Lato 2024, mogę porzucić na jakiś czas pracę i po prostu spakować graty, by ruszyć w stronę Włoch i – po raz pierwszy – Szwajcarii. Bardzo małe, ale już marudne dziecko na pokładzie, wymusza nocleg w niecałej połowie. Pada na Czechy, tuż przy granicy z Austrią. Niemcy omijamy, ze względu na trwające tam Mistrzostwa Europy w piłce nożnej i mecz Polaków w Berlinie. Szczerze? Nie chciało mi się nawet próbować na to Euro jechać (a było momentami ciekawe), może kiedyś.
Za bazę wypadową do… Lugano obieramy słynną włoską Gardę, jej zachodnią część. Wakacje połączone ze zwiedzaniem i żywym kontaktem z ciekawą Szwajcarią zapowiadały się ekscytująco. Czas drogi znad „naszej” Gardy do Lugano wynosi niecałe trzy godziny samochodem (w tym korki, wjazdy i wyjazdy z autostrad itd.), przynajmniej tuż przed sezonem wakacyjnym.
Najpierw jednak były Włochy – przede wszystkim włoska agroturystyka. Spokój, cisza, palmy, taras i baseny.
Napisałem cisza i spokój? Generalnie tak, jeśli nie liczyć faktu, że już drugiej nocy słyszymy awanturę w przylegającym do naszego tarasu mieszkaniu miejscowych. „Basta, basta!”, dźwięk tłuczonego szkła, męskie głosy, pół nocy krzyków. Italian disco.
Apartamenty na wzgórzu, basen, wyżej agro-noclegownia, jeszcze wyżej płot z patrzącymi zza niego dzieciakami – też by się wykąpały – (nie mogę przywyknąć) i wysoki mur z balkonami kojarzącymi się z historią o Julii. Na okienkach drewniane drzwiczki. Oliwki. Skwar, 35 stopni, albo ulewne deszcze i głośne grzmoty, jakich dawno nie słyszałem w Polsce. Czytam i piszę na balkonie, odpoczywam. Wioska, której nazwy nawet nie chcę próbować wymieniać. Fajnie, ale trzeba gdzieś się ruszyć, nie lubię ciągle leżeć jak placek.
VERONA – TYLKO NIE BALKON!
Godzina drogi. Pada deszcz, ciepło, ale spaceruję z upierdliwym parasolem, niczym włoski dżentelmen. Włoski dżentelmen, hm. „La Moda alle Puttane, Lo Stile agli Ultras” („Modę zostawcie kurwom, styl – ultrasom”, napis sprayem wspomniany w książce „Ultra” T.Jones’a, którą akurat czytałem, recenzję znajdziecie na stronie). Coloseum, trudno nie zauważyć, bo stoi w samym centrum. Na szczęście odbywa się jakiś festiwal i nie można zwiedzać. Espresso z budki chwalącej się długą tradycją za pomocą archiwalnych, czarno-białych zdjęć.
Pierwszym przystankiem był stadion Hellas Verona. Niegdysiejsza sztama Interu, do dziś kojarzona z brytyjskim stylem i naziolskimi poglądami. Swastykę znajduję równie łatwo jak pijących pod zamkniętym na cztery spusty obiektem czarnoskórych. Vlepki na old schoolowych bramkach jednoznacznie potwierdzają poglądy ultrasów Hellas, przynajmniej te tradycyjne. Motywy z casualowych ciuchów przemieszane z nazistowskimi trupimi czachami, tak też są kojarzeni. Robię rundę dookoła i rozglądam się po okolicy, cały czas z tym jebanym parasolem. Córka i żona czekają w aucie.
Po drugiej stronie ulicy umiejscowiony jest mały bar w barwach miejscowego klubu, z vlepkami na szybach. Zaraz obok zamknięty przez siestę sklep „The Firm”. Googlam i już wiem, że wrócę. Wracam o 15:30, typ akurat podciąga rolety. Od razu widać, że kibol, zresztą vlepki i dobór ciuszków nie pozostawiają wątpliwości kto prowadzi ten biznes. Robię zakupy i zawijam ile tylko chcę casualowych vlepek. Fajnie by było pójść na mecz. Niestety, Polacy dostają właśnie w tyłek od Austrii na Mistrzostwach Europy, ligi nie grają.
Verona ładna, pomieszanie tradycyjnych Włoch ze sklepami nietanich marek w tym Dr Martens. Do jakiegoś mitycznego balkonu Julii nie chce nam się nawet stać w stukilometrowej kolejce, wiadomo (aczkolwiek alternatywna wersja historii z Leonardo DiCaprio w roli Romeo mi się podobała, serio).
LUGANO – PIŁKA MNIEJ „ZADBANA” NIŻ HOKEJ
Kolejny dzień. Granica włosko-szwajcarska, wreszcie. Strażnicy Graniczni tak uprzejmi, że w ogóle nie kojarzą się z pracownikami teoretycznie zamkniętego państwa. Szwajcaria nie wstąpiła w szeregi Unii Europejskiej, ale znajduje się w strefie Schengen. Kupujemy vinetę za 45 euro, co ciekawe trzeba kupić roczną. No trudno, na taniochę w tym kraju nie ma co się nastawiać, dlatego też odpuszczamy noclegi. Jeszcze tylko niecałe pół godzinki drogi i jesteśmy w Lugano.
Trudno opisać jak piękne jest to miejsce. Trudno, bo dla każdego piękno oznacza coś innego (aczkolwiek zbyt wielu hejterów Szwajcaria akurat w tym względzie nie ma). Najpierw centrum, z kojarzącymi się włosko wąskimi uliczkami. Drogie sklepy, restauracje, knajpy i kawiarnie. Są też sieciówki, McDonald’s i tak dalej. Bardziej rzucająca się w oczy globalizacja niż u włoskich sąsiadów, Lugano to wszak niewielkie miasto, ponad 63 tysiące mieszkańców według statystyk z 2017 roku. Małe, ale ważne – turystyka, banki.
Co tu pięknego? Przede wszystkim, tuż obok centrum, widok na piękne góry oraz jezioro Lago di Lugano. Deptak, falujące łódki, a nawet rowery wodne i dziesiątki ławek, na których można kontemplować ten niesamowity krajobraz. Mógłbym tam siedzieć całą noc. Spokój.
To jednak byłoby zbyt mało. Żeby zaliczyć miejsce do atrakcyjnych, musi być stadion. FC Lugano, po odpadnięciu z Besiktasem Stambuł, trafiło z Legią do jednej grupy Ligi Konferencji Europy! W fazie ligowej mecz wyznaczono w Warszawie na 12 grudnia 2024. Oczywiście, zwiedzając jeszcze o tym nie wiedziałem.
Zaliczam obiekt FC Lugano, trwającą obok budowę nowego stadionu (niestety) oraz odświeżoną halę HC Lugano. O ile stadion jest kameralny, ale bardzo klimatyczny, hala wydaje się ogromna i bardziej komercyjna. Oba miejscowe kluby noszą czarno-białe barwy, co ujednolica liczne vlepki, do których dodaje się takie z biało-czerwonym, ładnym herbem miasta (z krzyżem i pierwszymi czterema literami Lugano). Zakładam, że kosy tam nie ma.
W jedną stronę szedłem od centrum pod stadion i znajdującą się tuż obok halę prawie pół godziny, zostawiając swoje, niezbyt czujące klimat panie, nad jeziorem.
Szykowałem się na zwiedzanie z partyzanta, zamkniętego stadionu, było wszak po sezonie, a FC Lugano to czołowy klub ligi szwajcarskiej. Tymczasem nie było żadnej spiny i pełen luz. Niestety oficjalny sklep klubu był zamknięty.
Najpierw wchodzę na oklejony vlepkami sektor gości. Miejsca stojące, barierki – klimat. Obok trochę krzesełek dla miejscowych.
Następnie bez problemu wchodzę na bieżnię lekkoatletyczną i z niej robię zdjęcia trybunie głównej, na którą też wszystkie bramki stoją otworem. Trochę betonowych miejsc stojących, „loża VIP” to średniej jakości krzesełka w barwach klubu. Na jej tyłach znajdziemy historyczne zdjęcia piłkarzy FC Lugano. Młyn miejscowych na „Stadio Cornaredo” przypomina sektor gości, miejsca stojące, barierki, tyle że po drugiej stronie boiska. Są to niskie, proste i zadaszone trybuny. Drugiej trybuny wzdłuż boiska nie ma, widzimy tam piękne góry, zatem gdy gra nas nudzi możemy chociaż kontemplować krajobraz.
Obok stadionu trwa budowa nowego, dźwigi kręcą się na pełnych obrotach. Cholera, z jednej strony szkoda. To normalne, że w końcu budują coś nowoczesnego w miejscu chaotycznego zlepku trzech różnych trybun (a jest jeszcze coś na zasadzie łuku, ale to jakby kilkupoziomowe schody), jednak jak nietrudno się domyślić, musi to zabrać część klimatu Against Modern Football. Przy budowie stoi tablica z projektem nowego stadionu, niski, zadaszony, przystosowany do potrzeb FC Lugano, może przypominać obiekt Zagłębia Sosnowiec.
Zaraz obok stadionu znajduje się rozbudowany skate park i skate shop, wręcz sąsiaduje on z sektorem gości i bocznym boiskiem, na którym akurat trenowały dzieciaki. Rampy itp. pokryte graffiti. Istnieje tu z pewnością kontrast do bycia bankierem, w Italii czasem mam wątpliwości. W oczy rzucają się elegancko ubrani panowie, cała masa, zawiodło mnie, że nie ujrzałem równie odpierdolonych kobiet. Czytam akurat „Złotą klatkę. O kobietach w Szwajcarii” – potrafią być tam traktowane dość konserwatywnie.
O ile stadion FC Lugano był otwarty i chodziłem po nim jak chciałem, znajdująca się tuż obok hala HC Lugano była zamknięta. Przynajmniej większość drzwi.
Znajduję jedną furtkę, którą wchodzę na koronę, na której znajdują się biura. Niczym ninja czmycham za obróconymi plecami pracowników i chcę wejść na trybunę. Niestety, wąskie wejścia są zamknięte, trochę się wdrapuje i widzę część lodowiska oraz pracowników budowlanych. Dzień po wizycie w Lugano czytam, że oddali do użytku odnowioną halę. Oglądam skróty kilku meczów, widać że miasteczko żyje tym.
Wychodzę z dużym niedosytem, ale to co widziałem spodobało mi się. Po pierwsze czerń krzesełek, świetnie kontrastująca z bielą lodu, co razem tworzy barwy klubowe HC Lugano. Są też miejsca stojące, z barierkami i vlepkami na bandach. Szwajcarska scena ultras na hokeju jest w stosunku do innych, tym bardziej polskiej, barwniejsza. Niedosyt ma te plusy, że pozostawiam sobie wiele do odkrycia.
W kiosku w centrum kupiłem – rzecz jasna, przepłacając – niemiecki magazyn „11 Freunde”. Dostępne też inne gazety piłkarskie z Niemiec, co jest ciekawe, znajdujemy się wszak we włoskojęzycznej części Szwajcarii.
FC Lugano zagrało kilka ciekawych meczów w Europie, ponownie znajduje się na czele ligi szwajcarskiej i przede wszystkim nie odpuszcza, dlatego do samego końca należy pozostać skoncentrowanym. Ma za sobą niewielką, ale wierną i kumatą grupę ultrasów.
SALO – ŚLADAMI „DUCE”
Niestety, musimy wracać. Dzień przeznaczamy na odpoczynek, następne na rozkładzie mamy malownicze włoskie miasteczka, w których trudno się nie zakochać. Salo, największa miejscowość na zachodnim brzegu Gardy. Zatrzymujemy się tu z myślą o muzeum Włoskiej Republiki Socjalnej Benito Mussoliniego (1943-1945). Republika została zlikwidowana po wybuchu powstania, którego uczestnicy zabili Duce.
Płacimy po kilka euro za wejście. Są zdjęcia, wielkie formaty plakatów z tamtych lat, hełmy, sztylety, flagi i tak dalej. Każdy fan włoskiego faszyzmu byłby zadowolony.
W mieście rzuca się w oczy wiele flag Palestyny zwisających z okien, są też wywieszone prześcieradła „Free Palestine”. Ogólnie w miejscach, które zwiedzaliśmy dostrzegamy liczne vlepki z propalestyńskim motywem i miejscowych muzułmanów. Burki plus okulary Gucci. Zza krat robię zdjęcia jakiemuś stadionikowi, ale nie wnikałem w futbol Salo dość głęboko, nie chcąc się już denerwować, że nic nie gra.
Jakieś pół godziny za miastem Mussoliniego znajduje się kraina cytryną, a raczej lemoniadą płynąca. Limone sul Garda, raj dla przyzwyczajonych do szarych blokowisk oczu. Ciasne, typowo włoskie uliczki i widoki na Gardę, wodę znajdującą się tuż obok deptaka. Niesamowite są kościółki i kościół umiejscowione, jak to w Italii, na tych stromych terenach.
POWRÓT
Wracamy, tym razem przez Niemcy, ponownie ze zwiedzaniem. Znajdujemy hotel w centrum Norymbergi. A jak Niemcy to… każdy człowiek sobie. Parada indywidualności, że tak to delikatnie nazwę. Masa osób, w tym kolorowi, w koszulkach kadry Niemiec, która dzień później grała z Danią na Mistrzostwach Europy. Mecz odbywał się w Dortmundzie. Byłem tak… zmęczony tym urlopem, że odpuszczam stadion 1.FCN oraz miejsce słynnych procesów. Basta.
Drugiego dnia rano wklepujemy „dom” w nawigację. Najbardziej w pamięci pozostanie niesamowita Szwajcaria, a przecież tak mało jej widzieliśmy, ale Italia również niezmiennie piękna.
PS: Dla zainteresowanych Szwajcarią. „Szwajcaria, bilet w jedną stronę, czyli jak przeżyć między krowami a bankami” (Joanna Lampka, 2022) była pierwszą książką o Szwajcarii, po którą sięgnąłem. Fakt, że napisała ją anonimowa dla mnie blogerka, osoba spoza klimatów stadionowych, czy muzycznych, stawiał pod znakiem zapytania „czy się zrozumiemy”. Tymczasem wyszło lepiej niż dobrze, może dlatego, że byłem napalony na kraj czerwonej flagi z białym krzyżem i wszelkie informacje o nim. Niestety, rzecz dotyczy głównie niemieckojęzycznej części i jej obyczajów, bo tam osiedliła się Lampka. Zresztą większa część materiałów, które napotkałem po polsku, opowiadała o wszystkich kantonach Szwajcarii tylko nie o włoskojęzycznym. Książka jest bogato ilustrowana, liczne wkładki z kolorowymi zdjęciami jak najbardziej na plus, to przecież zbiór opowiastek blogerki, a nie poważna literatura.