i namiętności są złym doradcą, od podejmowania decyzji w grzechu (nienawiści, zazdrości, zawiści itp.) gorszy jest chyba tylko trailer filmu „Furioza”. Niestety (?), atmosfera do tego czuwania jest w Ojczyźnie coraz gorsza i będziemy musieli wykazać się wytrwałością i poradzić sobie z próbą, chwytając się płaszcza Tego, o którego faktycznie powinno chodzić (bo przecież nie chodzi o PiS…).

Przez kilka ostatnich lat wiara katolicka w Polsce jest zaciekle atakowana. Nie chodzi tylko o ujawnianie afer, bo te mają prawo (muszą!) być ujawnione, ale o światopogląd – miały miejsce głośne protesty, profanacje, nawet agresja. Świątynie są coraz bardziej puste, a księża – mam wrażenie – zniechęceni. Może to wrażenie potęgują ograniczenia związane z covid-19, ale odbieram sytuację tak jakby ludzie Kościoła sami zaczynali wątpić w „ducha w narodzie”. Brakuje mądrej inicjatywy, zachodzą coraz głębsze podziały. Na tle tego Netflix, tak popularny jak w latach dziewięćdziesiątych dobranocki, produkuje kolejne antyreligijne bomby, a kultura popularna ma przeogromną, może nawet największą siłę.

Bywam w różnych kościołach, zależy gdzie akurat jestem, i nie pamiętam kiedy widziałem kapłana wygłaszającego z zapałem, siłą, żywą nadzieją swoje kazanie. Chyba wszyscy tacy przenieśli się do opcji „cyber-katolik”, bo faktycznie kilka ciekawych vlogów można w tygodniu obejrzeć. Co jednak z szarymi wiernymi i siłą, która powinna promieniować z każdej parafii? Nie raz odnosiłem wrażenie, że ksiądz jest bardziej znudzony staniem na ambonie niż wierni w ławkach. Tym sposobem daleko nie zajedziemy. Księża – a biskupi to już w ogóle – zawaleni są zbyt dużą liczbą obowiązków, które powinny wykonywać raczej osoby świeckie, kiedy kapłani będą realizować swoje kapłaństwo, wychodzenie i bycie dla ludzi.

Z drugiej strony, co mają powiedzieć katolicy w krajach, w których wioska czeka na wizytę księdza miesiąc czasu? Znajomy kapłan (ostatni z zapałem jakiego poznałem) był w Panamie na Światowych Dniach Młodzieży. Spał (długo, prawie miesiąc) w jakiejś wiosce, gdzie msza święta mogła odbyć się co najwyżej jeden raz w miesiącu. Mieszkańcy witali i traktowali go jak człowieka Chrystusa, nie jak potencjalnego zboczeńca, złodzieja, czy głupka-nieudacznika, który nie ma pomysłu na życie. Pozdrawiali z daleka, chcieli rozmawiać, pragnęli, by ich uczył, spowiadał, błogosławił. Ogromny głód wiary i szacunek do kapłaństwa – przeciwieństwo dzisiejszej Europy Zachodniej.

Kim jest ksiądz dla Polaka-katolika…? Ale też – kim jest Jezus i ewangelizacja dla księdza? Nie możemy pogubić się w tych relacjach, bo tysiące polskich świątyń będzie w końcu opustoszałych.

Jak sobie radzę z tym kryzysem? Skupieniem się na sednie – duchowości i na myśli, że jeśli Bóg jest, a to jest podstawą wiary, to sobie poradzi. Muszę jednak nad sobą pracować i „być”, bo wiara polega – mimo wszystko – na czynie, za sprawą wolnej woli samo się w naszym życiu (i w naszym kraju) nie zrobi, trzeba chęci i pracy. Zaczyna się od ducha i sakramentów. Nie izoluję się, żyję wśród ludzi, w świecie, który nie raz pobrudzi – co pewnie odczuwacie czytając moje teksty – ale zawsze wracam, by wziąć prysznic. Zweryfikować swoje ścieżki, nazwać błędy po imieniu, nawrócić się. Lata lecą, a naprawiam się i odzyskuję spokój przed tym samym wizerunkiem – Jezusa i Jego świętych. Lubię obrazki z amerykańskich slumsów, gdzie graffiti z Synem Bożym łączą się z miejscowymi problemami, kryzysami, niepokojem i biedą. Świata nie zmienię, ale mogę umieścić w nim Boga, On może promieniować w tym syfie i pomagać mi iść dalej mimo rosnącego dyskomfortu.

Pozostańmy silni.

PS: Na marginesie kryzysu wiary i rosnącego ateizmu, Łukaszenka robi Unii psikusa i oto mamy pod granicami tłumek wyznawców Mahometa i kolejny problem migracyjny do rozwiązania… Problem także moralny. Jak go widzicie? Piszcie na maila kontaktowego: ministerstwoodlotow@gmail.com.

PPS:

Daj nam pokój, o Panie

Tego dnia

Ponieważ nie ma nikogo innego

Kto by walczył po naszej stronie

(włączcie polskie napisy)

Hotel SOR!

Dłuższy czas tu nie pisałem, ale tak się złożyło, że pisać nie mogłem. Wylądowałem na SORze w mieście, w którym byłem akurat z dzieciakami na letnim zgrupowaniu sportowym. Bez zbędnego rozpisywania się – poważna kontuzja prawego barku, która dwa tygodnie nie pozwalała mi nawet leżeć w pełni komfortowej (bez skręcania się z bólu) pozycji, a co dopiero stukać w klawisze. Jak dobrze…, siadam do tekstu z ogromną chęcią, jeszcze bez pełnego czucia w ręce, bolesne prądy przechodzą przez prawą stronę cielska, ale powoli zaczyna być z górki – ból ustępuje.

Zajechałem pod stare śmieci i wydały się, jak zwykle po spaniu w obozowych warunkach, a do tego z przystankiem w szpitalu, tak piękne jakby nie były zwykłym starym blokiem. Na leżącym nieopodal dużym placu zabaw chłopaki bawią się w MMA w piaskownicy, obserwują ich z huśtawek równie młode panny. Obok jakiś małolat wskakuje hulajnogą na krawężnik, a koleżanka kręci go telefonem. Na wszystko jak zwykle patrzy krzywym okiem kilka bab z okolicznych balkonów i jakiś łysy zgred z psami. Welcome Home. Kto ma się sam wychować, ten sam się wychowuje, nawet jeśli mamy rok 2021, covid, czy inny syf. Dzieciaki, podobnie jak dorośli, zyskały „tylko” setki nowych bodźców, które pomogą im zryć sobie, lub innym, czaszkę. Poprzeczka, by tu się uchować na człowieka, została podniesiona. Ale słyszałem od nastoletniej podopiecznej, wcale nie takiej grzecznej, że nie chce skończyć jak rówieśnicy, którzy zaczęli chlać, ćpać. Nie można skreślać współczesnych dzieciaków, tak jak są narażeni jeszcze bardziej niż w dziewięćdziesiątych, tak też są jakby bardziej świadomi swojego istnienia i świata, który znacznie się skurczył przez ostatnich piętnaście lat. Ludzie jak zwykle sobie poradzą. Popsują się nawzajem, w ten, czy inny sposób, ale gatunek przetrwa, aż ktoś na tej najwyższej górze nie zachce inaczej.

Póki co zwiedziłem SOR, na którym interweniują ludzie, nie siły wyższe, ale przedstawiciela sił wyższych również spotkałem – spowiedź u Franciszkanina w poczekalni była specyficzna, a akurat jej potrzebowałem dla wzmocnienia ducha. Kolejne szpitalne starcie z siłami wyższymi, a niektórzy byli zdania, że wręcz przeciwnie – z tymi najniższymi (strachem) miałem już na sali, którą dzieliłem z kilkunastoma pacjentami.

Przez cały wieczór i część nocy towarzyszyły mi rozpaczliwe, właściwie krzyczane w jęku i rozpaczy fragmenty zdrowasiek jakiejś babci, z naciskiem na fragment „teraz i w godzinę śmierci naszej”. Leżałem sobie z tym bareczkiem, a za mną kobieta, która właśnie próbowała dobić się do najważniejszej z bram. Ja także wierzący, ale jakże inne mamy w tym momencie perspektywy. Spowiedź i po kłopocie, a tam próba zachowania nadziei na życie wieczne. Zdrowaśki były jednym z wielu krzyków zapętlanych z regularnością kilku minut, aż kroplówki przejęły panowanie nad ciałem.

Kto jeszcze krzyczał? Facet o rurce w swoim penisie.

– Heniuś! Heniuś! (chwila pauzy) Weź nożyczki i odetnij tą rurkę!

– Kim jest, kurwa, ta Heniuś? – pytamy się z sąsiadami, ale po chwili przerywa babcia:

– Teraz i w godzinie śmierci naszej! Teraz i w godzinie śmierci!

– O Boże! – krzyczy ten od „Heniuś”. Myślałem, że już zamilkła! A po chwili swoje…

– Heniuś, odetnij rurkę! Resztki jakoś wygrzebię!

Wychodzę na korytarz. Franciszkanin się uśmiecha, jedyny na SORze. W moim kierunku człapie jakiś typ o kulach. Od razu widać, że asior.

– Ziomuś, masz szluga?

– Nie.

– Kurwa, wyszedłem z kryminału po trzech latach i świata nie ogarniam, tu nigdzie nie można kupić szlug! Byłem na dworcu i mnie kurwy z ochrony zagazowały, rozumiesz? – żali się, pomijając powód, przez który ochrona dworca musiała użyć gazu.

Później okazuje się, że leżymy na tej samej sali.

– Panie X – młoda, ładna pielęgniarka wjeżdża do niego z buta – nie wolno tu pić!

– Jakie pić, o co chodzi?

– Jak pan tu trafił miał pan 2,4 promila i to nie spada, a wręcz przeciwnie – rośnie. Proszę pokazać mi tą wodę!

– Nic pani nie pokażę, co to, kurwa, służba więzienna?

– Nie, służba szpitalna – proszę nalać wody w mój kubek.

– Heniuś, Heniuś, odetnij kabel z fiuta!

– Teraz i w godzinę śmierci naszej… Zdrowaś Mario…

– Nic, kurwa, nie będę lał, wody nawet nie mogę pić?!

– Na monitoringu widać jak kradnie pan i pije płyny do dezynfekcji!

W końcu tak zagadali typa, że sam się poodpinał od kroplówek i wyszedł o tych kulach. Mimo wszystko próbowali go namówić.

– Niech pan przestanie tu pić i wyleczymy pana. A tak to jutro wzejdzie słońce i tak będzie boleć, że i tak trafi pan do nas na SOR.

Pomyślałem o tym jak głupio kręci się życie niektórych osobników. Więzienie, dworzec – gaz, chlanie środków do dezynfekcji na SORze, ucieczka z SORu – powrót na SOR, a między tym krzyczenie, że on jest tu największym człowiekiem ze wszystkich na sali. Można się pogubić w tych ulicznych hasełkach. Tak jak młody ćpunek, który również leżał niedaleko mnie.

– Nie może pan jeść, a tym bardziej popijać kolorowymi, chemicznymi napojami!

– Nie mogę jeść?

– No nie, w innym wypadku leczenie jest bez sensu.

Ćpunek lamentuje teraz gorzej niż ta babcia…

– Boże, zawsze mi czegoś zakazują! Jak nie szukają u mnie narkotyków to bułki z szynką! Nawet bułka z szynką jest zakazana! – po tej przemowie stwierdził, że wszyscy na tej sali jesteśmy śmieszni (bo leżymy i się leczymy) i wyszedł.

I tak zleciała ta noc, o brajdaszkowie moi, pełna rozmaitych krzyków i dialogów. Leżałem patrząc w sufit, pragnąc znaleźć się ponownie w gromadzie krzyczących dzieci z obozu, które do teraz uważałem za momentami wkurzające. Byłem pełen podziwu dla młodych pielęgniarzy-studentów. Nie widziałem, by przez noc kogoś olali, chyba, że tego od odcinania kabla od fiuta, mi też pomagali w momentach bólu nie do wytrzymania, naćpali mnie kroplówkami. Przede wszystkim z szacunkiem, cierpliwością, ale i niezbędnym im do pozostania przy zdrowych zmysłach poczuciem humoru, zasuwali całą noc przy cewnikach starszych pań. Tłumaczyli odważnie i cierpliwie – babciom, pijakom i ćpunom, czuć było, że mają misję. Jak dobrze, że niektórzy decydują się w ten sposób zarabiać na życie, ja bym nie mógł.

Gorzej z ogólnym stanem służby zdrowia. Zostawili mnie na noc chyba po to bym słuchał opisanej tu smutnej strony życia, bo lekarz, który miał mnie nazajutrz przebadać… okazał się („jednak”) być na urlopie. Aha.

Można było się zbierać, obojętnym krokiem po podanych dożylnie przymulaczach opuścić SOR…

PS: Doleczyć się muszę w domu, najgorsza jest nieunikniona przerwa od uprawiania sportu. Pozostaje sport oglądany. Zakończyły się jakiś czas temu Igrzyska, nie miałem akurat siły o nich pisać. „Jakiś facet”, który pracował na budowie by przygotować się do Tokyo, przywozi medal. Smutne to (źle zarządzane rozdawanie kasy na sport w miastach), ale jednocześnie piękne – Igrzyska Olimpijskie, mimo, że „to już nie to” nadal promują ten „prawdziwy sport”. Prawdziwy w sensie ten z pasji, gdy na szczyt, na ekrany światowych telewizji dochodzi szary człowiek, który niedawno zapieprzał z taczką. Bawił się być może w zwykłej osiedlowej piaskownicy, obserwowany z okien. Na szczycie piłkarskim przykładowo, wielu jest chłopaków z „ciekawą historią”, ale – no właśnie, brak kasy to dla nich od dawna historia, zanim dojdą do jakiegokolwiek pucharu, są już zawodowcami, często milionerami. Dawid Tomala to taki Rychu Peja, z szarego życia na szczyt w swojej dziedzinie i to za własny hajs – wolimy takie historie niż historię sukcesu Dinama Zagrzeb, ale to mecze Legii z Dinamem Zagrzeb chętniej oglądamy, co poradzić – sport profesjonalny daje rozrywkę. Nie widziałem nawet sekundy startu Dawida Tomali, więc możemy sobie jedynie opowiadać piękne historyjki, największa gra rozgrywa się z grubymi milionami w tle. Tak jak dzisiejsza rozgrywka o Ligę Europy, którą obejrzę na silnych środkach przeciwbólowych – ten zestaw pomoże zapomnieć o przemijającym czasie…

 

 

Ten Strach

Piętnaście lat temu przemykałem przez blok niczym błyskawica, biegiem na górę – nie zastanawiając się zbyt długo nad jego mieszkańcami, co najwyżej szybko ich szufladkując. Ten społeczniak, ten ćpun, ta kreatura zamknięta w domu z chorą na głowę matką, a tamta to kurwa, po którą podjeżdżają wypasione fury. Zapewne za sprawą lektur, ale i życiowych doświadczeń dziś patrzę inaczej, szerzej, ale i tak dostrzegam, trudno nie dostrzec, Ten Strach w co drugich drzwiach. Albo coś przed nami zamyka, albo z hukiem otwiera.

Wieżowiec – dziesiątki dusz, kilka przypadków raka, patologii (no… więcej niż kilka), niespełnionych ambicji matek, niespełnionych ambicji żon, upadłych ojców. Nie o wszystkich wszystko wiem i nawet nie chcę wiedzieć, po prostu życie wypisane jest na ich twarzach, słychać co mówią przed klatką, na schodach. Część znam, głos pozostałych niesie się przez cienkie ściany i rury. Ktoś wyzywa kobietę od szmat, ktoś syna od nierobów, słyszę ich czytając w wannie.

Na półpiętrze konstrukcja z kartonów, sypialnia melanżowa, na której napisałem markerem (zakochałem się w tym gadżecie jeszcze przed erą vlepek i nie do końca z niego wyrosłem – można szybko skomentować zastaną rzeczywistość) „Loża VIP”, bo utrzymuje się zaskakująco długo, pewnie zwiną ją przy okazji sprzątania klatek, ale zaraz powstanie nowa.

Masa ludzi, która nie spojrzy dalej niż w obręb osiedla, nie dlatego, że nie ma w Polsce forsy do zarobienia, sama nałożyła na siebie schematy i ograniczenia.

Dawniej patrzyłem z wyższością, bo przecież „byłem fanem”. Gdzieś wyczytałem, że angielskie słowo fan pochodzi od łacińskiego fanaticus, co oznacza „szalenie, ale z boską inspiracją”, no więc jak ktoś szalony z boską inspiracją mógł być zdołowanym statystą z tego melodramatu? Halo, to nie ja. Nadal jestem fanem wielu rzeczy, ale życie przebiło się przez tą nadętą skorupę…

Czas płata figle, to stąd te zawiedzione miny Polaków, do których ostatecznie dokładam swoją, ze swoim krzyżem, który czasem widać, czasem nie, a którego sam w pełni nie rozumiem. Życie nas zaskakuje, jak opady śniegu zaskakują władze polskich miast, chociaż wiedzą doskonale, że musi przyjść zima. Ignorancja jest jedną z cech gatunkowych, ale z różnych powodów trwa do czasu.

Dookoła protest na proteście. Czytam publicystę z korzeniami w podziemiu, który latami pisał, że PiS jest zbawcą, a teraz, że jebać PiS. Zasłużyli? Eureka, mainstreamowa partia coś spieprzyła! Doprawdy trudno w to uwierzyć, heh. Wolę za nikim nie być i ewentualnie miło się rozczarować. Poszedł na wagary, pomarzyć o czymś innym – nie myślałem, że tekst z tego ponadczasowego utworu T. Love będzie mi bliski także przed czterdziestką.

Mam wrażenie, że dla części buntowników, znacznej części, szara rzeczywistość (także ta polityczna) jest nie do przyjęcia. Wytłumaczenie kryzysu nie jest podniecające, gdy nie stoi za tym światowy spisek, Apokalipsa św. Jana (skłaniam się ku interpretacji, że opowiada ona o losach świata od jego powstania do końca, ale jest to metaforyczna opowieść o rzeczywistości duchowej, nie o chipach i szczepionkach), Illuminati i te wszystkie sprawy. Lepiej walczyć ze światem, wierzyć w ludzkich zbawców niż być szarym mieszkańcem bloku, od którego nic nie zależy. Lepiej rozmawiać o spiskach niż o tym jak być dobrym w codziennych rutynach. Do tego w pracy, w związku monotonia – nic tylko rzucić się w wir walki. Też kiedyś to praktykowałem, teraz wybieram sztukę (interesowanie się wyłącznie przyziemnymi sprawami codziennymi nadal sprawia mi ból), bo przynajmniej po raz kolejny nie zostanę oszukany. Sztukę, która mówi to samo co podpowiada mózg – nikt w pełni nie uciekł od życia i więzienia własnej powłoki cielesnej, no chyba że się zabił, albo oszukał „do końca”. Wybrałem też wiarę w Boga.

Najtrudniej jest po prostu żyć. Ciągłe poszukiwanie, zagłębianie, niespokojne roztrząsanie prowadzą do niepokoju – uczyli mnisi, których czytałem. Oczywiście ich nie posłuchałem i ciągle szukałem, zagłębiałem, roztrząsałem. Chyba tak mam, że jak coś poznaję, muszę się tym przesycić – dopiero później mogę na to spojrzeć z boku i sam siebie przystopować. Ten typ musi się nażreć, potem wyrzygać i dopiero może dostrzec, że celem tego biegu jest właśnie nie biec. Wyjść do parku z czworonogami, posłuchać lasu, pooddychać, poszukać uśmiechu, nie próbować wszystkiego rozgryźć. Nie mam nic przeciw oddolnej walce, wiele z takich walk wspieram, po prostu lepiej by było, gdyby każdy najpierw zlokalizował swój osobisty strach. Przyznanie, że każdy się czegoś boi, pomoże w wyrwaniu się z części iluzji. Gdyby tak władze III Rzeszy potrafiły uczciwie zmierzyć się z własnymi kompleksami, o których dziś wiemy już bardzo dużo. Świat stoi na strachu, na odruchach obronnych gatunku ludzkiego.

Nie pamiętam kiedy przyszedł, kiedy nawiedził mnie Ten Strach. Czyżby podczas pierwszego ciosu od życia, wrednej oceny? W moim domu trudne, złe rzeczy były zamiatane pod dywan, były tabu, nie rozmawiało się o nich. Sam odkrywałem zło – w szkole, na szeroko rozumianym podwórku, za sprawą muzyki i filmów. Tam trafił do mnie przekaz, że mam walczyć – mam być silny, odważny. No więc próbowałem – wchodziłem w co się da, ale nie raz się zawiodłem. Całe życie udowadniamy sobie, że się nie boimy – głównie dlatego, że tak naprawdę boimy się jak cholera.

Strach miesza się z uzależnieniem od adrenaliny, pragnieniem nowości oraz ze zdrowym rozsądkiem. Cóż, trzeba dać radę – wszyscy się boimy, ale stary slogan słusznie mówi o tym, że odważny jest nie ten, który się nie boi, a ten, który idzie na przód mimo strachu. I tego się trzymajmy. Odważnym będzie wygrać ze strachem tak, by nie krzywdzić przez niego innych, a najpierw siebie.

Złapię zatem, uchwycę jakiś odlot, ale taki bez wielkich obietnic wiecznej (ziemskiej) szczęśliwości i bez oceniania innych – to aktualnie jedyny sposób, by nie czuć goryczy. Wydaje mi się, że słyszałem twój śmiech, po latach jestem przyzwyczajony – ludzie się śmieją. Kurczowo trzymają się swoich ról, wyśmiewają, tak radzą sobie ze swoim własnym strachem. To przecież ich życie jest tym normalnym, lepszym. Nie wiedzą, może nigdy się nie dowiedzą, że to nieprawda.

Ciekawy świat (2) Krótko z Amsterdamu…

Dzielnica Czerwonych Latarni w Amsterdamie – mieście, które zawiera trzy iksy w swoim herbie. To bynajmniej nie symbol branży porno, a trzy krzyże św. Andrzeja. Amsterdam – św. Andrzej, Sankt Pauli – święty Paweł… Dzisiejsze władze tych miejsc niemiałyby zapewne inspiracji do nadawania takich nazw i umieszczania chrześcijańskiej symboliki.

Mnóstwo ludzi i częste patrole policji na rowerach. Mimo tłumów i legalnych narkotyków, wyczuwa się tam spokój. Przy stolikach siedzą zrelaksowani ludzie, kręcąc blunty także tam, gdzie oficjalnie nie można tego robić. Woń marihuany unosi się nad płynącym wzdłuż pełnej coffeeshopów ulicy kanałem. Sprawia wrażenie brudnego, ale nie śmierdzi.

W centrum nie widać plagi narkomanii, no chyba że ktoś zalicza do niej setki, o ile nie tysiące śmiejących się przechodniów z opadniętymi powiekami. To coś zupełnie innego niż pełne heroinistów centrum Aten. Tam czułem upadek, a tutaj coś bardziej skomplikowanego – pewną odpowiedź na pytanie, co dzisiejsza Europa rozumie poprzez wolność, czy ja tego chcę, czy nie. Dla jednych jest to wesołe, dla innych smutne, centrum Aten smutne jest dla każdego kto dostrzeże późną nocą ekipę rozświetlającą ulicę ogniem z kotłów, lub palników, by ogrzać się i podgrzać towar.

Miliony turystów nie przyjeżdżają do Amsterdamu, by zwiedzić muzeum figur woskowych. Sexshopy mieszają się z okienkami, za którymi swoje usługi proponują legalne prostytutki. Niektóre sprawiają wrażenie znudzonych, inne włączają muzykę i tańczą, kusząc klientów wyglądem jak z pornosa, z których większość uczyła się seksu. Zazwyczaj przechodnie mają wyraz twarzy głoszący: trafiłem do raju.

Jeden z turystów na miękkich nogach wychodzi z Bulldoga, najpopularniejszego baru z legalnym paleniem. Przechodzi może kilkanaście metrów, kiedy słania się w kierunku ściany, po której zjeżdża tracąc na chwilę przytomność. Po chwili jakiś czarnoskóry podaje mu cukier, widocznie miał przygotowany na podobne przypadki. Cóż za globalna współpraca. Taka zapaść ma miejsce w momencie, gdy osoba ze słabszą głową spali za dużo w zbyt małym czasie, ale nie jest to częsty widok podczas spędzania czasu w Dzielnicy Czerwonych Latarni. Śmiem twierdzić, że w jakimś Władysławowie, czy Łebie zobaczysz więcej problemów z grawitacją, o awanturach nawet nie wspominając (ostatnio w tej drugiej faceta handlującego kukurydzą na plaży konkurencja pobiła pałkami teleskopowymi).

Prócz coffeeshopów i legalnych sklepów z grzybami halucynogennymi w jednej z bocznych uliczek rozstawiają się proponujący m.in. MDMA dilerzy. Czasem widać ich także jak przechadzają się chodnikiem kiwając porozumiewawczo do potencjalnych klientów.

Niedaleko leżą najsłynniejsze amsterdamskie świątynie. Przeważają chrześcijańskie, ale na azjatyckiej ulicy jest także buddyjska. W jednym z okien kamienicy prowadzącej do kościoła siedzi na parapecie dwóch facetów, ich nogi się splatają. To wbrew wyobrażeniom nie ta skala co na Sankt Pauli w Hamburgu, no chyba, że są jakieś większe wydarzenia, jak głośne w tym roku 25cio lecie Parady Równości – plakaty je reklamujące wiszą na słupach całej stolicy Holandii.

Tam bawi się Europa, mam wrażenie, że coraz liczniejsza – nieważne jakbyśmy to oceniali.

Johan Cruuff Arena – Amsterdam

Na mapie zwiedzania danego miasta muszę odhaczyć miejscowy stadion. Johan Cruuff Arena, bo taką nazwę nosi obecnie dom Ajaxu, znajduje się do 20 minut podróży metrem od centrum Amsterdamu. Z hotelu miałem kilka krótkich stacji do centrum, a Arenę widziałem przez okno. Lokalizacja jest łatwo dostępna, nie to co niektóre obiekty sportowe położone niemal poza miastem.

Stadion Ajaxu nie stoi w zbyt klimatycznym otoczeniu, przez co rozumiem osiedla, czy „ściany” pełne kibicowskiego graffiti jak te pod wiaduktem na Łazienkowskiej. Centra handlowe leżą praktycznie kilkanaście metrów od wejścia na Johan Cruuff Arena. Na plus pobliski park, przez który idzie się lekko ponad dziesięć minut, by dojść pod bramy obiektu. Też mógłby być ładniej otagowany, ale pojawiają się chociaż pojedyncze napisy i vlepki AFCA (często używany skrót od Amsterdamsche Football Club Ajax).

Ogólnie jeśli chodzi o rejony po których się głównie poruszałem, a więc okolice centrum i popularne linie metra, kibicowskich wrzutów było jak na lekarstwo. Ajax jako sportowa wizytówka Amsterdamu jest w stolicy widoczny stanowczo za mało. Od czasu do czasu przez centrum przeszedł jakiś fan w oficjalnej koszulce meczowej, ale w typowo ultrasowskiej garderobie widziałem dosłownie dwie osoby.

Od 9:00 otwarty był oficjalny sklep klubowy. Duży, ale np. jakość zwykłych t-shirtów pozostawiała sporo do życzenia. Asortyment raczej typowy dla takich sklepów, z dużą liczbą oficjalnych koszulek klubowych itp. W budynku klubowym wykupiłem zwiedzanie pustego stadionu, aby cokolwiek z tej wizyty wynieść.

Wpuścili nas na teren obiektu, pozwolili trochę pochodzić po trzech korytarzach na krzyż, szatniach klubowych, malutkim muzeum. Nic specjalnego, jakaś galeria sław, kilka pucharów, wszystkie herby Ajaxu (jego kibice walczyli o powrót historycznego loga na koszulki, co udało się przed sezonem 2021/2022, który rozpoczyna się w Eredivisie w połowie sierpnia, 7 sierpnia jest mecz o Superpuchar). Na koniec wychodziło się na płytę wyjściem dla piłkarzy (przy dźwiękach dopingu), ale nie pozwolili wejść na trawę.

Dostępna była część głównej trybuny, z której można było podziwiać pusty stadion Ajaxu z – już – czerwonymi krzesełkami dookoła. Wcześniej utworzono z krzesełek na Arenie niezrozumiałą mozaikę barw, ale fani jej nie polubili – teraz obiekt prezentuje się naprawdę pięknie. Na czerwonych krzesełkach znajduje się biały napis AJAX oraz fragment herbu, czyli grecki heros – Ajaks właśnie.

Bliskość murawy powoduje, że z każdego miejsca dobrze widać mecz. Sektor gości, umiejscowiony na piętrze, oddzielony jest od reszty stadionu niskim płotkiem po bokach oraz oddzielony od murawy przezroczystą ścianką, tak żeby trudniej było zrzucić coś na dolne sektory. Niestety, to jak i słynne „rury”, przez które wchodzi się w Holandii na sektory, nie wystarczą, by tamtejsze władze pozwalały na mecze tzw. podwyższonego ryzyka z (holenderskimi) fanami gości. W sektorze za bramką na którym stoją ultrasi zamontowane są barierki między rzędami. Na obiekcie znajduje się kilka malunków.

Niestety, żadnych dodatkowych atrakcji, typu – spróbuj zrzucić skuter z sektora gości (nawiązując do słynnej sytuacji z Włoch) nie było, więc popatrzyłem sobie na pusty stadion i udałem się na dalsze zwiedzanie Amsterdamu, który już taki pusty nie był…

PS: Chodząc później po centrum napotykam protest wegan. W maskach znanych każdemu niezależnemu ruchowi trzymają w rękach ekrany telewizorów, na których puszczane są bestialskie zachowania w stosunku do zwierząt. Zagaduje mnie aktywistka, chwilę rozmawiamy. Swój wywód kończy pytaniem, czy chcę być częścią tego czegoś, co widzę na ekranie. Nie chcę. Podobnie jak nie chcę wspierać politycznych złodziejaszków i korporacji zarabiających na krzywdzie, ale co chwila pojawiają mi się przed oczami niczym mięso. Pewnie, można krzyczeć „go vegan!”, ale nie każdy ma tyle silnej woli wobec okrucieństw i cwaniactwa, które napotykamy – po prostu sam chce spokojnie żyć. Co zrobić…, taka prawda, nie zaspokoisz swoim życiem potrzeb szeregu aktywistów i szeregów podobnych grup, które mają rację. Nie jesteśmy nawet w stanie powstrzymać cierpienia ludzi, a co dopiero zwierząt…

PPS:

Kilka chaotycznych klatek z Amsterdamu (lipiec 2021):

Trochę ulicznego rapu z Amsterdamu. Mocro5th – „Op het veld” ft. Sepa (przebitki z radości po kolejnym tytule mistrzowskim dla Ajaxu):

 

„Kurwa. Johny! Nie odkryjesz w Sopocie molo na nowo!”

Mój znajomy jeździ w wakacyjne trasy objazdowe z aktywistami partii politycznej. Z jednej strony wiem, że są – te partie – potrzebne, z drugiej nigdy nie było mi do oficjalnych struktur tak daleko jak dziś. Trzymajcie się jak najdalej ode mnie, ale – niestety – musicie być, bo bez „państwa” nastałby jeszcze większy chaos. Tak oto skazani jesteśmy na bandę cwaniaków, która również dziś rządzi światem…

Bez „państwa” twoje życie poprawiłoby się gospodarczo? W porządku, ale mogłoby też ucierpieć przez brak prawa. Problemem jest człowiek, coś zawsze jest nie tak, po prostu trwałego i uszczęśliwiającego wszystkich systemu nie jesteśmy w stanie wymyślić. Pod tym względem osiągnęliśmy szczyt ewolucji – powinniśmy być absolutnie pewni, że niemożliwy jest raj na ziemi ustanowiony przez polityków, co jest podstawą mojego pesymizmu względem świata, a kiedyś w taki raj wierzyłem.

Ale ja nie o tym…   

Hipokryzją jest, gdy ktoś walczy o „silne państwo”, a następnie jest zszokowany, gdy ono ingeruje, nakazuje. Sytuacja z wirusem jeszcze mocniej odsłoniła kurtynę, za którą – niestety – stoi tłum (często dobrych…) ludzi, krzyczących hasła na opak. Ich poglądy, ich wizja uwzględnia mocną ingerencję „państwa” (m.in. w kwestiach moralnych), a w czasie pandemii są zszokowani, że „państwo” im coś nakazuje (piszą: „nie lubię, gdy coś mi się narzuca!”). Moim zdaniem, jeśli ktoś jest za „państwem” (czyli nie jest jakiegoś rodzaju anarchistą) z marszu godzi się na to, że będzie ono – prócz szeregu innych działań – coś nakazywać, bo przecież z zasady każdy system ma być „strażnikiem” (tym bardziej prawicowy, aczkolwiek rzekomo liberalne kraje również posiadają setki zakazów i nakazów…). Mówiąc wprost – prawie od początku pandemii, kiedy ludzie padali nie tyle w telewizji, co dookoła, wydawało mi się, że covid-19 to jest akurat ta strefa, w której „państwo” ma prawo interweniować. Robi to na opak – to jeszcze inna sprawa.

Na przykład mecze mogą coraz częściej wyglądać prawie normalnie (w kwestii frekwencji), dzięki szczepieniom. Ultrasi (ruch niezależny) korzystają (nie zburzono się do selekcjonowania kibiców w dodatkowej puli biletów), ale już Molesta (sztuka niezależna) nie chce grać koncertu dla selekcjonowanej publiki i odwołuje występ przez przymus bycia zaszczepionym, by na niego wejść. Jaką postawę przyjmujesz? I czy jest/będzie konsekwentna?

Jest to sprawa, jak w przypadku wszystkich trudnych spraw, wielopłaszczyznowa, trudna do jednoznacznej interpretacji. Z jednej strony trudno nie reagować Polsce na światową (!) sytuację epidemiczną, z drugiej łatwo podczepić się pod covid-19 cwaniakom z najwyższej ligi, a zawsze jacyś się doczepiają, od biznesu związanego z wojną po biznes związany z chorobą. Oczywiście, „nasi” politycy reagują jak zwykle – zazwyczaj prowizorycznie, na pokaz, o czym rzecz jasna trzeba mówić.

Czy jest w ogóle możliwe, by globalny kryzys został zażegnany czysto, bez żadnej skazy? Kurwa, Johny! Nie odkryjesz w Sopocie molo na nowo! (Żyto/Noon – Zaza”). Dlaczego nie uczymy się, że to nierealne i są obszary, których nie przeskoczymy?

Wracając do przykładu zarabiania na wojnie – czy to, że ktoś handluje bronią (zarabiając na krzywdzie) oznacza, że klient (np. atakowany kraj) ma się nie bronić, nie dozbroić? Co mu z tego protestu skoro zaraz zlecą na niego bomby, a on nie jest w stanie nic zrobić? Takie jest życie – wkurwiające – ale przecież nie psioczymy na świat i społeczeństwo przez to, że nam się nudzi, prawda?

Problemem jest człowiek (w tym polityk-cwaniak) – zawsze, a poza tym, m.in. covid-19. Nie oznacza to, że nie mamy reagować na wałki, ale trzeba to robić na innym poziomie – bez głoszenia, że szczepienie w ogóle nie ma sensu (co w takim razie ma sens?). Sam śmieję się z durnych obostrzeń, dystansów, maseczek, gotów jestem protestować przeciw kolejnemu lockdownowi, ale właśnie chodzi o to, że szczepionka wyglądała tu na jedyną sensowną opcję! Przyjęliśmy w życiu, wszyscy jak tu siedzimy, mnóstwo chemii, więc nagłe wzburzenie, że mają mi podać szczepionkę jakoś mnie nie naszło…

A może to ja gdzieś jestem ograniczony i nie widzę, że uległem – nie wiem… Sam zaszczepiłem się z przyziemnego powodu, jestem trenerem z perspektywą zawodów międzynarodowych dla moich dzieciaków – muszę być gotowy na wyjazd do pracy i krew mnie zalewa, gdyby ktoś np. chciał mi przez to odmówić szacunku dla podziemia. Sytuacja nie jest czarno-biała, a już słychać, że część robi z tych szczepień swój bunt i macha szabelką w naszą stronę.

Na myśl o tym, że sprawa segregacji sanitarnej jeszcze bardziej podzieli społeczeństwo i będzie ono miało na lata powód do kłótni, ręce opadają jeszcze niżej…

Atlantyda tonie

Pojechałem do centrum tuż po otwarciu księgarni, Houellebecq namówił i nabrałem ochotę na klasykę fantastyki, na poznanie dzieł H.P. Lovecrafta. I tak już dawno temu odleciałem na księżyc i nie ma powrotu, a już na pewno nie na stałe. Większość mojego życia wypełnia sztuka – walki, literatura, muzyka, filmy, a nawet komiks, malarstwo (od ikon po graffiti). Część sam uprawiam, większość po prostu konsumuję. Dodają mi wiary, że człowiek jest w stanie tworzyć dzieła doskonałe, ba, sztuka wyrosła do roli najważniejszej, do roli bunkra.

To typowa ucieczka – ludzie, którzy bardzo lubią świat i życie nie szukają odlotów na taką skalę. Za stary jestem na naiwne stwierdzenie – jak piętnaście lat temu –, że po prostu lubię czytać, czy ćwiczyć, a tak poza tym wszystko jest ok. Od lat wkurwia mnie to, co sam współtworzę – społeczeństwo. Nienawidzę świata, który mnie nakręca. Nie widzę innej opcji niż ta ucieczka i wdzięczność, że jest się gdzie schować (dodajmy do tego zestawu stadion, ale tam też czeka sztuka, ta specyficzna subkultura), dlatego – z wdzięcznością – recenzuję, polecam.

Czekam na składankę od 1988, będzie tam kawałek „Przypływ” z Asthmą, Szczylem i DJem Zeten [1], w którym ten pierwszy nawija:

Wzburzam lustra mikrofonem, swym Posejdonem

Korytarze ulic zalane więc biorę oddech

Chuj w tron i koronę, Atlantyda tonie

Pałac schodzi pod wodę i dalej stoję i pokój w głowie

W sercu płomień, idę po swoje

Z syndromem wolności na drodze kroczę, nigdy nie skończę

Nawet jeśli ocean będzie grobowcem, śledź uważnie wzrokiem

Bo dalej łowią cię na forsę

Grube ryby, gruby portfel – żujcie pieniądze

Spalę je wszystkie kiedy z wami skończę

(…) spalę je wszystkie kiedy z wami skończę (…)… to odwieczne utopijne marzenie undergroundu… Nie przestanę go kochać… podczas przerw w zarabianiu hajsu na tonącej Atlantydzie, oczywiście. Trzeba zarabiać żeby móc ukryć się w jej zakamarkach, chociaż na chwilę.

Z tymi oto „pogodnymi” myślami znalazłem się rankiem w centrum.

Przed księgarnią siedział jakiś świr w dredach i trampkach, który bełkotał sam do siebie. Zdziwiło mnie, gdy nagle wykrzyczał w budzące się do życia miasto, że najważniejsze dla niego są Bóg, Honor i Ojczyzna, zaskoczył, nie spodziewałbym się po nim akurat tego zestawu haseł. Z książkami pojechałem na śniadanie, bo w lodówce to już sam nie wiem, co nadaje się do zjedzenia, a co do wyrzucenia – kuchnia żyje własnym życiem, gdyby Lovecraft żył, pożyczyłby z niej inspirację na potwora. Siedziałem już za szybą knajpy, kiedy jakiś patus ukradł babci torbę, chyba z zakupami, na szczęście natychmiast puścił się za nim ktoś w moim wieku i jeszcze paru innych, zdejmując ze mnie odpowiedzialność, Deadpool nie był potrzebny, chociaż leniwa dupa jakoś nie rwała się do biegu.

Cholera, było ledwie po dziesiątej, a już pogrążyłem się w melancholii i spotkałem dwójkę totalnych zjebów, a przecież czekają jeszcze całe zastępy tych, którzy uważają się za normalnych (ten w lustrze od dawna tak do siebie nie mówi, przewaga!).

Nie dziwcie się, że wolę przenieść się do fikcyjnego miasta Innsmouth, skoro w tym realnym zgasły już prawie wszystkie świeczki nadziei na raj. Ratuje mnie prócz sztuki praca z dziećmi. Naiwnym byłoby sądzić, że będą lepsze/gorsze od nas samych (pierwsze oznaki wredności i materializmu potrafią objawić się bardzo szybko), ale przynajmniej tkwią jeszcze w tym najpiękniejszym okresie jakim powinno być dzieciństwo i warto coś dla nich robić. Niech wznoszą się na wyżyny, niech wiedzą, że mogą, gdy dopadnie ich już bezlitosna dorosłość.

Dzieciaki, sztuka, sport, tymczasowe radości – podróże, ale ta Atlantyda i tak tonie, przypomina ci o tym za rogiem domu…

[1]:

PS: A propos sztuki, muzyki w atmosferze zahaczającej o s-f. Oskar ze Steezem, czyli PRO8L3M w tym roku wydali album „Fight Club”, a w poprzednim video z 50 minutami swojej muzyki w, hm, futurystycznym, a jednocześnie ulicznym klimacie – „realitycheck”. Premiera miała miejsce 12 grudnia 2020 na Canal+, dziś w aplikacji online Canalu możecie obejrzeć cały film. Z Pro8l3mem mam ten problem, że ich teksty to nie mój świat, przynajmniej dzisiaj, ale dobrze ten swój świat chłopaki oddają – jestem otwarty na takie projekty, więc oglądało i słuchało się bardzo dobrze, porządna robota, oby jak najwięcej takich produkcji od składów starannie dbających o klimat. O pokazanie, że żyjemy w upadłym świecie, nawet jeśli mu się w pewien sposób hołduje…

Piękny świat (3) Medziugorie Kravica Makarska

Medziugorie, Medjugorie… nie spotkałem miejscowości, która miałaby tyle różnych pisowni swojej nazwy, wypisałem zaledwie dwie, a istnieje więcej. Która jest w pełni poprawna? Nie wiem, zostańmy przy swojsko brzmiącej Medziugorie. Jest to znane w całym chrześcijańskim świecie miejsce, niezatwierdzonych jeszcze oficjalnie przez Kościół, objawień maryjnych. Nie rozumiem, nie przyjmuję na 100%, ale też nie odrzucam.

Śp. ksiądz Pawlukiewicz nauczał w jednym ze swoich wspaniałych kazań, że wprawdzie nie rozumie jak od podszewki działa komputer, ale z niego korzysta, bo sprzęt ten spełnia swą rolę. Dodał, że podobnie jest z chrześcijaństwem – nikt do końca nie rozumie całej Biblii, wszystkich nauk Jezusa, ale nie wyrzuca jej, jeśli wie, że to wszystko działa. W jaki sposób działa? Wierząc sercem, duchem, jesteś szczęśliwszym człowiekiem, wolnym od nienawiści, zazdrości, żądzy zemsty, bezmyślnego podążania za namiętnościami – człowiek modlitwy daleki jest od rozwijania w sobie myśli i uczuć zmieniających nas w kłębek nerwów. To a propos Pisma Świętego i nauki Kościoła, objawienia prywatne to już inna para kaloszy – można w nie wierzyć, można odrzucać. Do Medziugorie można pielgrzymować, albo nie – zarzucając mu komercyjność.

Wolę ukryte klasztory, gdzieś na uboczu, z żyjącymi wg surowej reguły mnichami, ale w Medziugorie miałem okazję być już dwa razy podczas wizyt w okolicy – raz na wakacjach w Chorwacji, a dawniej przy okazji zawodów sportowych w Bośni i Hercegowinie. Za pierwszym razem na szybko obszedłem tą miejscowość, teraz spędziłem tam więcej czasu, ale jeśli będzie „do trzech razy sztuka” – wrócę tam tylko na jakieś większe wydarzenie. Dlaczego?

Bo w Medziugorie nie ma, prócz samej historii objawień, nic ciekawego. Owszem, jest ładnie, ale biorąc pod uwagę widoki w Bośni oraz w pobliskiej Chorwacji (z wakacyjnego kurortu jechałem do Medziugorie godzinę) – nie zastaniemy tam nic szczególnego. No, prócz niezłych podróbek Stone Island, na którą się skusiłem, heh. No właśnie – Medziugorie to głównie stragany z podróbkami oraz z religijnym kiczem. Cenię sobie ikony, literaturę, ale niewiele z tego znalazłem i w efekcie nie kupiłem niczego. Nie o to w tym wszystkim powinno chodzić. Podobne rzeczy kupisz w Licheniu.

Drugi raz modliłem się w słynnym kościele o dwóch wieżach – parafii św. Jakuba. Dookoła znajduje się kilkadziesiąt konfesjonałów wraz z informacją w jakim języku można się spowiadać. Niestety drugi raz nie było tam kapłana – ani jednego przez kilka godzin! Rozumiem, że był dzień powszedni, ale uważam, że w takim miejscu zawsze powinien być jakiś „dyżur” – to wszak miejsce odwiedzane przez turystów przez cały rok. Może nie ma ich na raz kilka tysięcy, ale dziesiątki takich jak ja kręciły się po terenie świątyni i… nic. Moim zdaniem z Medziugorie powinno być jak ze szpitalem – zawsze czynny, zawsze otwarty, przynajmniej jedna osoba na zmianie. Niestety… masa ludzi obsługuje stanowiska z pamiątkami, podczas dwóch wizyt żadna osoba w godzinach ranno-popołudniowych nie obsługiwała wiernych. A kościół? Jak to kościół, tyle że modlą się w nim osoby, które mają mieć szczególne widzenia. Jestem tam m.in. z osobą niewierzącą, która przekonuje mnie, że z Medziugorie jest tak jak ze złotym pociągiem z Wałbrzycha. Jeśli chodzi o objawienia – takie opinie będą zawsze żywe. Przeczytałem na ten temat dwie, trzy książki i nadal nic nie wiem, bo wiedzieć tego się po prostu nie da.

Razem wspinamy się na górę objawień. Tu także zwiedzać można głównie duchem, bo to bośniacka górka jak to górka… Wspinasz się po wygładzonych skałach, mijasz pomniki z dwoma tajemnicami różańca. Po około pół godzinie docierasz do wizerunku Matki Bożej, która właśnie tam ma ukazywać się grupie Bośniaków. Fakt faktem modlitwa w takim miejscu ma dodatkowy smaczek – jeśli można to tak nazwać.

Wyspowiadałem się dopiero w chorwackiej miejscowości Makarska, po angielsku, tamtejszy malowniczy kościółek na rynku również możecie zobaczyć na zdjęciu. Wchodzę do konfesjonału i swoim bardziej podstawowym niż w podstawówce angielskim pytam, czy mogę wyspowiadać się po angielsku – ksiądz się śmiał i bardzo dobrym angielskim odpowiedział, że jak nie umiem po chorwacku to mam mówić po angielsku. Język wiary jest uniwersalny, nawet kiedy Bóg łapał się za głowę słysząc jak nieudolnie opisuję niektóre grzechy.

A propos Makarska, warto wspomnieć o trzech krzyżach na skalistej górze. Wszedłem tam kilkukrotnie, z takim widokiem jak widzicie na dodanych materiałach słuchając sobie muzyki. Noon brzmi jeszcze lepiej z morzem po prawej, górami dookoła i z widokiem zachodzącego słońca. Piękny świat.

Wracając do Bośni i Hercegowiny. Jadąc z Medziugorie do Chorwacji trzeba zajechać nad wodospady Kravica. 10 euro za wejście, ale widoki otrzymamy nieprzeciętne, a jest tam też możliwość kąpieli i punkty gastronomiczne. Wiszą flagi chorwackie, ale spotkaliśmy również bardzo ortodoksyjnych muzułmanów, jak zwykle współczując kobietom – nie tylko burek przy czterdziestu stopniach w słońcu.

Podróżując szukam po pierwsze atrakcji związanych ze sportem, po drugie z wiarą, po trzecie pięknych widoków, miejsc. Okolice Splitu, pobliska BiH z pewnością mogą dostarczyć każdej z nich, ale raczej szybko nie wrócę w te okolice – trzeba odkrywać dalej.

Futbol wrócił do domu… i ma się tam świetnie!

Piłka nożna jest piękna. W czasach wirusa, kiedy wiele branż narzeka i straszy, że zaraz się zwinie, piłkarze dali najlepsze Mistrzostwa Europy w historii (nie tylko wg mnie, jest to również opinia części dziennikarzy), kibice też wypadli nienajgorzej. W międzyczasie pojawił się wątek niesprawiedliwości związany z miejscami rozgrywania meczów. Prawdziwy…, ale oglądając te mistrzostwa miałem pozytywne wrażenie, że – paradoksalnie w czasach covidowych – reprezentacyjny futbol na najwyższym poziomie został oddany kibicom, nie tylko grupkom fanatyków-wyjazdowiczów (Węgrzy, jak wiadomo, są dziś poza wszelką klasyfikacją), czy stadom bogatych pikników, których stać na latanie po Katarach.

Niektórzy mówią, że Anglia gra brzydko, inni że kadrę tą tworzą rozpieszczone gwiazdki ze złotymi klopami (kto zna całą historię Reheena Sterlinga i jego rodziny, pewnie inaczej podchodzi do tematu…), jest w tym trochę prawdy, ale któż nie miał ciarek widząc dziką radość wyspiarzy po bramkach na Wembley? Kto nie oglądał „tego momentu” z Anglia – Niemcy niech jak najszybciej odpali link: Anglia – Niemcy radość po golu. Tak ma być na dużych imprezach! Kiedy ostatnio cieszyliście się w ten sposób po jakiejkolwiek bramce, kiedy była ranga i atmosfera? Czy to nie jest bliższe ideału niżeli szejkowie, czekający w swoich lożach na MŚ’2022, lub banda clownów- okazyjnych (bo dostali bilety od korpo) pikników ubranych w cyrkowe czapki?

To magiczne słowo – Wembley –, wygrywający na nim przy pełnym stadionie Angole, szalejący z radości, ubrani casualowo, lub w reprezentacyjne koszulki, zakochani w piłce i w piwie specyficzni brytyjscy fanatycy. Futbol wrócił do domu i trzeba przy okazji Euro 2020 podkreślić – ma się tam świetnie. Wolę zobaczyć to niż mecz na neutralnym terenie, tak już mam. Nie, nie powinno to stać się standardem, ale wyciągajmy plusy, jest specyficzny czas covidowy, eksplozja szaleństwa była potrzebna całemu środowisku. Byli potrzebni ultrasi Węgier, byli potrzebni brytyjscy patole. W jednym z ogródków piwnych w Anglii jeden miejscowy dostał z ekstazy po bramce padaczki. Jan Paweł II mówiąc o tym, że piłka nożna jest najważniejszą ze spraw nieważnych, powiedział stanowczo za mało. To ciągle żyje, ale czy w Polsce… mam pewne wątpliwości.

Za chwilę Katar, gdzie widz będzie miał wrażenie oglądania piłki w kraju, w którym w ogóle nie czują tego klimatu. Szalone wyrazy twarzy naćpanych piłką (i pewnie nie tylko) Anglików, lecące w górę kufle mogą przez jakiś czas się nie powtórzyć. A że ściany ich niosą? No pewnie niosą… każda impreza ma swoje kontrowersje.

Wracając do sposobu gry reprezentacji Anglii – kłóciłbym się o to rzekome brzydactwo, podczas półfinału z Danią pokazali niesamowite parcie do przodu, drugą połowę i dogrywkę praktycznie siedzieli w polu karnym Duńczyków. Mają swój konsekwentny styl gry, który daje efekt. Posiadają zawodników (znowu: Sterling), którzy w dogrywce półfinału robią sprinty jakby dopiero co zeszli z rozgrzewki.

Lubię Włochy jako kraj (stolicę wiary, skuterów), kolebkę sceny ultras, ale w niedzielnym finale bardziej sprzyjam Anglii. Za futbol, za styl casual, za rozpowszechnienie na trybunach marki Stone Island, za szczerą furię kibiców po bramkach, chociaż wiem, że dla czytelnika to co piszę może nie mieć żadnego sensu… Cóż, oddycham Euro tak jak lubię, mając już kupione bilety na mecze w Polsce, bo jednak co na żywo, to na żywo.

PS: A propos „na żywo”. Śmieszne jest to dawanie ludowi igrzysk, zwiększanie frekwencji i luzowanie obostrzeń wraz z kolejnymi etapami Mistrzostw Europy mimo covid-19. Może tak byśmy dali sobie spokój z tym cyrkiem na stałe i otworzyli wszystko?

PPS: Bijąca ostatnio rekordy popularności grupa Kibicowskie Wyspy, polecam: Link do grupy.

Piękny świat (2) Makarska/Split

Znalazłem miejsce w cieniu na kamienistej plaży. Właśnie wyjąłem zeszyt i pomyślałem jak tu pięknie i pustawo, teraz mogę skupić się na literkach. W tym momencie dynamicznym krokiem wychodzą przede mnie dwie blondynki, a gdy kolejny raz podnoszę wzrok, jedna z nich tyłem pompuje wielki materac. Widzę jedynie dynamiczne ruchy rękami w dół i w górę, podskakujący tyłek, który niemal mnie wachluje i piersi falujące po bokach.

– Panie, ale żeś je pięknie stworzył! – jedną nogą pozostaję jeszcze po jasnej stronie wyobraźni, ale dopiero, co usiadłem, o brajdaszkowie moi, kamienie nie zaczęły nawet uwierać w dupsko.

– Bądź mężczyzną i walcz – mówią kapłani.

– Bądź mężczyzną i nie walcz – mówią wszyscy inni.

Siedzę, śmieję się do klaszczących pośladków, przychodzi na myśl kilka komentarzy, jej chłopak już krzywo patrzy.

Jednym z głównych tekstów mojej żony jest:

– Nie, tego nie wypowiadaj, to tylko ty rozumiesz.

Może to jedno z tych. Milczę.

Na szczęście świat też jest piękny.

Nie była tak mocna, tak gęsta jak w mojej polskiej miejscówce, ale shisha w Makarskiej, palona kilka metrów od morza i tak smakowała wyśmienicie. Rzut okiem na zieloną wodę, rzut okiem na kamienistą górę wystającą zza rzędów apartamentów, rzut oka na unoszącą się w kierunku błękitnego nieba chmurę. Myślę sobie, że do pełni szczęścia brakuje tylko wrzucenia na luz przez całą populację i nieodłącznie związanego z tym powszechnego dobrobytu oraz samoakceptacji, ale tak naiwne pragnienia można mieć jedynie tutaj, w jednym z ziemskich rajów.

Żyjemy na tak pięknej ziemi, po cholerę psujemy sobie humor?

Do pełni szczęścia brakuje także meczu na żywo, ale trwa Euro 2020, więc przynajmniej są namiastki. Oglądam Hiszpania – Chorwacja z miejscowymi w przybrzeżnych barach, po tym jak ich drużyna z 1:3 wyciąga na 3:3 odpalają nawet race, ludzie biegną z plaży zobaczyć powtórkę. To był ciekawy dzień na Mistrzostwach Europy, odpadają wicemistrzowie i mistrzowie świata. Uśmiecham się, gdy w hiszpańskich piłkarzy lecą butelki z wodą, bo jednak ciągnie do starego… Spokój i piękno często okazują się niewystarczające, sami się popsuliśmy.

Pojechałem do Splitu, odwiedzić pusty stadion Hajduka, fotografować graffiti, poczuć chociaż 5% klimatu, który poczuję po starcie sezonu w Polsce. Split robi wrażenie, prawdziwy duch ultra połączony z upałem i urokiem okolicy. Bary, skutery, morze, imprezy, świątynie katolickie, wszechobecny herb Hajduka i zaprzyjaźnionego z nim Górnika Zabrze. Nie są to moje sympatie, ale fajnie tam mają, dobrze to wygląda, połączenie brudnego futbolu z bajecznym krajobrazem. Prócz prostych napisów, nazwałbym je stylem włoskim, są wrzuty prezentujące całą gamę wartości – POW, wolność dla pirotechników, mentalita ultras. Pomalowane mury, knajpy, przystanki. Widać ludzi w barwach, gadżety miejscowego klubu i kadry na bazarach, w sklepach. Przetrzepałem internet, Hajduk gra sparing ze Śląskiem, ale na zgrupowaniu ponad 700 km stąd, mimo wszystko nie opłaca się jechać na takie coś. Pozostaje plaża, woda, góry, upał.

Znajomy pyta o to wszystko i sam wysyła fotki z Kairu, gdzie chodzą w kilka osób po slumsach. Ruszyliśmy dupy w ostatnich latach, świat jest na wyciągnięcie ręki, nie tylko manifestowanie w Polsce. To rozładowuje frustracje, mamy perspektywy ciekawych przeżyć, to nie to samo, co gnicie pod blokiem w latach dziewięćdziesiątych. Korzystamy z globalizmu, z kapitalizmu, cokolwiek byśmy o nich nie mówili. Wszędzie jednak patrzymy po murach – patrzymy kto tu tak naprawdę siedzi, tak jak my siedzieliśmy kiedyś u siebie na dzielnicach… Większość tego nie rozumie, ale to dla nas nieodłączna część pięknego świata.

(od)Leć na swojej wysokości

Kupiłem skuter, który jeździ pinć na godzinę.

Od większości facetów różni mnie to, że do niedawna nie ciągnęło mnie do motoryzacji, a że „posiadanie tego, co należy posiadać” nie jest dla mnie żadnym argumentem i stylem życia, do dzisiaj nie zrobiłem prawka. Przyznam – żałuję i zrobię, ale to taka deklaracja bez daty.

Ma to wszystko swoje plusy, teraz jadąc włoskim dwuśladem pinć na godzinę, cieszę się jak dziecko, jakbym dosiadł co najmniej Harleya Davidsona i wiózł na jego tyle przytuloną piersiami Salmę Hayek, żeby skurwysyny mogły trąbić i mnie podziwiać. Mała rzecz, a cieszy, o brajdaszkowie moi, emocje pewnie podobne, muchy w ryju te same, a wydałem na to – dzięki młodzieńczemu przymuleniu i odlotom – dziwincet złotych, a nie dziwincet tysięcy, co jest logiczne, bo ich nie posiadam.

Jak sobie pościelisz tak się wyśpisz, ale zadbaj o to, aby był to miły sen.

Nie dojadę wprawdzie na Adriatyk, co najwyżej na podmiejskie bajoro zwane górnolotnie jeziorem, ale od czegoś trzeba zacząć. Niektórzy marzący o lataniu dolecą na księżyc, a inni wylecą tylko z kolejnej roboty za tysiunc złotych, albo na bruk kamienicy, bo jakiś kolo zapragnął ją sobie kupić. Nie wyrywam włosów z głowy (nie tylko dlatego, że jestem łysy), bo ktoś ma lepiej – niech każdy lata na swojej wysokości, tak miało być.

I tylko to ocenianie, porównywanie, choroba społeczna.

Dużo mówi się o tym, że bogaci powinni szanować biednych, a mało o biednych, którzy powinni mieć więcej szacunku i sympatii do bogatych. To, że ktoś jest bogaty i nie ma serca, a ten biedny to niby taki szlachetny i prawilny jest bzdurą. Też głosiłem podobne uliczne przekonania, za czasu pierwszego polskiego rapu, ale życie pokazało coś innego. Ludzie ogarnięci, którym nie brakuje – ci normalni – dużo częściej rozumieją, pomagają, zwracają uwagę. Sprawa jest prosta – jeśli pracą ogarnąłeś życie i to na dobrym poziomie, nie masz tylu powodów do ciągłego myślenia o tym jak jest ci źle i ciągłego szukania powodów do zazdrości.

Życiowa statystyka jest nieubłagana – ludzie, którzy z jakiegoś powodu zaangażowali się w rzeczy mi bliskie, lub zauważyli coś ważnego, mieli hajs, trzymali poziom. Chciałbym pisać dużo o szlachetności nizin, ale jeśli ktoś ma hejtować to, że jesteś szczęśliwy, zazdrościć, kręcić afery – są to zazwyczaj (nie zawsze) ludzie, którym się nie powiodło.

Skuter z Francji (cholera wie czy nie kradziony), Harley prosto z salonu, osoba, której nie stać na miejską hulajnogę… Patrz na serce.

Tylko się nie zapatrz, bo trzeba też ogarniać.

Rozbudzone ambicje mają swoje plusy i minusy. Z jednej strony nie można żyć jak Leo z „Różowych lat 70”, z drugiej ten pożar może się niebezpiecznie rozprzestrzenić. Kiedy trenowałem sobie beztrosko jako zawodnik cieszył mnie każdy trening, czas na obozach, wszystko było jedną wielką pasją i przy okazji beką. Jako trener i współwłaściciel klubu czuję to wszystko tylko od czasu do czasu, ale już na pierwszy plan przebija się wynik, polityka związana ze związkami sportowymi, to czy zawodnicy dobrze pokażą się na tle innych. Owo „na tle innych” to właśnie rozbudzona ambicja w moim zawodzie, ale wszędzie podobnie ta chora myśl zabija wszystko, chyba że w porę się skapniesz i zobaczysz jak tracisz coś cenniejszego.

Chwilę. Dostrzeganie pozytywów.

O ile beztroski zakochany człowiek po prostu nie dostrzega syfu, zakorzeniony i odpowiedzialny za coś musi nauczyć się cieszyć mimo go.

PS: Na fotce lecący z trybun skuter. Mecz Inter Mediolan – Atalanta Bergamo.

Każda impreza ma w sobie COŚ. Euro 2020 miało Węgrów!

„LMBT? Nein, danke!” – taki transparent, wraz ze znanym symbolem „zakazu pedałowania” pokazali Węgrzy w odpowiedzi na tęczowe szaleństwo w Monachium. Podczas hymnów miało się wrażenie, że za piłkarzami Niemiec uniesionych jest więcej tęczowych flag niż niemieckich. Gdy grano hymn Madziarów jeden z miejscowych ustał przed nimi z flagą ruchu LGBT+. Odpowiedzią władz Budapesztu na oszpecenie Monachium flagami tęczy było podświetlenie stadionu oraz niektórych budynków w węgierskich barwach narodowych.

Trybuny podczas Euro 2020 to jakaś karykatura kibicowania, nie tylko pod względem zaostrzeń covidowych. Węgrzy przypomnieli jak wygląda normalność. Nie chodzi tylko o doping na pełnym stadionie w Budapeszcie, ale także o wyjazd do Monachium. Już nie tak liczna, lecz nadal świetnie słyszalna grupa gości uformowała tradycyjny młyn za jedną z bramek, wywiesiła kibicowskie flagi, zresztą ponownie znalazło się wśród nich miejsce dla orzełka w koronie. Pochody w asyście pirotechniki z meczów na Węgrzech wyglądały jak corteo najlepszych klubowych grup ultras. Podczas pierwszej połowy w Monachium miało miejsce oberwanie chmury, widać było jak tęczowe pachołki burmistrza uciekają pod dach, a Węgrzy oczywiście jechali swoje w tej ulewie. Eh, jakie to ultra-normalne, a jak dawno tego nie było…

Fenomen Brygady Karpackiej znany jest nie od dziś, ale pierwszy raz pokazali się na jednej z największych piłkarskich imprez świata i reprezentowali stare wartości godnie. Oby na tyle godnie, że reszcie Europy zrobiło się głupio. Niech nas zainspirują, pokażą, że jeszcze to wszystko nie zginęło i nadal można, nawet w czasie restrykcji, nawet w czasie wirusa. Nadal można co? Podchodzić do futbolu jak do pasji, a nie do interesów. Latami to Polacy inspirowali Węgrów, atmosferą, marszami, teraz czas na rewanż od bratanków.

Wreszcie piłkarze. Madziarzy awansowali na Euro po dwóch rundach play-off, dostali się na Mistrzostwach Europy z oferty last minute. Trafili do grupy śmierci z Niemcami, Francją i Portugalią, a zatem wszyscy szybko skazali ich na pożarcie. Tymczasem urwali punkty Szwabom (2:2) i Żabojadom (1:1), z kumplami Cristiano też grali nieźle, ale tama pękła i skończyło się na 0:3. Węgrzy podobnie jak Polacy zatrudniają zagranicznego trenera (nasz wygrał jedynie z Andorą…), ale w przeciwieństwie do Paulo Sousy, Marco Rossi prowadził Madziarów (od 2018 roku) w 32 spotkaniach, w których tylko 10 razy schodzili z boiska pokonani. Węgrzy są drużyną, poukładaną ekipą, która wychodzi na murawę wygrać z każdym i nawet jeśli się nie uda, nie wygląda przy tym jak grupa chłopaczków, która wczoraj pierwszy raz ze sobą trenowała. Na papierze byli dużo słabsi od każdego rywala, ale wychodzili na murawę bez kompleksów – wygrać. Odpali z turnieju, lecz głowy mają uniesione wysoko, a mecze o wszystko dostarczyły jakże innych wrażeń w Warszawie i Budapeszcie. My od drugiej minuty przegrywaliśmy ze Szwecją (rekord najszybciej straconej bramki na Euro 2020 należy do biało-czerwonych), Madziarzy dwukrotnie wychodzili na prowadzenie w spotkaniu z Niemcami i prawie (84 minuta!) posłali ich do domu, na własnym stadionie, jeszcze sześć minut, a brzydale musieliby się pocieszać sobie znanymi-tęczowymi sposobami…

Każda wielka impreza, mimo piknikowego charakteru, ma w sobie COŚ, co się zapamięta i nie chodzi tu o zwycięzcę. Euro 2020 już posiada swoją legendę – Węgrów i ich fanów, które niestety, podobnie jak Polska, zakończyły już ten turniej. Czekam na listopadowy mecz eliminacyjny w Warszawie i zrobię wszystko, by na nim być…

Niemcy 2:2 Węgry (obszerny skrót)

UEFA plus MKOI minus? No, prawie…

Wznoszę toast mleczkiem i witam Was ponownie podczas Ojro 2020, o brajdaszkowie moi, sportowi maniacy.

Nie wierzę, ale muszę to napisać – plus dla UEFA! Nie zgodziła się na podświetlenie stadionu Bayernu na tęczowo podczas meczu Niemcy – Węgry. Problemy za tęczową opaskę miał także kapitan niemieckiej reprezentacji. Cóż, Szwabów do końca pojebało, kto odwiedził tamtejsze stadiony już dawno miał okazję się skapnąć. UEFA zrozumiała, że LGBT+ to ruch, a nie ludzie i nie daje mu przesadzić z propagandą. Pozostało im cofnięcie uznania niepodległego Kosova i szereg innych spraw, ale może chłopaki dopiero się rozkręcają, hłe hłe.

A tak na poważnie – lepsze zakazanie wszystkiego (stewardom na Euro miał przeszkadzać nawet znaczek Polski Walczącej…) niż wyłącznie prawicowego. Wiadomo, że jeśli będą miały być eksponowane poglądy prawicowe, pokażą je kibice (jeśli będzie zakaz, znajdą sposób jak…), a za te lewicowe manifesty biorą się raczej panowie piłkarze i działacze (opaska kapitana plus próba podświetlenia stadionu), taki jest aktualnie trend światopoglądowy – można powalczyć o „równość” (o której za chwilę…). Plecie się bzdury o powiązaniu węgierskich ultras z rządem, a tymczasem burmistrz Monachium chce rozdawać w dniu meczu tęczowe chorągiewki, przystraja budynki, autobusy… Kto tu jest „ramieniem polityków”…, hę wy brzydcy niemcowie?

„Niemcy wiedzą co może się stać, gdy kogoś –wykluczamy–, bo przeżyły rządy Adolfa!”…? Mam wrażenie, że jest dokładnie odwrotnie. Nie wyciągnęli odpowiednich wniosków, bo dyktat każdego światopoglądu jest niebezpieczny, czy dla ludzi (np. wykluczanie myślących inaczej o tęczy… Albo idę sobie ostatnio na mszę na warszawskiej Ochocie, a tam witają mnie napisy „wypierdalać” napisane na chodniku pod kościołem, czy to nie jest spirala nienawiści?), czy dla… sportu.

Jak poinformowały główne media (m.in. Polsat Sport) na Igrzyskach Olimpijskich (oficjalnie 2020) w Tokio (start w lipcu 2021) pojawi się pierwszy w historii tej imprezy transseksualista. Jako pierwsze na przestrzał poszło podnoszenie ciężarów. Gavin Hubbard uważający się za Laurel Hubbard będzie uczestniczyć w kobiecych zawodach sztangistek w kategorii +87 kilogramów! Ciekawe, czy związki sportowe uważają to za uczciwe, lecz kto odważy się skrytykować „ludzi” (nie, nie…, wcale to nie jest ruch polityczny!) spod znaku tęczy? Póki co odezwała się belgijska zawodniczka Anna Vanbellinghen, która dopuszczenie Hubbarda do startu kobiet uznała za niesprawiedliwe względem innych sportowców. To tak oczywiste, a tak wiele odwagi potrzeba, by to wypowiedzieć! Czy tego już „Niemcy, którzy wiele w historii widzieli” nie uważają za niebezpieczne? (…) to ja pomyślałem sobie: a niech was piekło i szlag trafi, a jeżeli wy wszyscy jesteście po stronie dobra, to ja cieszę się, że po tej drugiej („Mechaniczna Pomarańcza”). Lata temu komik Andy Kaufman robił sobie jaja walcząc w wrestlingu z kobietami, dzisiaj te jaja podaje się nam na poważnie…

Między innymi po tego typu absurdach nie trudno o wniosek, że niepozorne hasła o „homofobii” to kolejny bełkot dla ciemnej masy, która uważa się za oświeconą, bo płynie z prądem. Nie twierdzę, że nie powinno się dyskutować o prawach (każdego) człowieka, ale LGBT+ to ruch polityczny z planem marszu przez instytucje – także sportowe, marszu przez wszystko, ruch prawdziwie rewolucyjny.

„Wszyscy równi”… tak ładnie to brzmi, a skoro „wszyscy równi” to np. dlaczego facet nie może rywalizować z kobietami? To jest właśnie różnica między ruchem, a ludźmi, między tolerancją, a aktywizmem. Ciemna masa mówi, że „tak musi być” i jest to zgodne z duchem czasu, tyle że przypadkiem, heh, za tym „duchem czasu” stoi olbrzymia kasa, programy i kampanie…

UEFA mały plus, Międzynarodowy Komitet Olimpijski wielki minus, aczkolwiek ta pierwsza nie jest do końca konsekwentna w kwestii gestów piłkarzy dla Black Lives Matter. Jeśli to nie jest gest polityczny, a znaczek PW nim jest, to coś tu jeszcze nie działa…

Aktualizacja: Mały plusik dla UEFA szybko został przyćmiony ich oświadczeniem i zmienieniem koloru loga na tęczowy. Szybko zaczęli się tłumaczyć…

PS: Euro trwa. „Przegląd Sportowy” z 21 czerwca i Anglicy podpalający skrojoną Szkotom flagę.

Normalne w całej Europie, ale czytając takie newsy zastanawiam się, czy ciemna masa skapnęła się już, że -nigdzie sobie nie poradzili-, a hasła o „wstydzie za polską hołotę, która jak zwykle musiała narozrabiać” rzucane po każdym incydencie z udziałem Polaków, były podszyte kompleksami, które nie wiadomo czemu czują względem innych narodów…

Dobrych meczyków brajdaszkowie! Niech zwyciężą Polska i Węgry!

A czy ja jestem człowiekiem? Węgrzy na Euro 2020!

Euro to piknikowa impreza, ale jak zwykle ma swoje smaczki. Tym razem są powiązane z polityką. Nowe prawo na Węgrzech nie tylko zaostrza kary za przestępstwa o charakterze pedofilskim, ale także – wbrew trendom współczesnego świata – zakazuje homoseksualnej propagandy w szkołach i mediach! LGBT+ to masowy ruch, oczywiście – nawiązując do wyrywanej z kontekstu wypowiedzi prezydenta Dudy – składający się z ludzi, ale jednak ruch skupiający politycznych aktywistów, którzy nie mogą zrozumieć i nie tolerują tego, że część świata myśli inaczej na temat ich postulatów. Rząd Orbana chce chronić przed tym ruchem swoich obywateli, czym rzecz jasna wywołał na Zachodzie burzę. Ustawa została przegłosowana w zeszłym tygodniu dzięki głosom rządzącego Fideszu, ale i posłów bliższego kibicom Jobbiku, który wyłamał się z bojkotu reszty opozycji (pozostali deputowani postanowili w proteście opuścić salę obrad).

Węgierska burza nie ominęła Euro 2020. W środę 23 czerwca odbędzie się nie tylko mecz Szwecja – Polska (18:00), ale także Niemcy – Węgry (21:00). Burmistrz Monachium Dieter Reiter zapowiedział, że zwróci się w tym tygodniu do UEFA z prośbą o pozwolenie na oświetlenie stadionu Bayernu kolorami LGBT+, jako znak przeciwko węgierskiej „homofobii i nietolerancji”. Oczywiście nie uznaje tego za ruch polityczny, a za głos ludzi, jakbym na przykład ja nie był człowiekiem. Chodzi nie tylko o węgierskie prawo, ale także o transparent węgierskich kibiców na meczu.

Węgrzy dopiero co zachwycili kibiców na całym świecie świetną postawą przeciwko Francji, z którą ostatecznie zremisowali 1:1. Jeszcze bardziej niż gra piłkarzy mogła jednak zachwycać atmosfera w Budapeszcie, przypominająca stary dobry klimat na meczach. Na piłce reprezentacyjnej są fenomenem. Za bramką tysiące węgierskich fanatyków prowadziło niesamowity jak na warunki reprezentacyjne doping, a jedną z flag wiszących przed młynem bratanków zdobił polski orzeł w koronie. Jeśli ktoś jakimś cudem nie wie czemu, polecam artykuł z majowego numeru „To My Kibice”:

W pochodzie na mecz Węgrzy nieśli flagę z przekreślonym piłkarzem klękającym w ramach akcji Black Lives Matter, a na stadionie wygwizdali klęczących graczy gości. Tym samym są na tej imprezie jedyną tak wyrazistą opozycją wobec trendów światopoglądowych lansowanych w – także piłkarskim – świecie.

Ma miejsce duża presja, by przekonać społeczeństwo, że takie ruchy jak LGBT+, czy BLM po prostu reprezentują „ludzi”, ale to nie prawda. Nie trzeba od razu chcieć otwierać obozów koncentracyjnych, by nie zgadzać się na rewolucję w kwestii rodziny, nie trzeba chcieć zabijać czarnych, aby ich wszystkich nie zapraszać pod swój dom. Jedna z głównych postaci tego ruchu kupiła dom w spokojnej okolicy zamieszkałej przez białych, o czym informowały niektóre media. Są ludzie (podkreślenie nieprzypadkowe), którzy uznają ruch Black Lives Matter za rasistowski, tyle że w drugą stronę, a LGBT+ za zamach na chrześcijański fundament Europy i moralność, twierdząc, że to takie ruchy chcą zakazać wolności słowa, czego przykładem jest np. egzekwowanie politycznej poprawności we Francji (zakaz noszenia krzyżyków w szkołach i urzędach publicznych itp.).

Na wcześniejszym meczu „grupy śmierci”, Węgry – Portugalia, miejscowi ultras zaprezentowali choreografię przypominającą te z rozgrywek ligowych, o co na imprezach typu Euro trudno. Możliwe, że pod względem kibicowskim nikt nigdy nie pokazał się na Mistrzostwach Europy tak dobrze jak Węgrzy w Budapeszcie. Gdyby media były obiektywne przeważałyby głosy zachwytu nad atmosferą, niestety dla nich, kibice z Węgier reprezentują drugą stronę światopoglądowej barykady, więc prędzej można natknąć się na głosy o „skandalach” w związku z transparentami niż na przyznanie, że pozamiatali w temacie dopingu dla swojej kadry, w której – tak na marginesie – występuje naturalizowany, czarnoskóry pomocnik gwadelupskiego pochodzenia (Loïc Négo). Kwestia naturalizacji, a więc bezsensowny zabieg zmieniający reprezentacje narodowe w kluby mogące robić ruchy na zasadzie transferów to osobny temat – również będący tabu dla politycznie poprawnych mediów.

W eliminacjach na Mistrzostwa Świata 2022, które zostaną rozegrane w Katarze (co zresztą również wzbudza, innego typu, kontrowersje) Polska znalazła się w grupie z Węgrami. Mecz z bratankami w Polsce zostanie rozegrany 15 listopada o 20:45. Na poniższym filmiku słychać jak Węgrzy przed meczem Euro 2020 krzyczą „Polska”, co oczywiście nie jest niczym nowym. Sam miałem okazję być na meczu w Budapeszcie, kilka dni nocując u Węgrów, więc przekonałem się jak nas tam lubią. Ba, widząc biało-czerwone barwy zaczepiła mnie nawet jakaś pani w średnim wieku, rozkładając ramiona i krzycząc wzruszona „dwa braty…”. Chętnie bym tam wrócił.

To takie obrazki sprawiają, że się chce – że chce się kibicować. Oglądałem mecze Polaków, w tym remis z Hiszpanią, cieszę się, że jesteśmy w grze, ale klimat na kadrze od dawna mi się nie podoba i przekłada się na brak większej więzi z kadrą. Też mamy wiele wartości, które moglibyśmy prezentować na trybunach, niestety inne wartości wygrały i odpuściliśmy… Oby nie na stałe.

Węgrom życzę zaś przeciwnie – oby taki klimat się utrzymał! Tam również istnieje opozycja do tradycyjnego węgierskiego światopoglądu, kiedy wprowadzano wspomnianą ustawę pod parlamentem miało protestować 10 tysięcy ludzi. To mimo wszystko niewiele, ale najwięcej propagandy płynie dzisiaj nie z ulic, a z popkultury, mediów, także szkoły – z tymi ostatnimi Węgry na razie sobie poradziły, ale globalna popkultura sączy się strumieniami… Trzeba sobie radzić, przecież nie odłączą Internetu. Poradzą sobie jeśli tradycyjne wartości nie będą tylko pustym hasłem na fladze, a częścią życia bratanków.

Trzymajcie się – i na Euro i na co dzień w politycznym bagienku. W środę dwa – nie jeden – ważne mecze!

Dotychczasowe mecze Węgrów na Euro 2020 i pełen stadion w tle: Węgry 0-3 PortugaliaWęgry 1-1 Francja.

Piękny świat (1) Cerkwie w okolicy Krynicy

„Bidne chryki. Mizerne drewniaki. Włożyłem podom i wyjrzałem do nich, przebrany za kochającego jedynaka” – mówił Alex, kiedy musiał porozmawiać z kimś spoza swoich klimatów. Ja wcale nie muszę tak myśleć i się przebierać, by z mniej bezpiecznych klimatów turystycznych, jak np. Exarchia, skoczyć do równie ekscytujących, lecz spokojnych i nieco zapominanych perełek krajobrazu naszego kraju – świątyń.

W 2020 roku przebywałem w Krynicy, która blaskiem swojej okolicy przypomina nam, że żyjemy w pięknej Polsce – pięknej, gdy tylko zechce nam się zapuścić gdzieś głębiej niż między parawany we Władysławowie, opuścić narzekający na zbyt zimne frytki tłum rodaków. Powietrze, przestrzeń!

Prawosławne cerkwie znajdziemy zarówno w samej Krynicy jak i w pobliskich wsiach i miasteczkach. Wchodzisz sobie pod górkę, a nagle zza drzew wyłaniają się specyficzne krzyże z dolną belką pod nogi. Krzyż ten kojarzy się wprawdzie ze wschodnim chrześcijaństwem, ale przecież „krzyż jest jeden” (tak powiedział mi pewien kapłan) i wytatuowałem sobie na ciele właśnie ten – „prawosławny”, mimo bycia katolikiem. Podoba mi się symbolika dolnej belki. Jeden jej koniec jest lekko podniesiony – wskazuje na niebo, dokąd udał się Dobry Łotr, a drugi opuszczony – wskazuje na piekło, miejsce dla drugiego łotra wiszącego obok Chrystusa, który do końca nie miał żadnego odruchu dobra. Przypomina mi to, że nawet łotr ma wybór między dobrem, a złem i jeśli wybierze miłość, grzechy zostaną mu wybaczone. Koreluje mi to nawet z całościowym podziwem dla… „Mechanicznej Pomarańczy”, chyba po prostu nie przepadam za ludźmi bez refleksji na temat zła, chowającymi się za rzekomo „twardymi zasadami”, będącymi często zwyczajnym zamknięciem oczu połączonym z głupim uparciem.

Wsiedliśmy rano w samochód, mając ze sobą mapkę okolicznych świątyń. W pół dnia dotarliśmy do ponad dwudziestu cerkwi, wcale nie robiąc wielkiej liczby kilometrów. Jak zwykle w takich przypadkach można było tylko żałować, że człowiek nie miał więcej czasu, by tam usiąść i pooddychać, pomodlić się. Pogoda i tereny sprzyjają refleksji i zatrzymaniu się w życiowym pędzie. My pędziliśmy, bo było co podziwiać, a czasu niewiele… jak prawie zawsze.

Większość cerkwi była drewniana, wręcz pachniała starością. Niestety, zważywszy na fakt, że są na odludziu, a wewnątrz znajdują się ikonostasy, zastaliśmy zamknięte drzwi. Kilku gospodarzy, popów mieszkających obok ze swoimi matuszkami, kręciło się akurat dookoła, udało się ich namówić do otwarcia świątyni. Tam każdy fan ikon, do których należę (zaliczyłem nawet półtora kursu i jedną napisałem) znajdzie się w raju i może podziwiać dziesiątki malunków w – moim zdaniem – najlepszym chrześcijańskim klimacie jaki powstał.

Najlepsze były te najbardziej ukryte cerkwie. Niesamowite, że jedziesz pomiędzy górami, skręcasz w zabitą dechami wioskę, po której kręcą się ludzie ze świata, który już – z perspektywy miejskiej – nie istnieje, a obok zwyczajnego gospodarstwa stoi drewniane dzieło sztuki. Rytm życia w tych miejscach różni się od naszego, był to czas dużej spiny na maseczki, a ujrzeć ją tam było niemożliwe, nawet u pani która opowiadała nam o historii tych ziem, natrafiliśmy bowiem na przydomowe… muzeum lokalnego rzemieślnictwa.

Lubię zwiedzanie ciekawych miejsc w metropoliach, ale one są tylko ciekawe. Okolice Krynicy i jej cerkwie są piękne, czuje się tam spokój i powolny rytm życia. Jeśli będziecie w okolicy – szlak cerkwi jest punktem obowiązkowym.

Ciekawy świat (1) Exarchia, czyli zakamarki Aten nie dla zwyczajnych turystów!

Kraj żyje przegranym meczem ze Słowacją. Najgorsze, że od lat reprezentacji Polski zdaje się brakować jaj, oglądając ich mam wrażenie, że nie reprezentują sobą klimatu mojego kraju (a może, patrząc na uległość, jednak tak?). Marko Arnautović świętował swoją bramkę przeciwko Macedończykom krzycząc, że „kupi tą pieprzoną Macedonię”! Jaki jest powód takiej reakcji na bramkę, która nie była nawet zwycięska (Austriacy prowadzili już wtedy 2:1), wciąż nie jest jasne, może po prostu testosteron mu tak podpowiedział? Oglądając biało-czerwonych ma się wrażenie, że zostali wykastrowani, jakby banda nieporadnych chłopców pojechała do Rosji na pożarcie, a jedyne na co było ich stać to „no dobra, spróbujmy” na początku drugiej połowy. Osobną kwestią jest wyśmianie kadry przez naród. Już po pierwszej połowie było wiadomo, że piłkarze przez miesiąc mogą nie odpalać komputerów, chyba że chcą popaść w depresję. Smutne to wszystko, podobnie jak „przymknięte” trybuny i poziom kibicowania, dopiero bratankowie z Węgier przypomnieli jak to się robi.

W kwietniu 2019 poleciałem z kumplem na trip do Grecji, ale nie w celu zwiedzania Akropolu, czy smażenia dupska na plaży, a właśnie poszukania dzikiego klimatu na greckich meczach i ulicach. Covid-19 zatrzymał turystykę, zamknął ciekawe miejscówki, dlatego dzisiaj, tuż przed czekającą mnie wycieczką (z aparatem w zakamarki, nie mogę się doczekać…) chciałbym wrócić do swojego ostatniego wypadu (nie licząc krótkich shotów, jak na mecz do Czech itd.) i powspominać kontakt z ciekawym światem.

W centrum Aten przywitał nas napis sprayem o „jebaniu turystów, a witaniu uchodźców”, cóż – nie czuliśmy się przynajmniej jakbyśmy z plastyku trafili do plastyku. Nie będę rozpisywał się na temat pozostałych miejsc w Atenach, o meczach (niestety nie trafiliśmy na zbyt dobry – jak na Greków – klimat, chociaż Panionios i graffiti wokół ich stadionu były bardzo klimatyczne), skupię się zatem na specyficznej dzielnicy stolicy – Exarchii. No właśnie, dzielnica niechętna piknikowym turystom, ale… my byliśmy przecież specyficznymi turystami, bez aparatów z lustrzanką i kapeluszy na łbach.

Exarchia to słynna dzielnica anarchistów blisko centrum Aten. Miejsce wielu starć z policją, która tam do jakiegoś czasu nie wjeżdżała, dopiero prawicowy rząd Grecji postanowił podobno coś z nimi zrobić – my trafiliśmy jeszcze na jako taki spokój. Wtedy najwidoczniej trwali we wniosku, że lepiej trzymać anarchistów w jednym miejscu i niech sobie żyją sami. I żyją, zajmując dziko pomieszczenia oraz nie odprowadzając podatków. Wody im nie odcinają, bo się boją. Dziwi mnie tylko, co tam robią knajpy z parasolkami znanych marek i czy one także nie płacą miastu? Dopóki nie pogadam z żadnym kumatym Grekiem nie dowiem się całej prawdy, blogerzy z zewnątrz mogą się wszak mylić i domyślać.

Pierwsze co się rzuca w oczy to graffiti. Jeśli myślałeś, że Twoje miasto jest popisane, otagowane, nie widziałeś Aten, których ulicznego klimatu Exarchia jest tylko (i aż) esencją! A klimat ten jest lewicowo-rewolucyjny oraz oczywiście kibicowski. W Polsce zbyt mało jest wrzutów, w których chodzi o aktualną sytuację polityczną, zbyt mało aktywizmu, ludzie nie upominają się już tak o swoje. Raczej czcimy bohaterów. Na Exarchii anarchistyczne jest wszystko. Niektóre plakaty to obwieszczenia dla mieszkańców, długie teksty z konkretnym przekazem wiszące na słupach i ścianach, jak niezależne gazety. Koleś wychodzi z psem i czyta sobie, co nowego w rewolucji ateńskiej. Zapatyści, wsparcie dla ludów języków arabskich w jakiejś ich sprawie, walka z G20, bezrobociem, oczywiście rasizmem… wszystko. Gazety na ścianach i słupach! Alternatywne źródła informacji i alternatywne podejście do poruszania się w demokracji i kapitalizmie. Odrębny świat, miasto w mieście!

W tym klimacie były sklepy z undergroundem, które znalazłem na dzielnicy anarchistów. Ten z zinami i książkami był bogato wyposażony w ciekawe tytuły, na które oczywiście nie szczędziłem euro-centów. Prowadził go dziadziuś-anarchista, taki mini-Marks, heh, i dwójka małolatów, która myślała, że jesteśmy ich lewicowymi przyjaciółmi-turystami, co oczywiście nie jest prawdą.

Kolejny sklep to miejscówka z płytami CD i winylami, prowadzona przez siwego sprzedawcę. Wisi tam szalik St. Pauli, zresztą na dzielni są też ich tagi obok tagów AEKu (mają ze sobą zgodę). Rock, metal, hardcore, dużo rzeczy obiektywnych światopoglądowo, ale jest i Madball, nawet z czasów chrześcijańskiego krzyża, mimo iż religii także dotyczy jeden z plakatów w sklepie i nie jest to opinia pozytywna. Przełykam ślinę, staram się nie ujawniać z sympatiami, ale czuję już na nich delikatnego nerwa.

Centrum to generalnie tereny kibiców Panathinaikosu, pełne tagów Gate 13, ale obok – na Exarchii – z kibicowskich graffiti znajduję jedynie konkretne prace AEKu Ateny, widzę też vlepki i starszego, konkretnego typa w ich bluzie pod miejscowym sklepem. Original 21 mają swój kącik, klimatyczne te prace i niewolne od polityki, oczywiście antyG20 i antyfaszystowskiej. Dużo tu motywów „wolnościowej piłki”, jakieś plakaty turniejów, sprzeciw wobec FIFA na street arcie. I tylko te parasolki zachodnich marek pojawiające się przy kawiarniach mi nie pasują do klimatu dzielnicy…

Mimo, że to niby jeden wielki squat (na balkonach dostrzegam czerwone i czarno-czerwone flagi zamiast greckich), można tam zjeść i napić się czegoś normalnego, funkcjonuje targ obok kultowych (w Atenach) schodów z czerwoną gwiazdą (miejsce spotkań, imprez). Samochód dostawczy z załogą w drelichach dostarcza materiały do remontu (może squatu?). Po prostu wiele tam przejawów funkcjonowania zwyczajnej dzielnicy, co jeszcze bardziej zastanawia. Ilu niekumatych turystów dostrzegło tylko graffiti i plakaty jako coś charakterystycznego? Podejrzewam, że cała masa… Ale to też dobrze świadczy o mieszkańcach. No bo przecież dzielnica wydaje się w miarę bezpieczna bez policji. A co w przypadku, gdy ktoś popełni tam morderstwo? Zabezpieczają teren? Chyba muszą, co? Nie wiem jaka jest historia grubszych zagadek kryminalnych w tym specyficznym fyrtlu… Tajemnicze to, jak całe Ateny, europejski Trzeci Świat.

No więc z jednej strony fascynacja klimatem Exarchii, z drugiej: „to przecież syf”! Co do niego doprowadziło, do tego buntu…? Oni znają odpowiedź (widoczną na graffiti i plakatach): kapitalizm i władza. Czy jednak bezrobocie, plaga narkomanii itd. to tylko zły kapitalizm? Mój kompan dodał do tego zestawu: trochę tak, ale także i głupota Greków, zlewka, niegospodarność, krótkowzroczność. Kiedyś byli na szczycie cywilizacji, czego pamiątką jest np. Akropol, teraz są na dnie, czego przykładem jest Omonia – centrum Aten XXI wieku. Oczywiście policjanci policjantami – podkręcili nastroje będąc brutalnymi do demonstrantów, a nawet zabijając dzieciaków, pamiętajmy jednak, że ci strzelali do nich z procy i rzucali koktajlami Mołotowa. Jednemu z takich dzieciaków, zabitemu przez służby, poświęcono elegancką tablicę, jakie widuje się u nas np. przy miejscach, w których rozstrzelano ludzi podczas wojen!

Idąc Exarchią czułem specyficzną ekscytację. To chyba przez świadomość, że istnieje inny świat niż ten zachodniej, konsumpcyjnej presji. Aczkolwiek wszędzie interesy pchają swoje brudne łapska… Lewacy gonili kilka lat temu z tej dzielnicy egipskich dilerów, a ci ich potem ostrzelali w jakiejś knajpie na Exarchii (informacje jednego z blogerów). Gdy byłem tam raz późnym wieczorem, porozumiewawczo kiwał do mnie kolo z kapturem na łbie, mowa jego ciała zdradzała, że handluje towarem, także standard… Gdzie jest popyt tam wejdą łapska żądne zysku.

Gdy chodziłem tam późnym wieczorem (żona przez telefon krzyczała, że jestem pojebany, ona zwiedzałaby tylko Akropol – dlatego faceci muszą jeździć czasem sami, bez rodzinnego ogona), prócz nawalonych artystów, zwykłych żuli i innych typów, dostrzegam jakiś wykład w jednej z miejscówek. Ktoś z laptopem i mikrofonem, kilkudziesięciu słuchaczy o wysokiej średniej wieku, lewackie plakaty i jakieś transparenty wewnątrz sali wykładowej. Nie wchodzę tam jednak.

Generalnie mocniej czuć aktywizm tej dzielnicy niż jej patologię, patusów i narkotyków jest dużo mniej niż na fyrtlu z moim hotelem (widziałem grupę… kilkudziesięciu heroinistów i zero policji przy tym zgromadzeniu!). Zioło czuć wszędzie, ale nie leżą na chodnikach strzykawki.

Na Exarchię chodziłem codziennie podczas pobytu, o różnych porach i na różny czas. Sam i z kompanem. Nie widziałem wcześniej niczego podobnego na taką skalę, Sankt Pauli to jednak większy poziom komercji… Jeśli będziecie w Atenach – polecam, ale ubierzcie się normalnie, tak by z kilometra nie przypominać typowego zagranicznego turysty. Oglądając ich walki z policją na dzielnicy łatwo dojść do wniosku, że niebezpiecznych i bezkompromisowych ludzi tam z pewnością nie brakuje, a nie wszystkim podoba się wtykanie nosa przez ciekawskich „januszy”…

To kto w końcu jest tym nadczłowiekiem? Część 2

Ludzie naoglądali się „Unorthodoxów” na Netflixie (o judaizmie, który obalił Chrystus) i myślą, że my tak wszyscy mamy – ci od religii – absurdy i twarde prawo. Nie znają szarych kapłanów pełnych mądrości, nie znają wiernych, którzy są otwarci – fakt, nie tak otwarci jak chciałby Netflix.

W antykatolickich tekstach często czytam, że wiara wpędza człowieka w poczucie winy, aż można wpaść w poczucie winy z tego poczucia winy, heh. Cóż, istnieje niebezpieczeństwo, że człowiek przesadzi z obwinianiem się i dopadnie go skrajny pesymizm, ale nie taki był zamysł (zresztą niejeden i nie dwóch normalnych duchownych z tego samego Kościoła przed przesadą i pesymizmem przestrzega, spotkałem takich dziesiątki).

Chodzi o to – i przyznasz mi rację, gdy szczerze ocenisz świat w jakim żyjemy – że ludziom nic nie jest tak potrzebne jak odrobina tego zwalczanego przez agresywne pogaństwo poczucia winy, uderzenia się we własną pierś.

Brak poczucia winy to nie tylko szybki numerek na boku bez wyrzutów sumienia (o który zdaje się głównie chodzić krytykantom), ale też niszczenie małżeństw, kroczenie po trupach do celu, wykorzystywanie ludzi, uzależnienia, zdobywanie siłą itd.

Naprawdę poczucie winy jest zawsze czymś złym, stoperem dla twojego człowieczeństwa? Chrześcijanin wyznaje zasadę, że poczucie winy jest cnotą. Wiara nie nakazuje zawsze odpuszczać wzrostu, dążenia do czegoś wielkiego, ale w pewnym momencie mówi stop – zastanów się, nie każdym kosztem, nie z klapkami na oczach, należałoby pomyśleć także o innych! Jeśli wykorzystałeś bez skrupułów – czuj się winny! Raper Sokół, który jest niewierzący, nawijał w świetnym kawałku „Proporcje”: (…) Zło – upominać lubi się, jest sadystą wciąż – przypomina jak zdobyłeś coś nieczysto. Otóż to.

Jest też słynna, „absurdalna” miłość do wrogów. Odruchy miłosierdzia nie są zarezerwowane wyłącznie dla chrześcijan, to prawda, ale niczego to nie zmienia. Słyszałem na kazaniu wygłoszonym przez pewnego zakonnika, że Bóg jest miłością, więc gniewając się na drugiego człowieka niszczy się miłość. Owszem, twoje ego może pozostać niezaspokojone, ale postawa taka przyczynia się do nienakręcania koła wzajemnej nienawiści, więc ma szarszy kontekst – wykracza poza skupianie się na własnych emocjach.

Brak tej – absurdalnej w oczach świata – miłości to m.in. bezwzględne niszczenie rywali, w biznesie, w towarzystwie, skupienie się na zaspakajaniu żądz, życie zemstą, a więc marnowanie wyjątkowego potencjału człowieka (nie słyszałem np. by lwy prowadziły działalność charytatywną) poprzez sprowadzenie go do roli zwykłego zwierzęcia.

Zresztą do bycia agresywnym często dopinguje otoczenie. Pewnie znacie spokojne osoby, które zmieniły się – czuły, że muszą się zmienić – po to, by przetrwać w trudnym środowisku. Musiały być silne… musiały, niekoniecznie chciały. Nie ma co mówić o naturze, co najwyżej o zastanych warunkach, które są zależne od wyborów innych ludzi.

Na nieszczęście jestem fanem kina, seriali, literatury i coraz częściej spotykam tam koncepcję wyzwolonego bohatera. Takiego, który „miał prawo” zdradzić, bo przecież potrzebował czułości. „Nie obwiniaj się Rachel, potrzebowałaś, a go akurat nie było, nie twoja wina – jego”. Tak walczy się z poczuciem winy, że niedługo mogłoby wcale go nie być…, mogłoby – gdyby nie leżało w człowieku.

Stawiam więc pytanie do wszystkich nadludzi – czy to chrześcijanie chcą zakrzyczeć swoją słabość, czy może antychrześcijanie swoją winę?

Twórz i tańcz, ale pomyśl czasem, czy nie tańczysz dla zła (Tau), to wszystko…

To kto w końcu jest tym nadczłowiekiem? Nikt.

Bierki

fot. Fotorelacje – JW

Wyciągam kubek do kawy z jednej z wielu stert brudnych naczyń stojących w całej kuchni. To jak gra w bierki, skupiam się i wyostrzam wzrok – wybrać wyciągnięcie tego kubka, po którym nie zawali się cała konstrukcja. Znajduję najmniej brudny i taki, od którego nie są zależne piramidy ceramiki, szkła i innych tworzyw, znajdujących się w tej nieco już cuchnącej konstrukcji. Udało się, kubek bierze pod kranem szybki prysznic na zimno i mogę zapełnić go tym, o co się do niedawna nie podejrzewałem – kawą Latte. To po to przez całą podróż poślubną we Włoszech nawijałem migowym do makaroniarzy, którzy nie rozumieli pojęć Americano i gorzka rura z czarnej sypanej? Żeby teraz popijać Latte jak pieprzony hipster? Kurde, dobre jest. Kofeina przeszywa wnętrze i decyduje za mnie, by otworzyć plik i pisać podobne bzdury. A mógłbym w tym czasie posprzątać! Kiedyś to zmienię – nie obiecuję!

Wygodnie jest tak uciekać, ale w życiu trzeba wybrać od czego można, a od czego za cholerę, o brajdaszkowie moi. Nie myję naczyń, nie mam (jeszcze… – nie obiecuję!) prawa jazdy, nie potrafię zbudować domu (ygzekli to, czego nigdy nie mogłem znieść, jak mówił Alex), ale jakoś stoję, być może jako żywa figura tezy, że nawet takim coś się udaje (jestem tu po to aby istniał jakiś kontrast – Włodi). No tak, na czymś trzeba budować poczucie własnej wartości, gdy uciekniesz zupełnie od wszystkiego, może ci pozostać jedynie słynny ostatnio skok na banię z dachu, sport jeszcze nie olimpijski.

Ale ja nie o tym, to ta Latte (nie wiedziałem, że jest w niej podwójne Espresso, czemu nikt mi przez 34 lata nie powiedział?).

W cudowny sposób covid, a co za nim idzie – restrykcje, znikają tuż przed wakacjami.

Niby teraz jesteśmy w znacznym procencie zaszczepieni, ale już mówi się o kolejnej fali. Podobnie z restrykcjami było w poprzednie wakacje, pamiętam tłumy we Władysławowie. Żeby nie okazało się, że to takie: mata, wyjedźta sobie, zaróbta i wydajta trochę, ale od października wracacie do klatek, bo to – po szczepionkach – nie byłoby już takie śmieszne. Zrodziłoby pytanie – i do kiedy tak, która mutacja będzie tą ostateczną, tą którą „amerykańscy naukowcy” (hłe, hłe) pokonają niczym Kapitan Ameryka (na okładce komiksu, w którym zadebiutował ten superbohater, uderza on pięścią w twarz Hitlera, co to zatem dla niego jakiś wirusek…)?

Może muszą minąć lata zanim oddolny ruch antycovidowy stanie się masowy? Póki co – mimo wszystko nie jest. Nie jest, bo nie przekonuje – większość (?) osób zna już kogoś kto nagle zmarł na covid i nie byli to wcale sami cukrzycy o wadze 150 kilo. Śmierć była zawsze, ale covid jej pomaga, bez dwóch zdań.

Ruch antycovidowy nie jest masowy, bo pełno w nim tradycyjnych teorii spiskowych. Nie twierdzę, że gdzieś w tle ktoś nie załatwia swoich interesów (zawsze się je załatwia), nie wiem, czy jest to wyprodukowane w laboratorium, czy nie, ale fakty są takie, że polskie władze zostały postawione przed kryzysem globalnym i z jednym lepiej, a z innym gorzej (gdy nie wiadomo o co chodzi…) dają sobie radę. Widać jak na dłoni działanie po omacku, ale prócz teorii spiskowej zapomniano o pewnej ważnej rzeczy – wszelkie władze to ludzie, nie wszystko wiedzą, słuchają – prócz ludzi mądrych – rad głupków, nie chce im się, albo przeciwnie… za bardzo im się chce. Jeden globalny powód restrykcji w pandemii, w poszczególnych krajach, moim zdaniem po prostu nie istnieje. Kse, kse, ksero boy… Inni coś tam zamknęli, to my też, coś przecież robić musimy.

Zapewniam, że nie jest mi wygodnie tak myśleć, jak w przypadku naczyń, po prostu jeśli ktoś z władz wie – pewnie nie powie, a covid i skala restrykcji stanie się, już się stała, nową wiarą dla części populacji. Jedno można antycovidowcom przyznać – jeśli jakiś spisek istnieje, chce abym tak myślał i opłaca mu się spiskować, bo skala dezinformacji była i jest olbrzymia. Ba, prawda faktycznie istnieje, ale obok niej jest w obiegu dziesięć innych… po prostu covid-19 żyje już własnym życiem, zarówno w atmosferze jak i w polityce.

Pisałem już o moim podejściu – po prostu miałem to w dupie, próbując żyć tak jak przed pandemią, nosząc maseczki w obawie przed gniewnym wzrokiem rodaczek +60 lat. Poszedłem na ten kompromis, bo co chwila słyszałem, że ktoś zmarł – nie w telewizji, a wśród znajomych i znajomych znajomych. Pytanie w jakim świecie narzucą nam żyć. Póki ludzie umierają, będą mieli argumenty… Jeśli społeczeństwo dostrzeże, że zgony zachodzą tylko w telewizji, a w mieście cisza – wtedy ruch antycovidowy ma szansę stać się masowym.

Idę zobaczyć, czy mój kubek jeszcze jest wolny, czy czas na bierki. Dobrego dnia.

To kto w końcu jest tym nadczłowiekiem?

Opętany w filmie „Rytuał” (polecam! [1]) Anthony Hopkins przekazał egzorcyzmującemu go księdzu pozdrowienia z piekła od taty-zboczeńca. Nietzsche nie żyje, więc ten tekst może być jedynie czymś przeciwnym, anty-pozdrowieniem i do piekła, ale co tam…

Friedrich Nietzsche pisał w swoim „Antychryście”, że chrześcijaństwo jest ogólnie rzecz biorąc reakcją ludzi słabych. Nie on jeden…, czytałem tego „nadczłowieka” od dechy do dechy, czytałem „Boga urojonego” Dawkinsa i… nadal jestem w Kościele, chociaż mój umysł także szuka, potrzebuje racjonalności. Po prostu nie łykam nauk Friedricha, nie zgadzam się z główną tezą, opartą tylko na jednej płaszczyźnie.

Dlaczego ludzie słabsi, z jakiegoś powodu odstający, tudzież osoby dobre – odrzucające zło (podparte siłą) miałyby być gorsze od ludzi na ten sposób silnych? Na tym polega człowieczeństwo, tym różnimy się od zwierząt, że doceniamy gatunkowo nie tylko siłę i mamy ku temu, ku dobru, szereg argumentów. Jeśli ktoś jest silny i wykorzystuje to do niszczenia innych, jest to patologia, a nie natura ludzka. Poza tym… zbyt często „niesłabi” (nie chrześcijanie) padają na pysk…

Skoro chrześcijanie są po prostu słabi i zrobili z tego religię, to jak słabi muszą być… różni (i pochodzący z różnych stron!) twórcy licznych, znanych na całym świecie dzieł filmowych, w których – często już bez Boga, ale jednak – wracają po słabszych, gnębionych, niedostosowanych? Powstają dzieła sztuki przeciwko wojnie, przeciwko wyzyskowi, przeciwko wykorzystywaniu i gwałtowi w jakiejkolwiek postaci.

To ludzie krzyczą – nie tylko chrześcijanie! Krzyczymy, że są ludzie słabi swoją siłą i silni swoją słabością, zależy od kontekstu i perspektywy, a człowiek ma ich więcej niż lew, czy lis!

Co jest z tym gatunkiem, że nie chce tylko gwałcić i rabować? No cóż, według Nietzsche chrześcijanie są słabi, a nie ma nic bardziej ludzkiego od wojny… Tragedie które przyszły niedługo po śmierci filozofa z pewnością potwierdziły jego tezy, że nie ma jak siła i dumny nadczłowiek, mm! Oklaski dla panów Adolfa i Stalina, byli ludźmi („zgodnymi z naturą”!) pełną parą, prawdziwe samce alfa, musimy ich docenić, bo jak nikt inny, przy pomocy SS i Armii Czerwonej (ależ oni byli naturalni w sianiu śmierci poprzedzonym propagandą!) pokazali światu na czym polega prawdziwe nadczłowieczeństwo!

Gdyby cywilizacja oparta była na sile, może nikt by się jednym, czy drugim „śmieciem” nie przejmował, prawda panie Friedrichu?

No właśnie…, tyle że my za szczyt cywilizacji uznajemy coś przeciwnego, sytuację gdy silny nie niszczy i jest uczciwy, w której silny pociąga słabszego (i chętnego) ku górze, wykorzystując swoje talenty. Sam może nie jestem zbyt silny, ale w oparciu o cywilizację chrześcijańską zapragnąłem na jakimś etapie przyczynić się do pomocy słabszym i stworzenia im warunków do wzrastania, gdzie zresztą mogę wzrastać razem z nimi, bo też się uczę. Wszystkie negatywne emocje jakie się przy tym pojawiają, nerwy, darcie ryja, niesprawiedliwość w stosunku do uczniów, gasiłem modlitwą, starając się to zmienić w dobro. Musiałem przy tym użyć siły (woli), a zatem nie wiem panie Friedrich o czym ty pieprzysz. Nie marzę o byciu tak silnym, by wyrywać komuś paznokcie i nie mieć wyrzutów sumienia – możesz mi wierzyć… Pewnie, że chciałbym się poprawić w różnych cechach charakteru, są sytuacje gdzie nie mam odwagi (a ma ją ktoś inny), ale za to moja odwaga ujawniła się gdzieś indziej (gdzie tamten silny upada). To nie jest takie proste.

Co z silnym człowiekiem, który nie ma siły walczyć o miłość, bo nie jest do niej zdolny? Też nadczłowiek, czy tylko pół nadczłowieka? A co ze słabym fizycznie człowiekiem, który potrafi upomnieć się o słabszych, którzy giną z rąk najsilniejszych przedstawicieli gatunku? Polegnie, ale wygrał, czy przegrał jeśli chodzi o idee nadczłowieczeństwa?

Czy to, że jestem w stanie o tym pisać nie oznacza, że jako gatunek nie jesteśmy stworzeni wyłącznie do siły?

Na szczęście cały czas dobro wybija się z ludzkości, ten odruch miłości, który ma odwagę powiedzieć, że zadeptać słabszego nie jest żadną sztuką. My chrześcijanie uważamy, że jest to boski pierwiastek na stałe obecny w naszym gatunku, działający w sumieniu, które potrafi się na dobro otworzyć, nie gasi ognia w zarodku tak jak to potrafią różni nadludzie, zajęci innego rodzaju ogniem, którzy nie dokopali się do swojego sumienia…

Albo byli po prostu źle wychowani…, tak – to też taki wynalazek gatunku ludzkiego, można pomóc, lub przeszkodzić.

Oczywiście zło pojawia się także wewnątrz Kościoła, tyle że nie ma nic wspólnego z nauką Chrystusa.

To nie mówienie o grzechu jest patologią, patologią może być co najwyżej skupienie się na nim i widzenie go we wszystkim.

Czytając takie książki jak „Antychryst” idzie zgodzić się z poszczególnymi zdaniami, wiara nie jest wolna od niedomówień. W pełnym ateistycznym obrazie – po lekturze książki oraz w oparciu o własne doświadczenia – zawsze coś mi się jednak nie zgadza, pewne sprawy w ich argumentacji pozostają niewyjaśnione, a mówienie o „naturalnym zachowaniu człowieka”, zważywszy na wielopłaszczyznowość życia i całe legiony kontekstów, uważam za jakiś żart… Naturalnie to żył (może) jakiś człowiek pierwotny, który bardzo szybko – jak uczy historia – zaczął patrzeć w niebo… Zaczyna się od nierozumienia, pamiętacie? Dzisiejszy świat, ja, Ty, czy pan Nietzsche też nie potrafimy spleść w jedno całej wiedzy, wszystkich płaszczyzn i kontekstów. Pewnie dlatego nie są w stanie ostatecznie, na 100% mnie przekonać.

Friedrich Nietzsche zapisał wiele ciekawych obserwacji, refleksji. Z tymi o chrześcijaństwie i jego (wyłącznie) złym wpływie na kulturę się nie zgadzam.

[1] Film oparty o prawdziwe postaci, ale nie w 100% na faktach (jak to w filmach fabularnych): KLIK!

Jak najdalej od nas, tak jak my jak najdalej od nich kiedyś

Trenowałem ministranta. Przyprowadził go, ucznia prywatnej szkoły katolickiej, ojciec. Zakręcony był jak sandały Sindbada. W kościele widziałem jak służy do mszy. Szkoła katolicka, ministrantowanie, na zawody nie pojedziesz, bo musisz się uczyć.

Wyobrażam sobie chwilę, w której taki dzieciak styka się po raz pierwszy z kawałkiem „Pierdolona era techno” i jako pierwszy udostępnia właśnie ten klip, na którym banda dzieciaków przemyka przez miasto szturmem na deskorolkach. Tak właśnie było – już wtedy wiedziałem, że zaczyna się… jazda.

Najpierw zaczął znikać z treningów. Później słyszę od innych uczniów, że spotkali go na juwenaliach, jak słaniał się z flachą w łapie i przywitał ich tekstem:

– Chcecie, chłopaki?

Potem już kluby i ciuszki, opierdalam go za przyjście na trening w koszulce, która reklamuje organizacje, z którymi mi nie po drodze. Rozumie – do czasu.

Spotykam starego na pielgrzymce.

– Jak tam młody na treningach?

– Rzadko jest, może raz na dwa tygodnie.

– Tak? A wychodzi codziennie.

Przypominam sobie samego siebie, kiedy w pewnym momencie zamiast na treningi umawiałem się z pierwszymi dziewczynami. Byłem jeszcze młodszy od niego i też z tym Bogiem nic mi się nie zgadzało.

Po jakimś czasie znika zupełnie.

Ostatnio mijał mnie na deskorolce, śmigał z ziomkiem jak w tym klipie Analogsów.

– Dzień dobry.

– Dzień dobry.

Pomyślałem jaka to standardowa historia. Może gdyby tata-pielgrzym dobrze wyczuł i puścił go na zawody? Chciał jechać, jeśli by to poczuł stałoby się to częścią jego osobowości, jak później deskorolka.

A może wreszcie dzieciakowi dobrze? Może po prostu musiał spierdolić jak najdalej od dorosłych i naszych miejsc, naszych ambicji…

Trzymaj się tam i nie połam.

Zaczyna się od nierozumienia

Jeden człowiek czuje potrzebę refleksji nad tym skąd pochodzi, zadaje sobie trudne pytania, drugi po prostu żyje i nie zastanawia się. Trudno powiedzieć skąd się to bierze, nie da się sklasyfikować ludzi poszukujących i nieposzukujących według jednego schematu, są różni – o czym nie raz się przekonałem.

Niedawno wyspowiadałem się i uczestniczyłem we mszy św. po prawie dwóch miesiącach przerwy. Dla wielu czytelników to i tak krótko, ale dla mnie przerwa ta była chyba najdłuższą od momentu prawdziwego (zaangażowanego wewnętrznie) powrotu do Kościoła. Ostatni czas pełen był gonienia za niemożliwym – pełen prób uchwycenia Boga umysłem, wysiłku w celu „ostatecznego” nawrócenia, co oczywiście skończyło się fiaskiem. Próba wyparcia się samego siebie spełzła na niczym, sam nie byłem w stanie nic zrobić, a do „szefa” zwracałem się w ciężkich momentach coraz rzadziej.

Podczas tej analizy wczytywałem i wsłuchiwałem się w ateistów, agnostyków, głosicieli innych religii, ale im też nie udaje się „uchwycić całości”. Wystarczy się rozejrzeć, by zrozumieć, że wszystko polega na wierze. Na wierze, że ktoś jest, że nam się ujawnił, bądź nie, na wierze, że nikogo nie ma, lub że nie ma w ogóle sensu o tym myśleć (to podejście bliskie jest buddyzmowi zen i zachodniemu materializmowi, heh). Zachodni analityczny umysł nie będzie w pełni usatysfakcjonowany, każdy nurt ma dziury w swojej ideologii. Mistrzowie zen, udzielając słynnych, pokrętnych wypowiedzi, wiedzieli co robią, bo w pełni klarownych odpowiedzi na najtrudniejsze pytania po prostu nie ma.

Po tych dwóch miesiącach przerwy wróciłem do modlitwy i poczułem się dobrze w – jak zwie je świat – „formułkach”, czy „mantrach”. Postawiły mnie do pionu, wyciszyły, zabrały obawy – czym by nie były, spełniają swoją rolę. Po latach praktyki już wiem, że duchowa ekstaza (nie powinniśmy jej szukać – to chyba działa podobnie do nałogów, ale każdy szuka…) trwa tylko chwilę, próbie podda ją „normalne życie”, problemy i emocje, które nas spotkają. Widziałem kiedyś taki mem, że „spokój mnicha” kończy się na spotkaniu z miastem i próbie poruszania się w nim. Przecież nie uciekali na pustelnie bez powodu… Nie każdy może uciec.

W mieście nie chodzi o to, czy coś wyprowadzi cię z równowagi – to oczywiste – ale czy ta burza nie wywróci twojej łodzi na amen. Sam zniechęcałem się nie raz i chciałem ściągać wizerunki świętych ze ścian, wypalony wyrzuciłem stary, grubo zapisany dziennik duchowej walki. Coś mnie jednak ponownie przyciągnęło pod krzyż i nie był to wcale nagły kryzys, czy zmartwienie. Kto choć raz nawiązał osobistą relację, pomodlił się od serca, wie o czym mówię. Wraca się jak do domu… Wiara trzyma przy dobrym życiu, podobnie jak trening ciała, który przyziemnie rozładowuje gromadzone w mieście ciśnienie, pomaga uciec od natrętnych myśli.

Nauczyłem się jednego – nie oceniać ludzi i nie stawiać się wyżej, bo sam nie wiem ile wytrwam w dobrych postanowieniach. Lepiej napisać, że jestem rozdarty niż, że jestem idealny. Wiem już, że nie uda się uchwycić całej prawdy, nie ma co się katować – lepiej skapitulować przed złożonością tego świata i postawić na stare-dobre poczucie humoru… Skapitulować w sensie przyjąć, że i tak wyprowadzi cię on z równowagi, a nie że masz mu się w pełni poddać. Trzeba płynąć przez życie, ale niekoniecznie z prądem – być w świecie, ale pozostać dla niego w pewnym sensie martwym, mieć swoje własne odniesienia.

Mimo wszystko wierzę, że ktoś jest, bo wszechświata, który powstał sam z siebie nie rozumiem jeszcze bardziej niż Boga. Tak – wszystko polega głównie na nierozumieniu… Jeśli wydaje mi się, że rozumiem, to… albo mi się wydaje, albo rozumiem tylko przez chwilę, akurat coś złoży się w całość – już czekając, aż kolejne pytanie rozwieje wszystko w pył.

Mechaniczna Pomarańcza Część 1

Licencji na sprytozę nie mieli, ale jeszcze nie wyszło prawo, że jest forbiden tu sejl te nowe dyngs, co je miksowali do regularnego mleka, więc mogłeś sobie w nim kazać for instens welocet albo syntemesk, albo drenkrom, albo jeszcze jeden czy drugi taki drag, że miałeś od niego rozkosz i spoko piętnaście minut sam na sam podziwiając Pana Boga i Wszystkich Jego Aniołów i Świętych w lewym bucie i do tego błyski wybuchy na cały mózg, no po prostu horror szoł! – to nie literówki, to język [1], w którym Burgess napisał swoje największe dzieło.  

Ukrywam się za podpisem Alex DeLarge, bo „Mechaniczna Pomarańcza” jest tytułem wielokrotnie przeze mnie czytanym i oglądanym, można powiedzieć, że nie mogę się od „Pomarańczy” uwolnić, to opowieść-ikona. Jeśli ktoś jeszcze nie sprawdził tytułu, do którego nawiązuje czcionka nagłówka tej strony – powinien jak najszybciej nadrobić owo uchybienie!

Należy pamiętać, że wersje Kubricka (film) i Burgessa (książka) różnią się od siebie zakończeniem. Z filmu można wyciągnąć różne wnioski, natomiast w wersji książkowej z dwudziestym pierwszym rozdziałem Alex jest z przemocy „nawrócony”. Jedno zakończenie sugeruje nam zatem, że zło siedzi w każdym z nas, niezależnie od wieku, drugie daje nadzieję, że przemoc można bardzo często podpiąć pod błędy młodości.

Jeśli spojrzeć szerzej, metaforycznie, historia Alexa może być historią prawie każdego z nas. Chuligan, który w późniejszym okresie, będącym konsekwencją czynu, napatrzył się na skutki zła (w „Mechanicznej” odbywa się to przymusowo) próbuje na nowo się ustawić, jednak stare życie regularnie do niego wraca. Nie ma jak beztroska hulanka (kto jej nie miał?) polegająca na włóczeniu się z kumplami, konsumowaniu wszystkiego, co przyjemne i olewaniu obowiązków. Taka sielanka u nikogo nie może trwać wiecznie, bez konsekwencji na którejś płaszczyźnie (albo jak u Alexa – na kilku równocześnie: rodzice, prawo, kumple…). W latach dziewięćdziesiątych młodzi brechtali się z tekstów Nagłego Ataku Spawacza, a sprawdźcie co dziś dzieje się z Fazim i o czym nawija.

Mimo wszystko, film stał się kultowy w kręgach chuligańskich (punki, skini, kibice i nie tylko) właśnie z powodu pierwszej części – tej naznaczonej „piękną przemocą”. Burgess stworzył atrakcyjny slang, Kubrick jeszcze podkręcił „ekipę Alexa” wizualnie (i muzycznie – soundtrack z „Clockwork” to hipnoza…), dzięki czemu otrzymaliśmy romantycznego chuligana, odpływającego przy dźwiękach IX Symfonii Beethovena, wyrywającego młode laski w sklepie z płytami. Niewielu noszących na sobie motywy z „Pomarańczy” pamięta o resocjalizacji jakiej został poddany Alex, o drugiej stronie chuligańskiego życia, które wielu kończy przymusową, bądź (na szczęście) dobrowolną refleksją.

Osobiście lubię całościowe przesłanie dzieła, bo jest sprawiedliwe i… takie po prostu jest życie. Jeśli nie ukróci cię system, zrobią to „wspólnicy”. Oczywiście możesz do końca życia iść pod wiatr i nie poddać się, ale musisz wziąć na barki konsekwencje (moda na zostanie świadkiem koronnym jest, umówmy się, mało atrakcyjnym żywotem dla szanujących swą historię „ulicznych wilków”…), co jak pokazuje życie, potrafi raczej niewielu.

W „Mechanicznej Pomarańczy” młody człowiek przesadza z agresją, a później system przesadza z terapią. Ze skrajności w skrajność – w pierwszej części Alex jest agresywny, w drugiej nie jest wyleczony, lecz chory na inny sposób – bezbronny, jakby wykastrowany. Może to dziwne porównanie w tym kontekście, ale skojarzyło mi się trochę z chuliganem, który ze stuprocentowym zaangażowaniem woli nawraca się na chrześcijaństwo. Bił kogo popadnie, a teraz „nie może”, bo jeśli faktycznie nie chce być hipokrytą – powinien starać się podchodzić do każdego (tych, co ciebie miłują to nawet poganie potrafią kochać – jak głosi Pismo) z miłością. Kurcze, czasami naprawdę nie da rady…

Z powyższych powodów uważam „Mechaniczną pomarańczę” za punkt wyjścia – przemoc potrafi być piękna, ale także ma konsekwencje i trzeba o tym pamiętać, tym bardziej, że – jak nawijał Wini – czekam tylko kiedy mi odjebie… No wiecie, żeby nie skończyć skrajnie, trzeba jakoś się kontrolować.   

Do „Clockwork Orange” nawiążę jeszcze nie raz.

 

[1] Z angielskiego przełożył Robert Stiller (tu pokłony dla tłumacza, przełożenie tej powieści Burgessa to przecież hardcore…).

Ja dzisiaj nie robić

Zaliczyłem lata temu dłuższy epizod na placu budowy. Pracował na nim także pan Andrzej, typowy wiejski robotnik. Gdy zapił z rana, co zdarzało się dość często, mówił do stróża Józka zwieszając siwą głowę…
– Józku. Ja dzisiaj nie robić.
Widzieliśmy jak zbliża się charakterystycznym chwiejnym krokiem i już wiedzieliśmy, co zaraz padnie. Jak zwykle, pokornie i grzecznościowo.
– Józku. Chłopaki (brakowało tylko ladies and gentlemens). Sorry, ale ja dzisiaj (tu stawia poziomą linię gestem ręki, głowa nadal pochylona) nie robić.
– Dobrze, dobrze Andrzejku. Ty dzisiaj nie robić.
Ponad rok pandemii rozleniwił, nie ma co gadać. Budzę się jak zwykle zbyt wcześnie, nie mogę usnąć, ale włączając ekspres do kawy i patrząc na miasto z górnego piętra coraz częściej mówię sam do siebie pod nosem…
– Józku. Chłopaki. Ja dzisiaj nie robić.
I wiem, że jeśli chłopaki jeszcze żyją, pewnie też nie robią.
Postawa pana Andrzeja jest wbrew pozorom bardzo wyzwalająca, jakby wyrwana z „Terapii fuck it” Johna C. Parkina.
Organizm powolnie odpala. Płuca ryczą niczym motor żużlowca, kiedy ten podkręca manetkę gazu. Łyk kawy. Dzień dobry podzielona Polsko, co dzisiaj nam zaserwujesz?
Ile razy rządzący budzą się cytując pana Andrzeja i nie robią?
Nie robią, czytają przed kamerami te przygotowane przez partię farmazony, rzucają tekstami, które hurtem lecą na kolejne memy, są dowodem na jeszcze jedno motto władzy, którego nigdy nie wypowiedzą oficjalnie, jak pan Andrzej.
Wyobraźcie sobie konferencję ministra zdrowia, podczas której pada…
– Polsko. Drodzy wyborcy. Sorry, ale ja dzisiaj nie myśleć…
Straciłby posadę, ale można by uwierzyć, że jest tam jeszcze ktoś szczery. Marzenie ściętej głowy, szczerości trzeba szukać na dole piramidy, może sobie na nią pozwolić pan Andrzej z budowy, ale gdy zbyt głośno krzyczy pan Andrzej Lepper, polityk… do dziś możemy domyślać się prawdziwej przyczyny jego śmierci. W każdym systemie my mrówki mamy przerąbane.
Nie ma po co włączać wiadomości. Pierwsza fala, druga-ostatnia, trzecia-ostatnia, jak będą szczepionki to już z górki, nowa mutacja wirusa, od której szczepionka nie chroni, będzie można podróżować będąc zaszczepionym, ale Chińczycy nie puszczą zorganizowanych wycieczek z Europy do Korei Północnej, bo żeby wjechać do Chin trzeba mieć nie byle jaką szczepionkę, a chińską szczepionkę! I tak dalej…
Tego co piękne, inspirujące, należy szukać nie tylko w najbliższym otoczeniu, ale także w szeroko pojętej sztuce, w miejscach, w ciekawych ludziach. Żyć po swojemu, co by się nie działo, stworzyć prywatne ministerstwo odlotów.
Ja dzisiaj nie robić. Czytać, słuchać, oglądać, trenować. I Wam o tym opowiadać.